Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Miecio Korzycki wysunął się z ciemnej alei stanął na trawniku oświetlonym przez księżyc i wyciągając w górę prawą rękę zawołał z patosem:
— I powie pan tak: Szanowni, najszanowniejsi, bardzo szanowni, obywatele, ziemianie, rodacy, współbracia, włościanie...
— Dość tytułów — ktoś przerwał.
Ale Miecio wpadł w zapał.
— ... włościanie, katolicy! Jakośmy się tu wszyscy zebrali na powitanie tego, który spłynął do nas w landzie jaśnie wielmożnej pani Tulickiej z Połowic (niezapominajcie dodać: jaśnie wielmożnej, bo to grunt). A my tu zebrani w pobożnem stadzie, kornie chylimy głowy przed twym majestatem (żebyście czasem w wielkim zapędzie nie palnęli, że chylimy głowy przed herbem Tulickiej, przed jej ptaszkami na landzie, na guzach — u stangreta, na okularach koni, na kopytach... A! Chciałem powiedzieć na szorach). No, słowem powie pan mowę, czy to takie trudne?
Stary Paszowski śmiał się.
— Pewno! O taką, jak pan wygłosił nie trudno. Ale ja o szorach Tulickiej mówić nie będę.
— No, to się obrazi.
— Panowie, panowie rozsądnie rzecz traktujemy — przerwał Bronisław Perzyński znudzonym głosem.
Zanurzył palce rąk w kieszonkach od kamizelki i, przechylając się z boku na bok, kręcił głową nieustannie. Miecio parsknął krótkim śmiechem i powrócił do alei.
— Więc pan „dziedzic“ wygłosi mowę.
— A ja dostaję dymisję? — spytał Paszowski.
Młody Turski klasnął w dłonie.
— Mam wyborną myśl! Panie Paszowski, dla pana jest rola wybitna. To coś w rodzaju owego jajka, którego nikt postawić nie mógł, aż dokonał tego...
— Kolumb, vulgo Marjan Turski z Turowa. Słuchamy! — krzyknął Korzycki.
— Otóż, moi panowie, pan Paszowski na to się urodził i na to żył, aby doczekać takiej roli.
— Na miły Bóg! Czy aby hetmanem nie zostanę?
— Coś nakształt tego. Wiwat Paszowski, dowódca banderji worczyńskiej.
— Wiwat! Wiwat! Świetny pomysł! Brawo! — wołał zapamiętale Korzycki.
Powstał gwar niesłychany. Dwaj młodzieńcy podskoczyli do starego pana i niespodziewanie unieśli go w górę. Bronisław wzruszał ramionami. Paszowski zaś złapał za czuprynę Mięcia i Turskiego, i siedząc na ich ramionach krzyczał rozpaczliwie.
— Puszczajcie łobuzy! Poszaleliście czy co? Jeszcze upadnę i kości połamię, zanim onego honoru doczekam. Puszczaj jeden z drugim, bo będę krzyczał i panny się pozbiegają.
— Wiwat Paszowski!
— Jak Boga kocham, suknia bieleje. Idzie Joasia Zborska, o, i panna Maryla. Dalibóg!
Miecio i Maryś jak na komendę spuścili Paszowskiego na ziemię. Rozejrzeli się dokoła.
— Niema nikogo. Poco pan blaguje?
— Poto, że wolę ziemię, niż wasze bary. Może miałem tylko jedną wymienić, żeby mię jeden uronił a drugi nie? Ładnie bym wyglądał.
Turski obejrzał się jeszcze, jakby chcąc złudzenia, że Maryla tu jest i westchnął cicho.
— Panowie do rady! — wydeklamował Perzyński.
— Oho! Dziedzic w natchnieniu. Radźcie sobie sami, ja umykam, — rzekł Korzycki.
— W porę przypomnieli panu pannę Joasię, czyli też pannę Kulę — lekko drwił Bronisław.
— A tak, złota kula, złota dziewczyna! Dość mam waszych mów, waszych ceremonji. Idę.
— Ja z panem — rzekł Turski.
Ale Perzyński zaprzeczył.
— Przepraszam pan jest obywatelem, pan powinien z nami obmyśleć ową uroczystość, pana zatrzymujemy. Brak jeszcze Denhoffa, ale on pewno z pannami.
Korzycki odszedł w stronę oświetlonego domu, pozostało po nim jakieś drżenie, powietrze, jakby rozbawione. Za znikającą sylwetką młodzieńca biegł cichy ton nuconego walca.
— Miły urwis ten Miecio, — rzekł Paszowski. Musiał się urodzić pod zwrotnikiem, jeśli jego brat Gustaw pod biegunem.
— Ale tamten jest więcej, że tak powiem... obyty — cedził Perzyński.
— O tak! ze wszystkiem. Ja wam powiem panowie: Gutek to typowy Korzycki z Zapędów, nieodrodny synek swego papcia, Miecio zaś to już człowiek, przynajmniej materjał dobry na człowieka.
— Za silnie pan opinjuje... — zaczął Perzyński, lecz Paszowski przerwał.
— Mieliśmy radzić nad przyjęciem biskupa, jednakże bez udziału starszego Turskiego i Brewicza, nie można. Chodźmy do nich, bo i Denhoff potrzebny.
Nikt się nie sprzeciwiał. Perzyński zaczął palcami zakręcać wąsy, podginać je do góry i zaostrzać. Paszowski szedł sprężystem krokiem i, jak zawsze, mruczał do siebie.
Szli szeroką aleją depcąc ruchome, błękitne plamki przeciekającego przez liście księżyca. Każdy myślał o czem innem. Paszowski cofnął się wstecz, w czasy swej bujnej młodości, kiedy się nurzało w przepaści marzeń, w bogactwie ideałów, a temperament znajdował ujście i kipiał szałem wespół z nadzieją. Zapalne czyny, rzuty gorące zrodzone w sercach, rozpadły się, zmurszały.
Wszystko unicestwione! Został pomnik cudnych wspomnień w mgłach mroku spowity, niby we wdowich kirach. Tylko szczytem — zawsze jasny, promienny dla tych, co wznosili go krwią własną.
Zapatrzony w wizję minionych walk, Paszowski zapomniał o towarzyszach, mruczał co raz głośniej, wreszcie zawołał zduszonym głosem i bolesnym.
— Do takiej roli stworzony. Ja?! facecja? Ach smarkacze! Miałem ja lepsze role.
— Zdaje się, że ten epitet skierowany do nas? — uśmiechnął się pobłażliwie Perzyński.
— To na mnie piorun — rzekł Maryś.
— Wy tu jesteście? Darujcie mi moi mili, sięgnąłem oto w dal po za siebie i ujrzałem się na czele... na wprost bagnetów, i armat... Eh! do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich! Mówmy oto lepiej...
— O infule! — rzekł Turski.
— I o winach, jakie sprowadził ksiądz Janusz na jej przyjęcie.
— Niech i tak będzie. Mówmy o winach.
Perzyński spytał.
— Więc to starszy pan Turski jest obrany prezesem komitetu obywatelskiego? On po hrabi Korskim ma witać pierwszy ekscelencję?...
— Zdaje się, że podziękuje za ten zaszczyt — rzekł Maryś.
— Któż zostanie?
— Przecie i pan wybrany.
— Tak, ale nie mogę być sam.
— Łupniem... Korzyckiego!
— Eee... Noo! Czyż już niema innych — szeptał Paszowski. Wprawdzie gadać Korzycki umie po adwokacku, nawet hałasować, ale pozatem...
— Umie jeszcze tęgo pić i jeść i zachęcać, co, przy zdolnościach oratorskich, jest w sam raz stosowne do postawienia go pod tryumfalną bramą, ponieważ jest to początkiem dalszego ciągu — obiadu i towarzyszenia przytem biskupowi, — rzekł Maryś.
— A dlaczego pański ojciec chce się wycofać? — spytał Perzyński.
— Już tego nie wiem, panie. Ojciec nie zwierza mi się ze swych czynności.
Szli czas jakiś w milczeniu. Od strony domu wpadał w ciemność ogrodu, wesoły gwar zmieszanych głosów i śpiew grubym nienaturalnym jakimś barytonem.
— Kula śpiewa po męsku, już ją Miecio skusił — zawołał Paszowski.
— Wracam do ingresu — odezwał się Perzyński. Czy pan będzie prowadził banderję worczyńską?.
— Ja? nie! Ja turowską. Swoich własnych zuchów powiodę. Nawet sobie już kostjum przygotawiam.
— A któż worczyńską?...
Stary Paszowski aż podskoczył.
— Już pan zapomniał, że to ja mam być wodzem? Wolę oczywiście, niż wyczekiwanie pod bramą. Zobaczycie jak będę wyglądał. Jestem kawalerzystą od urodzenia.
— I cóż wystąpi pan w kierezji i w konfederatce?
— No, nie bardzo. Ale mam tam jakąś rogatywkę.
— Worczyńskie barwy żółte?
— Tak, z granatowem.
Moje białe z ponsowem — dorzucił Maryś. Różnię się od ojca, dla rozmaitości. A pana jakie, z Chodzynia?
— Pomarańczowe.
— Tak jak wąsy dziedzica — pomyślał Maryś, lecz słowa te zdołał jeszcze zatrzymać na czubku warg.
— Będą afrykańskie szopki, jak mówi Skórski, a potem arabskie awantury — zawołał Paszowski.
Bronisław znowu pracowicie układał wąsy.
— Że to na sucho nie ujdzie, to mogę ręczyć.
— To niech dziedzic wstrzyma swą pomarańczarnię, jeżeli skórka drży — drwił Maryś.
— Ha! Tsss! Trudno! Kiedy się wlezie między... gile i sikory, trzeba i swoje pióra sprezentować.
— Fiu! Jeśli nastrzępione ze strachu to nic nie warte.
Perzyński obmyślał zemstę — ostrząc wąsy, ale przerwał mu Paszowski.
— Dixi panie! Solidarność powinna być. Walimy gremjalnie i... do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich, będziemy wyglądali...
— Jak szarża warjatów — mruknął Bronisław.
— Pomarańczowych... — zaczął Maryś lecz zgłuszył go Paszowski.
— Jak pułki księcia Józefa na rewji.
— Pan naturalnie chodzyńskiej banderji nie poprowadzi. Gdzieżby?... — zagadnął Turski Bronisława.
— A tak, zgadł pan. Dowódcą będzie mój rządca.
Weszli na oszkloną werendę. I tu odbywała się narada. Turski i Brewicz z Woli-Wierzchlejskiej rozmawiali siedząc na plecionej sofce. Turski szczupły, blady, z dystynkcją w całej postaci i zakłopotaną nieco uprzejmością w twarzy. Widocznem było, że idzie za prądem ogólnym z konieczności, bez przekonania, ociągając się. Mówił szeptem, jakby w obawie szpiegów. Brewicz, szlachcic tęgi i czerwony, z wąsami jak lisie ogony, kręcił się niecierpliwie i sapał. Nareszcie nie wytrzymał.
— Niech mnie obuchem, panie szacowny, jeśli nie przesadzasz. Przejaskrawia pan całą sprawę, czyniąc z niej wypadek polityczny. A to przecie zwykła tylko heca powitalna, nic więcej.
Turski z niepewną miną gładził dłonią przerzedzone włosy.
— Dla nas to tak, ale nie dla wszystkich. Ja nie przepowiadam dobrych rezultatów.
— Ja również — podchwycił Perzyński.
Maryś rzucił na niego kwaśne spojrzenie.
— A jednak banderję pan będzie miał — rzekł Turski, ojciec.
— Będę, bo mówiłem właśnie panom...
— Że jeśli się wlezie między wrony, trzeba krakać jak i one — dokończył Paszowski.
— Ach! Co znowu! Tss... Mówiłem inaczej, a pan zmienia. Co znowu!
— Wszystko jedno — zapewnił Turski. — My tu jesteśmy w takiem samem położeniu, więc się nie obrażamy. To razem wziąwszy zwie się solidarnością.
— Mówicie w takim tonie, że już lepiej nazwać — owczym pędem — żartował Paszowski.
Brewicz wstał z kanapki. Uścisnął rękę Turskiego i rzekł bez zapału.
— Więc, panie szacowny, suma sumarum zgadzacie się. Tak trzeba, i w imieniu okolicy dziękuję. Pan będzie nam biskupa witał słowami, a kto przed frontem banderji?
— Ja do usług. Na rozkazy!
I Paszowski, salutując po oficersku, stanął przed Turskim, wyprostowany jak na mustrze.
— Pan? A to ciekawe!
— Wyborny komendant! — zagrzmiał Brewicz. Co za mina. Ho, ho!
Paszowski wołał dalej, jakby zdając raport wojskowy.
— Mianowany jestem przez pańskiego jedynaka, czekam zatwierdzenia i wnet zabiorę się do musztrowania młodego pokolenia Chama w Worczynie. Chcę im godnie przewodzić.
— Zuch pan. Wojciech! Siódmy krzyżyk cięży już na grzbiecie, a humor zawsze złoty i ochota młodzieńcza.
Brewicz z Paszowskim ściskali się. Turski był stale zakłopotany. Spojrzał niechcący na Perzyńskiego i spotkał jego oczy. Źrenice obydwóch znieruchomiały. Porozumienie trwało krótko.
Oczy Turskiego: — Co o nich sądzisz?
Oczy Perzyńskiego: — Że to zapaleńcy.

— Jesteś po mej stronie?
— Tak, ale muszę iść za falą.
— Niestety, i ja również.

Obaj odczuli czyjś wzrok na sobie. Drgnęli jak złapani na gorącym uczynku. Ojca dotknął wzrok syna bolesny jakiś i zdziwiony. Ale ciemne, gorejące oczy Marysia okupiły się na Bronisławie i paliły protestem. Stary Turski spuścił powieki, Perzyński również. Obaj usłyszeli głos, jakby źrenice młodzieńca przemówiły; głos uparty, pełen wiary.
— Nie poszedł bym za wami, gdybyście nawet tworzyli przemożną partję, pojęcia nasze idą z daleka, milczę, ale przeczę wam we wszystkiem...
Perzyński zmarszczył brwi i patrzył pilnie na swe wąsy.
— Błazen — wiło mu się na ustach.
Turski zgnębiony, zawstydzony, że syn złapał go na niemem porozumieniu z osobnikiem tak nielubianym jak Perzyński, spojrzał na swe arystokratyczne stopy i westchnął cicho.
Stary już jestem, och stary — szepnęło to westchnienie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.