Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wodzewo zaczęło się odnawiać. Dwór pełen był majstrów i robotników. Zewnątrz pracowano również. Z salonu wycięto drzwi na taras terrakotowy, budowano werandy, nad oknami żaluzje, balkony. Ogrodnik wykonywał ściśle plany, rysowane przez Denhoffa, a naśladujące wzory zagraniczne.
Wodzewo zmieniło powłokę swojską, obcy podmuch wionął, i dworek szlachecki przerabiał na magnacką rezydencję.
Młody właściciel rzucał pieniędzmi z widoczną ignorancją ich, jakby czerpał złoto z nieprzebranej cysterny.
Wieść o jego hojności szybko rozniosła się po okolicy, wywołując różne echa, nawet wśród inteligencji weszła w przysłowie:
„Rozrzutny jak Denhoff“.
Robotnicy i klasa rzemieślnicza mówiła:
„Bogaty burżuj ale hojny, słono płaci a mało się zna“.
Chłopi zaś opinjowali na swój sposób.
„Bogacz! ino nie na długo; trza ciągnąć pokąd się nie zmiarkuje, abo go insze dwory zbuntują“.
To też Wodzewo pełne było zawsze ludzi chętnych na wszelkie polecenia i usłużnych.
Odgadywano myśli Denhoffa. On chodził i rozkazywał niby udzielny książę.
Tytuły „jaśnie panie“, „jaśnie wielmożny dziedzicu“ sypały się gęsto, wiedziano bowiem, że pan to lubi.
Ryszard w chwilach wolnych od rysowania planów i pisania listów z różnemi obstalunkami, wyliczał okoliczne domy obywatelskie, z krótką biografją każdego z nich i zastanawiał się w których bywać, które zaś omijac.
Więc: Worczyn — państwo Turscy i córka Irena; panna już po dwudziestce.
Hm! Dwór duży, rodzina bardzo dobra; w okolicy — prymusy.
— Będę bywał!
Turów — rodzinne gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marjan Turski, brat panny Ireny. Ach! Ona podobno malarka. A ten Maryś, mówią, że wielki demokrata, może nawet dziwak, to nie szkodzi. Zatem i tam będę.
— Dalej: Zapędy — Korzyckich.
O tak! Dom na stopie wielkopańskiej, rezydencja pyszna, hucznie i dworno. Głośne polowania, bale, zima w Warszawie, lub zagranicą. Mówią tam coś na nich..., hm! bardzo nie pochlebnie. Pewno zawiść! Ale jest córka, panna piękna i posażna. Starsza wyszła za hrabiego.
— Dalej: Połowice — Tulicka stara i nie ponętna, podobno Herod-baba. No, ale i to arystokracja. Będę.
— Tylemego — dziwaczny majątek i ten Paszowski, stary wiarus, zacofaniec! Ale bywa wszędzie.
— Eh! Ominę.
Chodzyń — Bronisław Perzyński. Obraca się wśród arystokracji, bogaty, niezbyt lubiany.
— Zobaczymy!
Jeszcze kilka mniejszych domów, Denhoff uznał za nie warte wzmianki. Postanowił być najpierw w Worczynie.
— Lubię patrjarchalność, nie zawsze, czasami. To ma pewien smak feudalny.
— Jadę, dziś, zaraz.
Wydał polecenie furmanowi, sam zaczął się ubierać z wielką starannością. Nie dla panny Ireny, broń Boże! Ale trzeba być zawsze gentlemanem i correct.
W odkrytym powozie, zaprzężonym w czwórkę w lejc pięknych anglików, jechał Denhoff uśmiechnięty, lubując się miękkiem kołysaniem kół na gumach, i widokiem świetnie ubranego stangreta. Rozglądał się wesoło po malowniczej okolicy, snuł szerokie, projekty, na podkładzie jednego pewnika.
— Będę tu pierwszym, bo oni wszyscy cóż tam takiego! Szlachta! Denhoffowie pochodzą z baronów. Czemu się nie legitymowali, nie pojmuję, zatracili tytuł. W każdym razie będę tu — „lumen in coelo“.
Doznał błogiego uczucia wyższości, pewną rozkosz w żyłach, pochodzącą z pogłaskania ambicji.
Spostrzegł jeźdźca naprzeciw.
— Kto to jedzie! — spytał.
— Młody pan z Turowa — odrzekł furman.
Denhoff rozparł się okazale na poduszkach powozu, poprawił binokle, przybrał minę pompatycznego lorda. Jechali krokiem z powodu wyboistej drogi.
Turski pohamował wierzchowca; z kłusa przeszedł w stępa. Z wysokości rosłego gniadosza, w ładnym rynsztunku, spojrzały na Denhoffa ciemno szare oczy z pod równych łuków brwi, patrzące śmiało, trochę drwiąco. Szczupła twarz młodzieńca o rysach szlachetnych, usta nieco swawolne, lśniące z pod zgrabnych wąsów, miały w sobie rasę aż wybitną, rasę cechującą dobry ród i kulturę. Spojrzeli sobie z Denhoffem oko w oko. Młody dziedzic starego polskiego nazwiska, i starej siedziby po ojcach, z młodym dziedzicem nowej forthny i obcego miana. Tak jakby typowo polska, rycerska brawura z luksusem w stylu moderne. Minęli się.
Denhoff uczuł nagle opadnięcie o kilka stopni ze swych ambitnych wyżyn, niezbyt miłe. Przed chwilą sformułowane pojęcie o swem stanowisku „lumen in coelo“ wydało mu się teraz przedwczesnem. Miał wrażenie szczupaka, który wpływając do sadzawki, w jego mniemaniu napełnionej samemi płotkami, spostrzega w niej nagle — złotego karpia.
— Ależ ten Maryś! Nie wygląda na demokratę. Rasowiec!
Turski minąwszy powóz, krócej wyraził swe spostrzeżenie. Podniósł trochę usta do nosa z drwiącym uśmieszkiem i szepnął bez komentarzy.
— Panicz!
Pokłusował ostro, poczem zaśmiał się.
— Ciekaw jestem jak go ochrzci Paszowski?
I przestał myśleć o Denhoffie.
Ten zaś wjeżdżał już w bramę Worczyńskiego dworu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.