Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W salonie Denhoff był trochę skrępowany. Poważna postać pana Turskiego narazie go onieśmieliła. Siwa, czcigodna głowa o przenikliwych oczach, dystynkcja, wyrażająca się w każdym ruchu obywatela, nadawała typu całemu domowi. Nastrój panował istotnie patrjarchalny, ciężki dla ludzi z luźniejszego świata. Denhoff odczuwał przymus i etykietę, lecz i pewien rys staroszlachecki, bezpretensjonalny. To robiło wyborne wrażenie. Ryszard widział, że go tu uważają za obcego i samemu było mu obco.
Rozmowa toczyła się zwyczajna, jednak na razie jedyna. Pani Turska kobieta względnie młoda, wybornie wychowana, umiała podsycać do nieustającej konwersacji. Pomimo to Denhoff ożywił się dopiero wtedy, gdy do salonu weszła panna Irena. Wysoka i szczupła, zgrabnie kierowała swą figurą w czarnej batystowej sukni. Ryszard po przywitaniu uważnie ją śledził. Podobała mu się jej cera świeża, wyraźne ciemne oczy i kasztanowate włosy, upięte skromnie lecz bujnie. Do brata Marysia podobną była z oczu i z ponsowych soczystych ust. Ruchy miała spokojne ale żywe, całe ułożenie wytworne. Odrazu w poważny ton rozmowy wprowadziła weselszy błysk, dość swobodny.
— Pan podobno przewrócił Wodzewo do góry nogami? Ciekawam jak ono teraz wygląda w tej... nowoczesnej szacie.
— Bardzo dobrze, upewniam panią. Wodzewo samo przez się jest piękne, lecz wymagało...
— Wieży Babel. Czy tak?...
— Ach! pani jest złośliwą. Nie, wymagało kultury.
— No, dotychczas pan dom cywilizuje, podobno ośmy cud świata pan stwarza? Tarasy, style, awantury...
— Tak, każdy pokój urządzam w odmiennym stylu.
— To wyjdzie pstrokacizna.
— Pochlebiam sobie, że mam trochę gustu.
— Och nie wątpię. Tylko żeby pan na Wodzewie nie wyszedł tak, jak jeden pan na pantoflach, na których zbankrutował.
— Jakim sposobem? Nie wiedziałem, że można zbankrutować na pantoflach.
— Pan myślał, że tylko na pantofelkach? — uśmiechnęła się zabawnie panna Irena. Opowiem panu tę historję jako ostrzeżenie.
— Proszę.
— Otóż było tak. Jeden ktoś kupił sobie piękne tureckie pantofle i cieszył się dopóki nie spostrzegł, że pantofle nic nie znaczą bez odpowiedniego szlafroka i szlafmycy. Kupił zatem i jedno i drugie. Ale dla dopełnienia stroju okazał się koniecznym turecki cybuch, potem piękna otomana. I tego za mało! Jako tło dla otomany urządził cały turecki gabinet, dla gabinetu zbudował pałac, potem parki, ogrody, kioski, aż go nareszcie zlicytowali. Zbankrutował! Oczywiście za przyczyną pantofli.
Denhoff złożył pobożnie ręce i wzniósł oczy w górę.
— Jakie to szczęście, że ja pantofli nie noszę.
— Tak to jedynie pana ratuje.
Zaśmieli się oboje.
— Nie opowiadaj, Iro, panu Denhoffowi tak smutnych historji, na początku jego działań obywatelskich — rzekła pani Turska.
Ryszard spojrzał podejrzliwie, zdawało mu się, że pochwycił w tych słowach ironię. Ale odrazu zmienił zdanie. Pani Turska do ironii zdolną nie była.
Po kawie, panna Ira zaproponowała spacer. Poszli oboje do ogrodu. Denhoff podziwiał kwiaty i urządzenia kwietników.
— To pewno pani zasługa?
— O nie panie! Ja jestem skończony próżniak. Jeszcze pan o tem nie słyszał! To dziwne! Ludzie się mną niesłychanie interesują.
— Wiem o tem.
Spojrzała na niego ciekawie.
— Co panu o mnie mówili?
— Że pani jest marzycielką, trochę pesymistką i... że pani maluje.
Irena poczerwieniała jak krew.
— A tak, trochę peckam. Pewino i panu w ten sam sposób określili moją... manję?
— Przeciwnie! Cóż znowu! Słyszałem, że pani ma zdolności.
— Nikt o tem jeszcze wiedzieć nie może — odrzekła niecierpliwie.
Szli w ciemnej lipowej alei, owiani miodowym zapachem i ciepłem słońca. Denhoff nerwował się pod wpływem natury, która do żył wlewała mu zawsze jakby wina odurzającego. Drażniło go również milczenie Ireny. Szła ze spuszczoną głową. Zamyślona, zdająca się zapominać o swym towarzyszu. Denhoff badał ją ukradkiem: czy to poza, czy też ona; rzeczywiście nic sobie z niego nie robi.
— Zdaje się, że tak. A to orginalna panna!
Sam zaczął mówić. Z początku o Wodzewie, potem o zagranicy. Poetyzował, mówił, jakby dla siebie, rozmarzał się.
Nagle Irena stanęła, spojrzała mu prosto w oczy.
— Czy pan długo będzie popasał w Wodzewie?...
— Popasał? Dlaczego pani tak mówi? Ja chcę tu pozostać zawsze.
— Wątpię!... Przepraszam pana za otwartość. Ja nie wydaję wyroków ze stanowiska praktycznego, to czynią inni. Poprostu zdaje mi się, że tacy ludzie jak pan potrafią; coś bardzo ukochać, ideowo, ale nie zdołają tego przy sobie zatrzymać i... á la longue muszą się z tem rozstać. Przyczyną bywa albo złe fatum, albo własna wina. Latanie bowiem po obłokach zmusza do oderwania stóp od ziemi, wówczas się ona wymyka.
— Ja sądzę, że można połączyć jedno z drugiem.
— Nie bardzo! Nie posiadamy genjuszów, którzyby mózgiem przebywali w Ikarji, rękoma zaś dzierżyli rzeczywistość.
— Jeśli jednak jest ona ukochaniem?
— Eh! Kiedy podobno sama miłość w tym wypadku nie wiele znaczy, trzeba siły.
— Właśnie uczucie ją daje.
— Siła uczuciowa i siła życiowa — to rzeczy różne.
Denhoff był przygnębiony.
— Pani Turska słuszną zrobiła uwagę. Pani mię zasmuca i to na początku.
— Nie chcę pana martwić, bo zresztą może się mylę. Ale sądzę po sobie; ja także bujam i dla tego, widzi pan, jestem próżniak.
— To pokaże czas, przyszłe płótna pani pędzla.
Szarpnęła się niechętnie.
— Niech mi pan o malarstwie nie mówi. Proszę.
— Dlaczego to panią tak drażni?
— Bo to są zaledwo moje próby; ludzie się z tego śmieją. Nie chcę rozgłaszania.
Na zakręcie alei spotkali Marysia z drugim młodzieńcem, w mundurze niemieckiego studenta.
— Mój brat, pan Mieczysław Korzycki, pan Denhoff — przedstawiła Ira.
Panowie zamienili z sobą sztywne ukłony.
— Ja pana miałem już przejmność spotkać, podczas jego konnej wycieczki — rzekł Denhoff do Marysia.
— A tak! Jechałem właśnie do Zapędów!
— Jakże majówka, organizuje się — spytała Ira.
— Zapowiada się świetnie. Czekamy tylko na przyjazd panien Zborskich — odrzekł Korzycki.
— Dorcia i Joasia będą już za parę dni w Worczynie. Przybywa nam również nowy partner w panu Denhoffie. Czy pan umie tańczyć?...
— Owszem pani. Ja jestem do tańca i do różańca.
— No, na bogobojnego pan nie wygląda.
— Ehe! Różne bywają różańce. Prawda panie Denhoff? My się rozumiemy! — śmiał się Korzycki.
— A pan na jakich lubi się modlić?... — spytał Ryszard zarażony wesołością.
— Panu Mieciowi papa każe na sandałowych, ale mu to nie dogadza. Szuka innych — żartował Maryś.
— Tak! Dopiero szukam. Nawet już jestem na tropie.
— Możnaby myśleć, że pan mówi o cyrance a to zdaje się o Joasi, vel Kuli.
Ira zwróciła się do Ryszarda:
— Kulą nazywamy młodszą Zborską, z powodu jej tuszy. To są moje siostry cioteczne. Pozna je pan i...
— I co? Niech pani skończy.
— I zakocha się pan.
— Doprawdy? W pannie Kuli?
— Nie, ale w Dorci.
— Ja jestem niesłychanie odporny, proszę pani.
Rozmawiając z sobą Ira i Ryszard poszli naprzód.
Korzycki spytał Marysia:
— Jak się panu podoba Denhoff?..
— Denhoff? bo ja wiem! Jak dotąd jest to tylko obrazek bez podpisu, tłumaczyć się zaś może mylnie. To lekkie pióro, nie stalowe, jaki po sobie zostawi rękopis, jeszcze nie można przesądzać. Prolog już nie ciekawy.
— Dlaczego? Właśnie wprowadza kulturę w miejscowe zacofanie.
— Ja to inaczej rozumiem. Kultura nie polega na meblowaniu domu, ani na sypaniu pieniędzmi dla fanfaronady. Denhoff robi wrażenie sympatyczne, tylko trochę bufon. Może się ustatkuje, byle nie zapóźno.
— My go weźmiemy w naukę. Co?
Maryś parsknął śmiechem.
— A to paradne? Denhoffa na naukę! Ależ on już wykwalifikowany w pewnych branżach życiowych. Nie jest pełnoletni ale ma przeszłość. Hulał chłopaczek! Zna równie dobrze kulisy jak i ładne buduarki. Była tam podobno jakaś baletniczka potem dla niej jakaś sumką, dość pokaźna. No, ale to rzecz zwykła. Ja, gdybym miał tyle pieniędzy co on i tak pobłażliwych opiekunów, nie byłbym lepszym.
Miecio skrzywił się zabawnie.
— Ani ja również. Pamięta pan wrocławskie czasy i rudą Klärchen? Uha!
— Ładna była bestja! — cmoknął Maryś i oczy mu błysnęły.
— Pani Ama do niej podobna, prawda? Ten sam temperament i zęby, tylko że brunetka.
— Daj pan spokój!
Zbliżali się do werandy. Ryszard żegnał Turskich. Swobodny, wesoły, mniej obcy niż przedtem. Stary Turski coś mu tłómaczył z przychylnym i rozbrojonym wyrazem twarzy. Panna Irena klepała dłonią lejcowe konie czwórki wodzewskiej. Widocznie usposobienie względem Denhoffa podniosło się z zera do paru stopni sympatyj. Zauważył to pierwszy Maryś.
— Oho! Już ojciec i Denhoff rozkrochmalili się. To wpływy Iry. Ona ma bajeczne zdolności przełamywania lodów.
— Ale Denhoff się panną Irą zainteresował — rzekł Miecio. Widzi pan, jak ku niej dyskretnie strzyże oczyma dysputując z panem Turskim. Panna Ira także rozpromieniona.
Maryś zrobił minę niezadowoloną.
— Ej nie! Denhoff nie jest jej typem, ani prawdopodobnie ona jego. Tylko odczuli widocznie w sobie pewne pokrewieństwo natur: oboje pełni fantazji i marzeń o niebieskich migdałach. Zresztą Ira lubi takie zagraniczne modele.
— Nasza Maryla zginęła! Ona za takimi przepada — zauważył Korzycki.
Młody Turski zmarszczył brwi, twarz mu się skurczyła nieprzyjemnie. Nic nie odpowiedział i przyśpieszył kroku.
Po odjeździe Ryszarda, Maryś błąkał się niepewnie. Nurtowała go uparta myśl rzucona przez Mięcia. Denhoff i Maryla..
— Ha! To możliwe! Korzyccy i Denhoff to jakby z jednej gliny, według nich, z sewrskiej porcelany. No, ten jeszcze niewyraźny, niewiem. Ale stary Korzycki, i jego Gustaw to przecie fajans pochlapany obcą farbą. Czyżby i Maryla?
Maryś był niespokojny, rozmyślał, drażnił się, wreszcie zawołał sam do siebie:
— Oddam temu paniczowi Amę, łakomy kąsek, ale się go wyrzeknę za cenę... mojej Maryli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.