Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Zima upływała Denhoffowi na ciągłych rozjazdach, w domu był już tylko rzadkim gościem. Czasem wpadł na wieś na parę dni: odwiedził Worczyn, Tylemego, zatrzymał się dłużej w Turowie, gdyż lubił towarzystwo Marysia i jego żony. Ale patrząc na szczęście tych dwojga, na ich zapał nie blednący, doznawał smutnych wzruszeń, jakby żalu, czy zazdrości. Zapowiedział starszymi i młodym Turskim, że rzuci wszelkie ideały i ożeni się z bogatą parwenjuszką, może żydówką? Projektując tak, wpadł w znakomity humor, było to u niego zawsze następstwem tragicznych rozmyślań. Robił pyszne miny; duże palce rąk zakładał za kieszonki u kamizelki, ruchem eleganckiego salonowca, gogusia z „naszych“, podnosił w górę swą szczupłą twarz o wybitnych rysach i błyskając binoklami, mówił semickim akcentem.
— Tak, ożenię się z jaką baronówną Salcze, lub bankierówną Rachel i wtedy będę panem całą gębą. Zakupię wszystkie majątki okoliczne, Turów, Worczyn, Zapędy, Połowice, ale! powiatu będzie mi za mało! Wówczas pojedziemy z żoną na spacer w karecie, ona wysunie palec przez okno, i pokazując pola, łąki, lasy, dwory będzie mówiła do mnie z dumą, abym dobrze zapamiętał „i to moje... i to moje... i to także moje!“ ja zaś za każdym razem będę pokornie przytakiwał głową z nosem zwieszonym.
Mówiąc to, Denhoff przejął się przyszłą sytuacją, zgiął dłoń przy samej obsadzie, wyprostował palec cienki i długi, i wskazując nim w różne strony, powtarzał z zacięciem charakterystycznem.
— I to moje... i to moje... i to też moje.
Wyglądał tak zabawnie, że pan Turski nie mógł utrzymać zwykłej swej powagi, śmiał się z innymi. W takich razach „Dziudzio“ zaczynał dokazywać, sam urządzał przedstawienia, przebierając się coraz inaczej, zawsze komicznie. Odtwarzał karykaturalnie postacie swych profesorów z zagranicznej szkoły, poważne sylwetki znanych osób cieniował niesłychanie zręcznie. Posiadał istotnie zdolności aktorskie i mówił, że na tem skończy.
— Jak mnie i bankierówka zawiedzie, wstępuję do teatru.
Jednocześnie, Denhoff mając w majątku same deficyty, uprosił Turskiego ojca, aby kupił centryfugę wodzewską, gdyż prowadzenie mleczarni już mu się nie opłacało. Turski kupił, głównie dlatego, aby wyratować z kłopotu Ryszarda. Ale to było zbyt małą zapomogą, na wydatki konieczne nie cierpiące zwłoki. Ponadto Denhoff sprzedał fortepjan mahoniowy Blüthnera za 400 rubli, kosztował go tysiąc dwieście, sprzedał amerykan także za bezcen i parę koni. Wziąwszy pieniądze pojechał do Krakowa. Długi ścigały go niby skazańca, ale on z tego żartował. Odganiał od siebie czarne myśli, chłostał je fałszywem humorem, aż pocichły. W Krakowie odwiedził Irenę i Ziulę. Ira była szczęśliwa, ożywiona pracą, która dawała jej dawno wytknięty cel i wielkie zadowolenie. Z Ziulą działo się przeciwnie. Nauka i koleżeństwo, przytem zupełnie odmienne środowisko życia zachwyciły ją, jednakże odczuwała jakąś pustkę w duszy. Stanisław Rymsza, dotknięty jej wyjazdem na kursa, nie pisywał do niej, usunął się umyślnie, aby zostawić ją w spokoju, aby nie wywierać nacisku na jej uczucia. Młodzieniec cierpiał w milczeniu, Ziula myślała, że o niej zapomniał i ból nieznośny kurczył jej serce. Rodzice dziewczęcia nalegali, aby zerwała z Rymszą, skoro nie jest pewna swych uczuć.
Ania, mieszkając u rodziców w Warszawie pisywała do siostry obszerne wywody swych poglądów na tę sprawę. Ale Ziula nie umiała się zdecydować, trawiona niepewnością i tęsknotą, żyła w ciągłej rozterce.
Irena powiedziała Denhoffowi, że Dora opuściła Olchów, jest w Szwajcarji, mianowicie w Genewie, jako wolna słuchaczka w uniwersytecie, na wydziale historji i literatury, ale że wkrótce zapisze się na studentkę.
— Więc panna Dora w uniwersytecie, panna Ania w Warszawie uczęszcza na jakieś wykłady, panna Ira malarstwo, panna Ziula w Baraneum... Skandal! same mądrości! A cóż robi panna Joasia — Kula?
— W tym roku kończy pensję, potem...
— Na filozofję I tak?...
— Nie, ma projekt wstąpienia do Chyliczek, na kursa gospodarskie — rzekła Irena.
— Voilà! Pięknie! Przepowiadam jej, że najprędzej wyjdzie za mąż ze wszystkich sióstr. Co zaś ja wróżę, zawsze się sprawdza. Mówiłem, że zbankrutuję, a oto już mój statek rozbity, płynę na desce, ale ta bardzo krucha... właściwie już tonę.
— I pan to mówi tak... swobodnie? — zdziwiła się Ira.
— Proszę pani, gdybym dojrzał w perspektywie jakiś żagiel ratunkowy, jakąś tratwę, to jeszcze... może... na pewien czas byłbym ocalony, lecz ja widzę dokoła tylko czarne przepaści, w dodatku pełne rekinów — wierzycieli. Już mnie otchłań ciągnie w siebie, ale... mniejsza oto. Wracam do moich wróżb: więc bankructwo spełnia się, policzone są moje godziny; narzeczeństwo zerwane, powiedziałem to w Olchowie, po odjeździe Osinowskiego, panna Ziula i pan „Stach już niepewni, — słowem wszystko trafnie odgadłem.
Z Krakowa Ryszard chciał jechać do Genewy, ale wkrótce zaniechał projektu. Zwiedził Galicję, Węgry, był w Budapeszcie, w Wiedniu i przez Pragę, Drezno, powrócił do Warszawy. Wrońskiego telegraficznie alarmował o pieniądze, ten zaś pożycza! skąd się dało. W Warszawie Denhoff zamieszkał w pensjonacie, w tym samym co w jesieni. Poznał tu młodą, ładną pannę z Królestwa i zakochał się odrazu. Przez parę tygodni szalał, asystował pannie, pragnąc zyskać jej względy, lecz nagle opuścił Warszawę i przyjechał do Wodzewa. Urządził tu świetne polowanie, zaprosił mnóstwo panów; śniadanie w lesie bardzo wykwintne, obiad wspaniały, trunki, muzyka. Potem opowiadano sobie różne szczegóły z zabawy kawalerskiej w Wodzewie. Panna Balbina wielce zgorszona narzekała na niemoralność młodzieży, ale Paszowski ujmował się za Denhoffem. Mówił głośno, że gdzie jest Gustaw Korzycki i Perzyński, tam nie może być moralności, bo oni nie uznają szampana bez... „żywej zakąski“, Maryś Turski potwierdził to samo, zapewniając, że Denhoff był powolnym, ale etycznym gospodarzem. Na karnawał Ryszard znowu ruszył do stolicy. Wciągnięty przez kogoś do sfery przemysłowej, krążył około jakiejś niezmiernie bogatej panny. Ale papa jej, przezorny fabrykant, dowiedział się o stanie majątkowym Denhoffa. Nie przestraszyła go ruina finansowa konkurenta córki, gdyż to mógł posag jej uratować, lecz przemysłowiec zadrżał o spokój własnej kieszeni, mając w zięciu tak niepoprawnego roztrwaniacza pieniędzy. Jednak nazwisko Denhoffa, jego zaniedbany tytuł, sama postać i wytworność młodzieńca, nęciła silnie mieszczańsko plutokratyczną rodzinę. Gdyby się oświadczył, byłby napewno przyjętym, potem zaś papo ograniczyłby zięcia majątkowo i świetna partja córki, dawałaby firmie znakomitą reklamę.
Tymczasem Denhoff nie miał odwagi. Panna go nie porwała, małżeństwem dla pieniędzy brzydził się, wszelkie zaś namowy i swaty nie odnosiły skutku. „Panicz“ w gronie swych przyjaciół powiedział raz, że stokroć woli nędzę materjalną, niż moralną, bo wtedy pogardzałby sobą.
— „Gdybym się ożenił bez przekonania, tylko dla zdobycia majątku, gorycz z powodu takiego postępku zatrułaby mi życie. Będę biednym, ale w zgodzie z własnym sercem i etyką“.
Słowa te były epilogiem jego zabiegów o posażną fabrykantkę. Mówiono potem, że znowu szalał za miljonową żydówką, Perzyński rozgłosił po okolicy Wodzewa, że Denhoff jest z nią zaręczony. Niektórzy uwierzyli w pogłoskę, tylko pan Wojciech i Turscy uznali to za jedną z licznych plotek krążących o Denhoffie. Paszowski nawet spytał Bronisława.
— Czy to tak samo autentyczne, panie mój, jak i pańskie szanse co do księżniczki Wirskiej? Już, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich przeszły powtórne wybory, ale o zaręczynach pańskich jakoś cicho. Wszakze miał się pan oświadczyć po wyborach. Cóż mitra zawiodła?
— Sprzedaję teraz majątek, nie mogę myśleć o małżeństwie.
— At! żeby to chociaż była sprzedaż! a toż panie mój parcelacja... i jaka jeszcze... Dalibóg!
Perzyński istotnie parcelował Chodzyń chłopom, lecz nie tubylcom. Oburzenie zapanowało w okolicy bliższej i dalszej. Napływ żywiołu obcego do majątku, który od niepamiętnych lat był własnością jednolitą, przygnębił umysły. Spodziewano się przytem i drugiej katastrofy, mianowicie z Wodzewem.
Denhoff na wielki post przyjechał do domu, mówił, że będzie odprawiał rekolekcje. Zamiast nich, jednakże przesiadywał najczęściej w Worczynie, lub Turowie. Robił wrażenie człowieka chorego nerwowo, tonąc, nie ratował się, ale jakby z rozmysłem, brnął dalej. Nawet nie tracił werwy, tylko miał już odmienną niż dawniej. W Worczynie tęsknił za Ireną, brakowało mu rozmów z nią, nie miał komu zwierzać swych myśli i uczuć. Pamiętnik mu nie wystarczał, pragnął czyjegoś serca i zrozumienia. Pisał do Ireny długie, szczere listy i to mu sprawiało ulgę. Ira będąc istotną jego przyjaciółką, bardzo mu życzliwą, odpisywała obszernie. Pojmując doskonale jego duszę, chciała ją łagodzić odczuwaniem wszelkich walić i zwątpień. One były początkiem tragizmu sączącego się już co raz natarczywiej do jaźni Ryszarda. Ginąc materjalnie zapadał głębiej w niepojętą bierność, miewał wrażenie, że leży na stole operacyjnym, gdzie już nie ma czasu na leczenie się, gdzie już trzeba znieść operację. Oto za chwilę włożą mu maskę na twarz, będzie wchłaniał chloroform i zaśnie. Czy ukołyszą go piękne sny? Czy długo taki sen potrwa? Ale nie budźcie mnie, nie budźcie! niech ja nic nie widzę, nic nie słyszę, że mnie krajecie, że wyciskacie mi z serca jedyną już kroplę szczęścia, że tak okrutnie, tak barbarzyńsko znęcacie się nademną! Więc gdy się zbudzę z ostatniej utopji, co ze mną będzie? Serce — włóknem, dusza — nicością, mózg tylko wsiąknie w siebie całą niedolę bytu, którą zostawicie mi, jako łaskę wspaniałomyślną. Gdy się ocknę z mej nirwany, już owieje mnie pustka, już nie błysną nademną jasne promienie utraconych słońc, zimny, blady mat księżyca stanie się mym luksusem, zbytkiem mego istnienia. Ale dobrze, tak chcę! Nie mam sił patrzeć trzeźwo na mój kryzys, na to jak ostatnie moje ukochanie będą mi zabierali. Zasypiać, zdusić nerwy, żeby targania ich nie zabiły mnie. Nic nie czuć, stać się głazem! Czy to możliwe? Czy nie za silny będzie ból? rozmyślał Denhoff. Trwoga zaczynała go dławić.
Wroński zrozumiawszy sytuację, kręcił się niespokojnie, pieniędzy brakowało, pożyczać już nikt nie chciał. „Panicz“ zwrócił się do Gustawa Korzyckiego o pożyczone mu niegdyś dwa tysiące, ale bez skutku; na szczęście Maryś Turski, uwiadomiony o tem, sam oddał ową sumę w zastępstwie szwagra. Mniejsze pożyczki Denhoffa, udzielone w ciągu dwuch lat chłopom i późnym potrzebującym, którzy korzystali z dobrego serca „panicza“, uważał on już za stracone. Jego dłużnicy albo chowali się przed nim, lub też twierdzili, że są już pokwitowani z długu, tylko, że jaśnie pan nie pamięta; brak wszelkich dowodów kończył sprawę. Z wierzycielami działo się inaczej, krążyli niestrudzenie koło Denhoffa i Wrońskiego, rwąc wszystko co się dało, jakby w formie zadatku na zwrot pożyczki.
W kwietniu Denhoff odbył dwuletnią rocznicę kupna oraz swego przyjazdu do Wodzewia i wyjechał, ale tym razem do opiekuna Rosoławskiego na Litwę. Opowiedział mu ciężki swój start majątkowy, prosząc o radę. Rosoławski znalazł ją od razu. Wytłumaczył dawnemu pupilowi, że kupi Wodzewo fikcyjnie, umorzy wierzycieli swymi kapitałami i, że będzie pozornym właścicielem do czasu, aż uporządkuje interesy. Dużo i płynnie mówił, rzecz przedstawiał wybornie, dowodząc, że sprawa jest jasna i że to dla Wodzewa jedyny ratunek. Denhoff, nic złego nie przewidując, dla siebie i swych wierzycieli zgodził się, bo niemiał innego wyjścia, dał Rosoławskiemu pełne upoważnienie do działania, jak będzie uważał najlepiej. Były opiekun wkrótce objął Wodzewo w charakterze właściciela. Pierwszym jego czynem było pożegnanie się z Wrońskim. Po sprawdzeniu ksiąg będących w rozsypce, po zbadaniu wielkich niedoborów, w kasie, nastąpiła rozmowa ostra pomiędzy Rosoławskim i Wrońskim, oraz wyjazd nagły tego ostatniego. Taki początek podobał się okolicy, oczekiwano zmian na lepsze, chociaż nikt nie mógł zrozumieć jakie jest właściwie stanowisko Rosoławskiego w Wodzewie. Pogłoskom najróżnorodniejszym nie było końca, niektóre z nich krzywdziły Denhoffa przedstawiając go w świetle nie korzystnem, jako zbiega przed wierzycielami. Rosoławski regulował długi z początku dosyć ściśle, ale wkrótce wierzyciele otrzymywali sumy własne o połowę zmniejszone. Powstał z tego powodu krzyk i sarkania interesowanych, lecz woleli poprzestać na tem, niż procesować, tembardziej, że niemożna było spodziewać się pomyślnych rezultatów, gdyż długi Wodzewa hipoteczne i prywatne przenosiły wartość majątku. Rosoławski załatwiał wierzycieli polubownie. Sprytny ten człowiek zrozumiał, że od jego popularności! i dobrej opinji również wiele zależy, chciał zjednywać sobie ludzi uprzejmością wyjątkową, niemal słodyczą. Wiedział jak z kim postępować, zgadywał umiejętnie czem kogo potrafi wziąć. Odczuwając ogólną prawie sympatję okolicy dla Denhoffa, pomimo mniej pochlebnych opowiadań o nim, pragnął obniżyć jego dobre imię u sąsiadów. Przytaczał szczegóły niebywale, psując reputację Ryszarda, ale mówił zawsze „w formie pobłażliwej, ubolewając nad „wyrodkiem“ rodu Denhoffów. Oszczerstwo rzucone w ten sposób łatwiej trafiało do przekonania słuchaczom, autora zaś odsuwało od posądzenia, że jest złośliwym kompozytorem.
Składał wizyty sąsiadom i wszędzie dążył do zaszczepienia sympatji dla siebie, niechęci dla Denhoffa. Najpierw był w Worczynie. Panu Turskiemu, który w ludziach cenił bardzo energję, Rosoławski podobał się, potrafił sobie zjednać obywatela, bo usilnie o to zabiegał. Na Denhoffa jednakże mówił oględnie, zaznaczając swą życzliwość dla pupila. Zauważył od razu, że w Worczynie i Turowie ma on wyjątkowych przyjaciół, był zatem ostrożny. U Brewiczów rozgadał się z początku, lecz także źle trafił. Gospodarz domu patrzał na niego długą chwilę badawczo, wreszcie rzekł:
— Widzę panie szacowny, że niezbyt lubisz Denhoffa, a to przecie poniekąd pańska wina, że on jest takim jak jest, trochę próżny i lekki. Trzeba było lepiej opiekować się nim, bardziej ograniczyć młodzieńca. Swoboda, udzielona mu od pacholęctwa zgubiła go teraz, a szkoda!
Rosoławski oczy swe wypukłe postawił w słup i zaczął wyrzekać na Ryszarda, dowodził, że był krnąbrny, że to już taka natura brzydka, niedająca się nakłonić lepszym wpływom. Mówił o tem dużo, trochę po swojemu ubolewał, potem dowcipkował, charakteryzując Denhoffa komicznie, ale ubliżająco. Śmiał się przytem, skakał na kanapie jak odbijana piłka, kręcił głową prędkim ruchem patrząc to na gospodarza domu, to na jego żonę. Chcąc okazać swój dowcip i talent krytyczny, wywołał tylko niesmak. Pan Brewicz milczał, mając minę nie obiecującą, na koniec przemówił.
— Nie znam poprzedniego życia Denhoffa, prócz szczegółów z jego opowiadań, ale te świadczyły, że był zawsze szlachetnym. Przez dwa lata jego bytności w Wodzewie nikt się nie przekonał o żadnym jego czynie mogącym go skompromitować. Nazywali go tu Paniczem i słusznie, on jest właśnie taki „p anicz“ przystojny, elegancki, nawet bardzo dobrze wychowany. To nie pospolity frant, co wsadzi na nos binokle, na nogi lakiery i myśli, że jest wielkim. Denhoff ma rasę, przytem to z gruntu nadzwyczaj dobry chłopak.
— Szanowny pan broni jego tak gorliwie... widzę, że Ryszard ma szczęście... w tej okolicy... zastrzegam — rzekł Rosoławski uprzejmie, ostatnie słowa zaakcentował z sarkazmem.
Brewicz wzruszył ramionami.
— Niech mnie obuchem! dziwi mnie pańska niechęć dla tego chłopca. Wszak mu tego nikt nie zaprzeczy, że ma serce złote, duszę piękną, bujne poloty, fantazję, ale jest spaczony. Brak mu podstawy, tej siły duchowej, która człowieka ratuje od wielu zachcianek. Denhoff ma idee, lecz nie potrafi ich skoncentrować, jest jeszcze rozrzucony w swych myślach i czynach, to powód, że łatwo się zapala i gaśnie. Co on tu wyrabiał po ogłoszeniu tej... niby konstytucji! potem gdy go trochę przypłoszyli zapomniał o sprawach społecznych.
— Hm! istotnie on ma tu przyjaciół — bąknął Rosoławski.
— Tego nie przeczę, lubiany był bardzo — rzekł Brewicz. Krytykowano go tu, bo często popełniał nonsensy, miewał wybryki bardzo młodzieńcze, ani razu jednak nie przekroczył granic etyki, bywał dziecinnym, ale nigdy nikczemnym. Oburzał niektórych swą niepraktycznością i uporem, nikogo nie słuchał prócz swego rządcy, to też go ten i wykierował.
— Ja go od razu uwolniłem, przejrzałem go natychmiast, prześwietliłem niby światłem Roentgena — pysznił się Rosoławski.
— Bardzo słusznie, Denhoff powinien był dawno zrobić to, tylko tamten go opętał. Szkoda, że tacy ludzie jak pan Ryszard, nie mogą stać się pożytecznymi obywatelami kraju, bo — powtarzam — charakter i naturę w gruncie Denhoff ma dobrą, zaszkodziły mu pieniądze zbyt prędko i hojnie oddane do ręki owe sto tysięcy, które machnął przez dwa lata i jeszcze się zadłużył. Zły on nie jest, mamy gorszych w okolicy, przy nich Denhoff to brylant.
Rosoławski nastawił uszy ciekawie.
— O kim pan mówi, wolno wiedzieć?
— A pan już zna wszystkich?
— Prawie, znam Turskich...
— O! Turscy! to ludzie godni najwyższego szacunku, ojciec i syn. Właśnie zawsze się dziwiłem, że ten nasz „panicz“ będąc najbliższym sąsiadem obu Turskich nie brał z nich przykładu, dobrzeby na tem wyszedł.
— Któż są ci... gorsi? — badał Rosoławski z przymilnym uśmiechem.
— Pan ich sam odróżni prędko, skoro pozna lepiej naszą okolicę — rzekł obywatel i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
Rosoławski opuścił Wolę Wierzchlejską niezadowolony z wizyty.
Ciężki jest ten Brewicz, nie można mu niczego wmówić i nic z niego wyciągnąć — myślał po odjeździe.
To jakiś karjerowicz, tęgi numerek, wątpię czy Denhoff dobrze wyjdzie na jego powtórnej opiece — rozważał gospodarz pożegnawszy gościa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.