Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W Worczynie rozpoczęły się wakacje. Każdy dzień był jak by świątecznie nastrojony, pełen wesołej wrzawy, brzmiący humorem i tą charakterystyczną pozłotą szczęśliwych dni, dusz młodych, spojrzeń płomiennych, czarów, co niby iskry elektryczne rozsypane dokoła nieciły żary młodości i wesela. Denhoff stał się tu codziennym gościem, zaliczano go jakby do domowników... Konno, często piechotą przychodził z Wodzewa, zawsze świeży, elegancki i zakochany. Spotykały go śliczne, tęskne oczy Dorci, wpatrzone w niego z dziwnie uroczym wyrazem, ale pozornie chłodne. Denhoff szalał. Jasne rumieńce panienki, jej długie rzęsy i warkocze, działały na Ryszarda drażniąco. Czuł, że się Dorci podoba, ale było mu to za mało, pragnął jej miłości i rozkochiwał dziewczynę, sam podniecając się co raz bardziej. Szedł do celu, nie oglądając się na nic, zapomniał o Wodzewie nie widział nikogo dokoła prócz Dorci. Irenie tylko zwierzał się ze swych wzruszeń i marzeń i ona jedna wiedziała o całym przebiegu jego szału. Ale i wszyscy wkrótce to spostrzegli, nie dziwiąc się nawet. Dorcia była najpiękniejszą dziewczyną w rodzinie i okolicy; przyzwyczajona do hołdów przyjmowała je z pewną wyniosłością jako rzecz całkowicie sobie przynależną. Świetny Denhoff zaimponował jej tak swoją postacią, jak i wytworną oprawą. Jego konie, powozy, zbytek, co go otaczał, upajał Dorcię, lecz się do tego nie przyznawała. Czuła zawrót głowy, i była dumna, że oto ten „panicz“ ją wybrał i o nią zabiega, jej asystuje: i patrzy na nią rozkochanym, bezpamiętnym wzrokiem. A przecież ona jest najmłodszą z otoczenia; i nie bogatą. Więc ani Ira, ani Maryla Korzycka, ani Ziula Turska, ani jej siostra Ania, żadna nie zdołała skierować do siebie tego młodzieńca, który wśród okolicznej młodzieży uchodził za feniksa. Ale Dorcia chciała być trudną do zdobycia, duma dziewczęca walczyła w niej z żywą skłonnością do Ryszarda. Dorcia bała się, by jej nie posądzili o materjalizm i pragnęła dać wszystkim do zrozumienia, że tylko uczuciem może ją Ryszard zwalczyć, niczem więcej. Była jak królewna, dumna i czasem chmurna, przyjmująca obojętnie starania Denhoffa, w gruncie rada z nich niezmiernie i już zakochana. Tę dziecinną przebiegłość Dorci odgadł pierwszy Paszowski, drażnił dziewczynę swemi domysłami.
— Oho! widzę już co się święci. Panna Dorcia w ciuciubabkę igra z Denhoffem. Ale to gorący węgielek, poparzą się paluszki.
Zborska robiła niewinną minę, tylko błękitne oczy jej błyszczały utajoną radością.
Sielanka rosła i rozwijała się niby ukwieciona gałąź akacji, co z pączków w jeden bukiet kwietny się przemienia.
Denhoff i Dorcia pjrzebywali ciągle ze sobą. Razemi z całem towarzystwem, ale zawsze tylko we dwoje, odosobnieni jakby jakąś smugą bajeczną, dzielącą ich od reszty osób. Na spacerach szli obok siebie, rozmawiając półszeptem; niedokończone zdania, słowa luźne, bez związku wypowiadane, dla nich ważne i słodkie, westchnienia ciche, czasem nagłe spotkanie się oczu, wszystko to tchnęło bezmiernym urokiem, dla nich jedynie głębi serc wykwitłym. Czasem postępowali cicho bez słowa prawie bez szmeru ze spuszczonemi głowami, zamyśleni, jakby nad jakimś wynalazkiem, lub zasadą filozoficzną, w rzeczywistości zapatrzeni w samych siebie, zasłuchani w tętno serc własnych, upojeni cudem poczynającym się w nich, niespokojni, roztęsknieni. Czasem szmer liścia na płaczącej brzozie zwracał ich uwagę, więc wznosili oczy i patrzyli na zielone warkocze drzewa, rozplecione zalotnie i wiekuiście rozchwiane tęsknotą załośną, zbożnym szeptem do Stwórcy i natury, modlitewną rapsodją za szczęśliwość istnienia, ale zarazem jakby i poszumem łzawym i skargą. Gdy na wierzchołkach drzew krzyknęła słodko kukułka, im się zdawało, że to tylko jeden akord więcej do ich pieśni, gdy tony słowicze zanuciły płynną, koloraturową gammą, myśleli, że to harmonijne odczucie ich uczuć, ich wzruszeń serdecznych, zaklęte w realną melodję. Potrafili mówić z sobą o jakiejś trawie lub ptaku i mówić długo z powagą, patrząc sobie w oczy, gdzie odnajdywali głębie nieznane dotąd i nowe wielkie tematy.
Denhoff idąc przy Dorci, podnosił na nią oczy czająco, dyskretnie, chłonął widok jej delikatnego profilu i oczu spuszczonych, zakrytych ciemną gęstwiną rzęs, chłonął jej gorące rumieńce, wyraz jej ust wykwintnie zarysowanych, i uczuwał w sobie pragnienie prawie nabożne, by móc klęknąć przed nią i modlić się do niej. Ale takie chwile mącone były zawsze łobuzerskim podszeptem, wyszydzającym podobnie bogobojne żądze — Denhoff przypomniał sobie, że nie jest paziem, ani Dorcią królewną, że czasy trubadurów dawno przebrzmiały i że tę swoją Dorcię weźmie, skoro zechce, bez modlenia się do niej całowania jej szat. Wówczas stawał się nahalniejszym. Przemawiał śmiało z zupełną pewnością niebylejakiego konkurenta, który wie, że stanowi dobrą partję i że nie dla niego są odmowy, kosze i tem podobne fochy. Owszem, możną z nim najwyżej pokaprysić, ale to ma smak wyłączny, to raczej drażni i nawet dość miłe, byle nie zbyt długo. Odporność Dorci brał za owe kaprysy, lecz że dziewczyna ślicznie to robiła, zatem był cierpliwy. Po całych dniach, wysoką, cienką postać Ryszarda i smukłą Dorci w szarym mundurku widywano razem. Gdy przyjeżdżał później niż zwykle, Dorcia chodziła smętna, zamyślona, lub zasuwając się — głęboko w otomanę, czytała godzinami z jednej i tej samej kartki w książce. Unikała towarzystwa, a jeśli znalazła się bez Ryszarda w gronie młodzieży, była chmurna, milcząca i z góry spoglądała na wszystkie panny i młodych ludzi. Przezwano ją monarchinią, że zaś z pensji zostało jej miano „cacunia“ więc mówiono „cacunia w koronie“. Pomimo jednak różnych żarcików i ogólnej przychylności dla młodej pary, Ania, Ziula, Joasia, nawet Irena — były trochę nadąsane. Wyłączność Denhoffa tylko dla Dorci drażniła panny, Ira nie miała go wprawdzie za epuzera dla siebie, ale ubył jej przyjemny towarzysz i doskonały partner do interesujących rozmów, jakie prowadzili z sobą. zawsze przed zjawieniem się Dorci. Teraz, ilekroć Denhoff mówił do Iry to przeważnie o Dorci, wypowiadał uczucie i zawierzał projekty. Ira słuchała cierpliwie, lecz bez zapału, gdy zaś Denhoff milkł, chciała skierować mowę na coś innego, mówiła sama, unosząc się rzuconą kwestją. Ale Denhoff często w najciekawszym punkcie przerwał jej pytaniem.
— Proszę pani, czy Dorcia jeszcze nie kochała się w nikim? Czy ja jestem pierwszy?
— Albo...
— Jak pani myśli, kiedy oświadczyć się.
Irena pewnego razu, w przystępie gniewu, spytała go ostro.
— Skąd pan taki pewny, że Dorcia pana kocha i że go przyjmie?
— Proszę pani, jestem przecie mężczyzną.
— Ach! Wy jesteście jasnowidzący! A jeśli zawód?...
— To palnę sobie w łeb!
— Wątpię! Na to trzeba odważnego i bardzo odważnego... To ryzykowniejsze niż... oświadczenie się Dorci.
— Ach, Ca ira! Wiem, że w tej grze nie popełniam hazardu, bo jednak mogę być trochę cezarem, veni, vidi, no w perspektywie bliskiej vici, ale Bolek Osinowski i jego konkury o pannę Anię, albo Kocio Leśniewski i panna Ziula? No! Daruje pani, ale jeśli ja mam bzika na punkcie Wrońskiego, co słyszę od rana do nocy, przed zupą, i po zupie, przed deserem i po deserze, to i ci panowie są conajmniej półbziki. Skąd mogą mieć nadzieję?
— Panie Denhoff niech pan nie będzie takim grandem, to dziś nie popłaca. Widzę, że i pan na równi z Dorcią ukoronowany. Co ci panowie panu szkodzą?
— Nie lubię obcej krwi wśród naszej.
— Niech pan o tem podysputuje z Dorcią. Co też ona powie.
— A pani nie chce już ze mną rozmawiać.
— Nie o tej kwestji; tu rozbieżne są nasze zdania.
— Więc pani chce zobaczyć siostry jedną za Osinowskim, drugą za Leśniewskim? Winszuję! Na samą myśl, że miałbym ich za szwagierków cierpną mi nerwy.
— Przypomina mi pan w tej chwili tego chłopa, który zobaczywszy zająca pod krzakiem budował sobie na nim projekty aż do dziesiątego pokolenia.
— Och! Dorcia mi nie umknie, ona ma rasę i ceni rasę.
— Niech więc pan i innych pozostawi przy ich instynktach. Co to panu szkodzi?
— Pani, widzę, bardzo broni tych panów, popiera ich zamiary.
Denhoff był rozdrażniony.
— Ja bronię zasady i ich nazwisk, nie zamiarów, bo te również uważam za chybione. Bolesław przynajmniej ma za sobą inteligencję, wykształcenie i umysł lotny, bystry. Ale Kocio?
— Kocio? On ma w swoim mniemaniu postawę Antonjusza i wielką torbę jednakowych komplementów, któremi obdarza wszystkie sam na sam spotykane panie i panny. Do zgromadzonej zaś licznie płci pięknej ma znowu inny repertuar, bardziej ogólny. Przecie i pani podległa tej chwilowej ekstazie Kociutka.
— A tak, były momenty.
Zaśmieli się oboje.
— I Dorcię atakowali i Anię.
— Panie, kogo on nie atakował? Ale każda u niego. jest!., ta pierwsza... Aż trafi na gąskę, co w to uwierzy. O Ziulę niech pan będzie spokojny.
— Eee! Zawraca jej głowę, widzę ja to. Na pannę Ziulę jego brednie robią, wrażenie.
— Dziecinada! Każda z panien ma kogoś, nawet Kula przywabiła do siebie Mięcia Korzyckiego. Więc i Ziula słucha banialuk Kocia. Ale to głupstwo. Może pan być spokojnym, nie nazwie go pan szwagrem.
— A Bolesław?...
— No ten poważniejszy, bo odznacza się dużą inteligencją. Ania go lubi.
Rozmawiając, mijali aleję lipową; grupowały się tam pary do fotografji.
Przy aparacie stała Ziula.
— Proszę państwa do zdjęcia, szukamy was, — wołano.
Podeszli. Denhoff stanął przy Dorci i odrazu utonął w błękicie jej źrenic. Bolesław był obok roześmianej i jak zorza promiennej Ani.
— Dwie pary są, a trzecia? spytał Denhoff ironicznie.
— Trzecia przy aparacie — odrzekł słodko Kocio i zaśmiał się serdecznie, pokazując szereg białych zębów.
Zdejmował jednak grupę stary ogrodnik, nauczony tej sztuki.
Irena, stojąca na ogrodowym stole, przewyższała wszystkich, wyciągnęła ramiona jakby błogosławiąc — i tak ją zdjęto.
Maryś kpił głośno z tej grupy, do Ireny jednakże rzekł zupełnie poważnie:
— Radzę schować tę fotografję, bo jak ojciec zobaczy, będzie skandal.
Ira pokazała mu tylko trzy pary idące szpalerem i wielce sobą zajęte.
— Brakuje tu jeszcze ciebie i Maryli.
— A ty Ira?
— Ja czekam na swego. Ale on w przestworzach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.