Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Denhoff składał wizyty, odnosząc przytem bardzo różne wrażenia. U Korzyckich był swobodny, trochę szarżował, bo czuł, że można, jak w salonie dorobkiewiczów. Instynkt mówił mu, że jakkolwiek w tym domu starano się, aby gość widział dużo koron i herbów, to jednak zbytecznem byłoby skłaniać głowę przed temi klejnotami.
Za jaskrawo świeciły i przez to nasuwały podejrzenie — falsyfikatów.
Ale oprawa całości wspaniała. Były w Zapędach rozmaite naśladownictwa zebrane jakby do jednej puszki, tylko nie mogły się w niej utrzymać, przeciekały szparami nazbyt wyraźnie. Denhoff zrozumiał pierwszy raz w życiu, że za pieniądze można kupić sobie rajskie pióra, ale nie do każdego grzbietu one się przystosują. Z goryczą poznał różnicę pomiędzy kulturą wewnętrzną a zewnętrzną cywilizacją. Oboje Korzyccy i starszy syn Gustaw byli dobrym przykładem takiej dwoistości. Ich powierzchowne karmazyny nie spinały się szczelnie, choć je sztucznie ściągano. Ryszard z przyjemnością myślał, że on pomimo swej politury i dużego majątku, posiada jeszcze oprawę duchową, cechującą przedewszystkiem szlachetność gleby. W Worczynie był młodym przybyszem pomiędzy starymi, w Zapędach przeciwnie, był odroślą starych pośród bardzo nowych. I to napawało go dumą.
Z Korzyckich odznaczała się inaczej i lepiej wdzięczna postać panny Maryli i zuchowata Mięcia. Wpływ wychowania i na nich się odbijał ale już nie bezpośrednio, lecz jak przez klasyczny pryzmat z kryształu. Maryla miała zamiłowanie do przepychu, blichtr ją porywał i dlatego Denhoff jej zaimponował. Słuchała gorliwie Ryszarda o urządzeniach wodzewskich, sama podsuwając pomysły równie ekscentryczne jak świetne i kosztowne. Miecio żartobliwie rzecz traktował.
— Jeżeli pan jest dobrym sąsiadem to powinien trochę dbać o ich spokój i... całość. Jeżeli zaś w Wodzewie będzie coś przewyższającego Zapędy, to nasz papa pęknie z oburzenia — mówił do Denhoffa.
U panny Balbiny Tulickiej w Połowicach, Ryszard sam nie wiedział, co z sobą robić. Patrzyły na niego stare, brzydkie oczy, otoczone sino krwawemi torbami powiek. Oczy złe i podejrzliwe. Stara panna, magnatka we własnem przekonaniu, właściwie zaś bogata parweniuszka, najpierw zdziwiła się niesłychanie, że ktoś jeszcze składa jej wizytę, poczem zaczęła wypluwać z sinych warg oszczerstwa! i skargi na okolicznych obywateli, nie sąsiadów, broń Boże! To byłby dla nich za wielki honor. Główne jednak pęcherzyki jadu zawierały w sobie trutki na proboszcza z Okorowa. Panna Balbina malowała księdza takiemi kłapciami sadzy z błotem, że Denhoffowi robiło się mdło na samo wyobrażenie tego „klechy“ zbabranego przez język Tulickiej. Że jednak proboszcza już znał i nawet dosyć lubił, ośmielił się przeto bronić go. Ale żmijaste oczy starej panny wżarły się w Ryszarda z taką nienawiścią, aż struchlał. Nowego potoku oskarżeń niezbyt słuchał, rozśmieszał go tylko epitet końcowy dany księdzu.
— To paśkudźtwo jest, obrzydłe paśkudźtwo! mówię panu — chrypiąła stara pseudo-arystokratka.
Denhoff opuszczał Połowice z ciężką głową i brzydkim smakiem w ustach.
— Wolałbym stanąć vis a vis hyjeny, niż wpaść na czubek języka tej Senatorówny. Ciekawym jak ona mnie zdefinjuje?...
Przypomniało mu się wyseplenione przez bezzębne, zaślinione wargi „paśkudźtwo“ i śmiał się, ale z uczuciem wstrętu.
Perzyński z Chodzynia podziałał na Ryszarda, jak ciepła woda z lodowatym cukrem. Sączył wyrazy systematycznie, powoli, muskał wąsy z namaszczeniem, zakręcał je, podginał do góry i zaostrzał. Oczy spuszczał badając symetrję sterczących po bokach nosa kosmyków, żółto-rudawych, jak dojrzała marchew. Zarost głowy miał prawie biały z odcieniem starego masła i jak masłem wygładzony, cerę jak u dziecka po ognipiórze.
Denhoff przebywszy pół godziny na tej wizycie uczuł nudności, niby po spożyciu szklanki gogelmogelu.
— A to bestja ciągnąca się!
Po Chodzyniu Ryszard stracił ochotę do wizyt. Ominął kilka domów, do których się nawet wybierał. Ale w Wodzewie nie mógł przesiadywać samotnie. Zwerbował sobie Miecia Korzyckiego i zręcznie pociągał Marysia. W Worczynie bywał prawie codziennym gościem, zwierzał się Irenie z myśli i planów. Przyjaźń pomiędzy nimi rosła prędko.
— Był pan już w Woli Wierzchlejskiej, u Brewiczów? — pytała Ira.
— Nie jeszcze proszę pani.
— A u Lubockich w Zawierciu!
— Także nie. Czy pani mi radzi?
— Brewiczów bezwarunkowo. To są przyjaciele naszego domu, ludzie wielce szanowni. Znajdzie tam pan miłe kobiety i młodzież. A u Lubockich, pani Ama warta poznania. Gust męski.
— W jakim rodzaju?
— O to niech się pan Marysia spyta, on kompetentny — odrzekła Ira figlarnie.
Denhoff błysnął także uśmiechem.
— Słyszałem. Ale to kokietka??... Ja kokietek nie lubię.
— Bo już panu pewno dokuczyły.
— Nie, bo robią na mnie wrażenie manekinów mody na paryskich bulwarach. Co raz to nowy strój postępowania i uśmiechu; co się więcej podoba, co zwróci uwagę, co popłatniejsze. Z tego zaś firma korzysta.
— Jakto firma?...
— Wewnętrzny temperament, on robi próby czem kogo może złapać.
— Niech pan tak nie mówi, gdyż nie zna pan jeszcze pani Amy.
— Ale znam teorję, którą się zapewne powoduje.
— To się pan myli! — zawołała Ira, — i W dodatku jest pan niekonsekwentny. Sam pan powiedział, że kokieterja zmienia strój, odpowiednio dla każdego, kogo chce zdobyć. Zatem nie posiada teorji lecz praktykę.
— Wszystko jedno! Czy teoretyczna czy praktyczna kokieterja, zawsze jest to sprężyna ciągnąca do jednego rezultatu. I to jest dla mnie obrzydliwe.
— Obrzydliwe dopóki do was nie skierowane, — szydziła Ira. Ale skoro pocisk dotknie waszych nerwów zaczynacie słabnąć i... jak muchy na lep!
— Skąd takie wnioski i taki pesymizm?
— To nie pesymizm, to obserwacja, a skąd wniosek?... znam świat! Choćby dowód na moim bracie. On jest poważny i bardzo serjo myślący, pomimo to nie zdołał się oprzeć zalotności pani Amy, a wiem, że gust ma zupełnie odmienny.
— No tak, i ja wiem coś o tem.
— Już? kto panu powiedział.
— Sam spostrzegłem.
— A to pan sprytny, bo Maryś kryje się.
Z czem? Czy z sympatją do panny Maryli, czy z flirtem z panią Amą?
— I z jednem i z drugiem, co nie przeszkadza że... prawie wszyscy o tem wiedzą nie wyłączając Mary. Ale nawiasem mówiąc, pani Ama poważnej zazdrości wzbudzić nie może, z nią się nikt nie liczy. Maryś prędzej czy później wybrnie zpod jej wpływu.
— Ciekaw jestem tej pani! Złożę im wizytę jutro.
Ira spoważniała.
— Nie radzę panu zbytnio się zaciekawiać — rzekła sucho i skierowała rozmowę na inny przedmiot.
Denhoff, wracając do domu, rozmyślał.
Kim jest panna Ira? Młoda z temperamentem, pełna życia, przystojna, a zdaje się, że mężczyźni nie robią na niej wrażenia. To dziwne! Czyżby istotnie życie nie pociągało jej? Ze swemi pracami ukrywa się i nic sobie z nikogo nie robi. To jednak dusza subtelna i ona mi sprzyja, ale jej nie imponuję, jak Korzyckiej. Ciekawym tych Zborskich. Dorcia śliczna, jeśli podobna do fotografji to... będzie moją.
Dojeżdżał do Wodzewa. Wieczór zapadał zwolna kryjąc w łagodnym mroku zielone wzgórza. Na niebie zachód buchał czerwienią, jak palący się żywym ogniem step.
Z pól spędzano trzody, biegły z rykiem i bekiem żałośnym, żal im było świeżej paszy.
Cisza senna, prawdziwie wieczorna cisza wiejska, rozsnuła po polach swe mgły wilgotnawe i sączyła się do duszy.
Denhoff przymknął oczy, wchłaniał urok wonnych pól. Kołysał go powóz i kołysały marzenia. Tak dojechał do Wodzewa. Ocknął się na głos ekonoma, że to dziś wypłata i że ludzie dawno czekają.
— Muszę wziąć rządcę. Te zajęcia nużą mnie. Ce n‘est pas pour moi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.