Pani Dubarry/Część I/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Ataki Lamet’a
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Ataki Lamet’a.

Fryzjer Lamet posiadał kawałek genjuszu. Pochodził z Nancy, gdzie ojciec jego utrzymywał zakład fryzjerski. Osiemnastoletni Lamet pracował pod kierownictwem ojca. Pewnego dnia przez Nancy przejeżdżał pan de Genlis. Koń go poniósł i zrzucił przed samym zakładem starego Lamet‘a. Pan de Genlis wyszedł bez szwanku, spadłszy na miękką trawę gościńca. To jest: potłukł się lekko. Poniósł jednak pewną szkodę, w jego mniemaniu okrutną. Wspaniała peruka spadła mu w błoto. Należało szkodę poprawić na miejscu. Zabrał się do tego stary Lamet i dwaj starsi subjekci; nie podołali zadaniu. Elegant był w rozpaczy. Udawał się bowiem na bal w okolicy.
Syn Lamet zaproponował, że on poprawi robotę ojca.
— Ty, zarozumiały próżniaku?! — oburzył się ojciec.
Wszelako za zgodą pana de Genlis „zarozumialec“ przystąpił do poprawek. Wykonał zadanie nad podziw. Pan de Genlis rzekł doń: „Powinieneś pojechać do Paryża. Zajdziesz wysoko! Wynalazłeś nową fryzurę, która pobije perukarzy paryskich“.
Słowa zapadły głęboko w duszę ambitnego młodzieńca. Odtąd wyśmiewał starego, że jest golibrodą łyków. Pragnął udać się do Paryża. Stary rzekł doń:
— Chyba nie jesteś moim synem, skoro chcesz mnie porzucić!
— Właśnie matka mówiła mi to samo.
Matka nie żyła. Stary wpędził ją zazdrością dość uzasadnioną do grobu. Słowa syna wziął do serca. Dał mu 25 kijów. Lamet związał nocą ojca, gdy ów powrócił z gospody pijany. Obudził go i rzekł:
— Widzisz, mógłbym ci teraz zwrócić twoje kije. Ale szanuję twoją siwą głowę. Zabieram tylko całą gotówkę i jadę w świat!
W Paryżu poszczęściło mu się. Wistocie posiadał talent. Jego fryzury weszły w modę. W ciągu dwu lat zarobił tyle, że otworzył sobie duży zakład fryzjerski, przy pryncypalnej ulicy, prowadzącej do Wersalu. Odwiedzały go wielkie damy. Niejedna skusić chciała do usług wyłącznych. On jednak nie dał się wynająć. Dumny był z tego, że przekładano jego robotę ponad pracę własnych domowych fryzjerów. Pewną dozę tego powodzenia przypisać należy jego niezwykłej urodzie. Joanna nie myliła się, nazywając go Adonisem.
Częstokroć, niosąc posyłki klientom pana Labille, przystawała przy oknie zakładu Lameta, przylepiała się niemal oczyma do szyby i obserwowała wielkie damy, wyczekujące swojej kolei, oraz młodego i pięknego chłopca, który komenderował sztabem znacznie starszych subjektów. Podziwiała jego zręczność. Widziała, że klientki stale żądają, aby on sam zajął się niemi. Odprawił subjektów i sam jeden uwijał się w swoim sporym salonie fryzjerskim.
On ja widział także przez szyby. Podobała mu się niezmiernie. Z dumą wyczytywał zachwyt w jej oczach nad swoją sprawnością i bujną płową czupryną. Pewnego gorącego popołudnia czerwcowego, kiedy w zakładzie nikogo nie było, ujrzał jej zgrabną sylwetkę za oknem. Wyskoczył na próg i zawołał na pierzchającą.
Powróciła.
— Czego chcesz? — spytała na „ty“.
— Wejdź! ufryzuję ciebie! — odparł również na „ty“.
— To za drogo dla mnie.
— Głupia! ufryzuję cię za darmo.
Weszła. Ufryzował ją, jak wielką damę.
— Masz śliczne, wonne włosy. Przychodź do mnie choćby codzień o tej godzinie. Będę cię fryzował, ile razy zechcesz darmo.
— Oho! zawiele żądasz... Nie mogę. Jestem bardzo zajęta.
— Porzuć pracę. Przeprowadź się do mnie. Wszystko tu należy do ciebie.
— A ja?
— Także!
— Obejdzie się!... Nie podobasz mi się.
— I ty mnie także! — śmiał się. W ciemności spodobamy się sobie.
— Nie mogę... Mam już kogoś, kto na mnie patrzy, jak na bóstwo.
— Pokaż mi go. Wydrapię mu oczy.
— Nie chcę. Ma ładniejsze od twoich.
— Tem chętniej je wydrapię.
— Jesteś wstrętny.
— I ty też!
— No, to odchodzę.
Wymknęła mu się z rąk. Ale odtąd zachodziła często. Rozmawiali zawsze w sposób jednaki. Fryzował ją z zapałem. Była jego modelem. Dawała mu nawet nowe pomysły do nowych fryzur. Jeden z nich panował później modzie, gdy była faworytą króla — i zyskał miano „fryzury pani Dubarry“. Twierdził, że bogaci się przez nią i winien ją zatrzymać nazawsze. Ale nie dawała się skusić, licząc naówczas na stalszy i bliższy związek z Duval‘em, który już zyskał pierwszeństwo w jej sercu.
Lamet zgrzytał zębami:
— Dlaczego nie chcesz mi się oddać? To jest poprostu nieprzyzwoitość z twojej strony.
— Mój chłopcze! nie oddaję się nigdy dobrowolnie. Wziął mnie gwałtem kardynał, a odtąd biorą mnie ludzie tylko gwałtem — zmyślała, śmiejąc się srebrzyście.
— Zapamiętam to sobie.
— Po co?
— Po to, że chcę cię mieć.
— Biedny!... Nie masz nikogo?
— Mam... Te wielkie damy... markizy i hrabine. Ale dojadły mi.
— Oho!... łżesz.
— Wcale nie! Narzucają mi się. Wcale nie są takie ciekawe, jak się wydają. Wolę ciebie.
— Dlaczego?
— Dlatego!... Jesteś trochę ładniejsza, niż ta, pięćdziesięcioletnia księżna, która gwałtem chce mnie wziąć na utrzymanie.
— A to obrzydliwa baba!... Jak ona śmie?!
— Okropne są... Wszystkie udają, że nie chcą, i walą mi się, niby zemdlone, na ręce. Wolę ciebie! bo mnie nie chcesz, a ja ciebie chcę.
— Widzisz sam, że muszę nie chcieć, aby tobie się podobać.
— Oho! zatem zaczynasz mnie kochać.
— Nie wiem jeszcze.
Pewnego dnia, gdy przyszła doń późnym wieczorem, rzekł do niej.
— Chcesz?... Pokażę ci mój pokoik.
— Nie chcę.
— Jest to sąsiedni pokoik, Ślicznie umeblowany, mieszkanko Amora. Przychodzą do mnie markizy i podziwiają mój lokal. Boisz się wejść!
— Nie boję się wcale... Pokaż!
Zamknął drzwi od ulicy na klucz. Spoglądała drwiąco, jak mu drżały ręce.
— Po co to robisz?... Przecież tylko obejrzymy pokój.
— Na wszelki wypadek.
— Nic z tego nie będzie!
Swawolna, pewna swojej mocy nad nim, weszła do pokoiku sąsiedniego.
— Jak tu ładnie! — zawołała, olśniona szykiem tego gniazdka miłości.
Porwał ją mocno w objęcia. Rzucił na łóżko.
— Bezczelny jesteś!
Uderzyła go w twarz. Ucałował ją:
— Widzisz! mszczę się za policzek, Za ten cios musisz mi się oddać.
— Puść mnie!... Ty, zwierzę!
— Sama powiedziałaś, że trzeba cię brać gwałtem.
— Znienawidzę cię.
Puścił ją... Ale był wciąż bliski, schylony nad nią. Nie mogła powstać, gdyż zagradzał jej drogę sobą. Złożyła ręce modlitewnie, błagała go niemem spojrzeniem załzawionych oczu o litość.
— Niedobra! Czemu nie chcesz?:
— Bo... bo... tu były te markizy z tobą.
Cofnął się... Rzekł, kryjąc rozpaloną twarz w rękach:
— Masz słuszność... Jesteś warta więcej od nich... Odejdź... Prędko!... prędzej — naganiał ją.
Dopadła drzwi jednych i drugich. Znalazła się na ulicy.
Lamet spodobał się jej po tym dniu jeszcze bardziej. Właściwie powodem jej oporu była miłostka, nawiązana już z Duvalem. Duval miał prym. Nie chciała go oszukiwać. Po powrocie napisała doń list z propozycją 24-godzinnego namysłu do przyjęcia lub odrzucenia jej warunków. Musiała sobie wymówić gażę na fryzurę, do której przywykła, gdyż na wypadek zamieszkania z Duval’em, nie chciała korzystać z usług darmowych Lamet’a.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz, nie odebrawszy odpowiedzi, poszła do Lamet’a. Siadła zgnębiona.
— Możesz mnie wziąć...
— Co ci się stało?
Przez łzy opowiedziała mu o swoim zawodzie miłosnym. Powiedział:
— Nie wezmę cię teraz... Bo cierpisz i jesteś zapłakana. Porzuć swoją robotę. Przeprowadź się do mnie. Choćby dziś. Będziem spali osobno, póki nie będziesz weselsza. Ty u mnie w pokoju, ja tu na sofie.
— Nie, ja tu... Ty u siebie... Nie wejdę do ciebie, zanim nie zmienisz łóżka. Nie chcę, abyś, będąc zemną, wspominał swoje markizy.
— Zmienię w poniedziałek. Bo jutro jest niedziela.
Nie czekali jednak poniedziałku. Nazajutrz udali się do lasku Bulońskiego, który już wówczas przyciągał spacerowiczów. Joanna była niezmiernie wesoła. Szczebiotała, jak ptak. Spacerowali cały dzień. Objadali się smakołykami. Strzelali do celu. Grali bez powodzenia na loterii fantowej. Jeździli łódką po stawie. Lamet kupił Joannie pierścionek. Słowem, wydali całą gotówkę, którą młody fryzjer miał przy sobie — była to spora sumka.
Wieczorem nie wytrzymał. Noc była cudna — księżycowa. Słowiki śpiewały. Lamet pociągnął Joasię w krzaki. Oddała mu się w upojeniu.
Mieli okrutną przykrość. Podpatrzyła ich jakaś baba i solidny stary pan. Oburzyli się — spluwali — wrzeszczeli. Przybiegł stróż porządku. Gwizdaniem wezwał dwóch innych. Otoczyła ich spora gromadka osób — prowadzono bezradną, płomieniejącą ze wstydu, parę do urzędu policyjnego.
Wybawił ich z opresii szczęśliwy przypadek.
Nadjechał na tillbury pan de Genlis. Poznał Lamet‘a. Poznał w Joannie uliczną sprzedawczynię, na którą kiedyś się zapatrzył i pożałował był wówczas, że jej nie wziął. A nie wziął, gdyż był akurat z inną kobietą...
— Co ci ludzie uczynili? — zapytał policianta.
— Świństwo! — odparł tamten.
— Nieprawda, dostojny panie! — krzyknęła Joanna. Kochaliśmy się tylko. Jesteśmy młodzi i noc była piękna.
— Ci ludzie są w porządku! Rozkazuję ich puścić! — grzmiał pan de Genlis.
Rozkaz poparł tajnem wsunięciem starszemu dozorcy ogrodu hojnego datku.
Winowajców wypuszczono, mimo gwizdu uliczników, którzy popierali oburzoną publiczność, złożoną ze starych bab i solidnych jegomościów. Pan Genlis szybko usadowił w swoim koczyku angielskim nieszczęśliwą, czy szczęśliwą nad miarę parkę i odwiózł ją do śródmieścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakkolwiek Joanna objęła kasę i potrafiła żądać ceny podwójne za kunsztowną robotę Lamet’a — interesy firmy Lamet i S-ka popsuły się. Z początku było pieniędzy wbród. Ale oboje młodzi posiadali dar puszczania wszystkiego w niedzielę, co zarobiło się przez cały tydzień. Potem zbytkowali co wieczór, uczęszczając do najdroższych jadłodajni. Wkrótce wpływy zmniejszyły się znacznie. Joanna pilnowała swego Lamet’a, jak lwica. Zresztą on sam, zapatrzony na nią, ledwie raczył zwracać uwagę na swoją klientelę. Obrażone wielkie damy opuszczały jedna po drugiej pięknego fryzjera.
„Firma“ zadłużyła się. Zlikwidowali zakład fryzjerski, zanim wierzyciele położyli sekwestr na urządzenie. Żyli jeszcze parę miesięcy z uzyskanych za meble pieniędzy. Próbowali grać w baccarat w salonie do gry pani Dusquesnoy i zrujnowali się hazardem doszczętnie. Lamet’owi groził areszt za długi.
Pewnego dnia ucałował zalewającą się łzami Joasię i czmychnął do Londynu. Pisał do niej stamtąd, wyrzekając na swój okrutny los, lecz oraz wyrażając nadzieję, że bodaj weźmie go ze sobą, jako perukarza, w podróż po Europie — pewien bogaty lord.
Odpisała mu, skrapiając list obficie łzami:

„Biedny przyjacielu! Oto oboje jesteśmy w położeniu pod psem.[1] Wiem, żeś się zrujnował przezemnie doszczętnie... Ale kochałam, cię prawdziwie i mniemałam, że nasze szczęście nie będzie miało kresu. Postaraj się w Londynie zarobić dużo pieniędzy. A ja postaram się tu naciągnąć pewnego starego głupca, który chce mnie wziąć na utrzymanie. Zróbmy umowę, że kto z nas wcześniej się wzbogaci, pomoże drugiemu, co myślisz o tem?
Jako nowość donoszę ci, że przyjechała tu moja matka. Zarabiamy obie. Czasem do 18 liwrów dziennie. Czasem mniej. Mam nadzieję, że ten zawód nie będzie się dłużył wiecznie i zrobimy jakąś dobrą znajomość. Bywaj zdrów, drogi Lamet, kochaj mnie i pisz.

Twoja na wieki dobra przyjaciółka,
Lançon“.

List ten powrócił do Joanny z powodu nieodnalezienia adresata.
Zarobek, o którym jest mowa w liście był dwuznaczny. Mama Rançon, która powróciła bez grosza, ale zawsze wydawała się młodą, wraz z córeczką, której piękność rozkwitała fenomenalnie, żyły z pobudzania do picia drogich trunków i stawiania wysokich sum w grze — klientów salonu pani Dusquesnoy przy ulicy Bourbonów. Otrzymywały za to od tej pani, która zaszargała swój tytuł markizy, spadłszy do ciągnięcia zysków z domu gry, nędzny procent; a ten wypadało potajemnie uzupełniać starzejącemi się wdziękami jednej i kwitnącemi wdziękami drugiej.
Ale... trzeba było żyć!




  1. Autorka listu używa tu wyrażenia dobitniejszego nienadającego się do cytowania dosłownie (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.