Pani Dubarry/Część I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział U pana Dumonceau
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.
U pana Dumonceau.

Kiedy weszły do gabinetu, zameldowane uprzednio przez służącego, jako „interesantki ze wsi”, pan Dumonceau zajęty był sumowaniem kolumn cyfr na ogromnych arkuszach rejestrów, dostarczonych mu z jego fabryki prochu w Marly.
Zgarbił się cały nad majestatycznem biurkiem z mnóstwem szufladek we wzniesieniu, opartem o Ścianę; czoło wsparł na kościstej ręce w ten sposób, że kobiety nie mogły na razie dojrzeć jego twarzy. Zda się, zatonął w powodzi papierów, które rozrzucone były dokoła na biurku. Nie raczył oderwać się od pracy i prawie szorstko mruknął do wchodzących:
— Siadać tam i czekać!
Starsza kobieta siadła na brzegu krzesełka, stojącego u boku biórka i starała się rozejrzeć twarz gospodarza. Po krótkich oględzinach westchnęła bezdźwięcznie i zatroskana wzruszyła ramionami. Ruch ów oznaczał w danym wypadku: „niestety! nie ten“.
W istocie ten niziutki, zgarbiony bourgeois, w eleganckiem ciemnem ubraniu, z wielką jedwabną chustą, zawiązaną na szyi, w okularach o rogowej oprawie, z potężną łysiną na czaszce — nie był to z wyglądu Dumonceau, którego znała kiedyś przed laty: wysoki, z gęstemi kędzierzawemi włosami, ubrany nieomal nędznie, mówiący nadto głosem wystraszonym, proszącym, gdy ten miał coś rozkazodawczego w tonie lakonicznego zwrotu do swoich niezwykłych gości.
Dziewczę nie podzielało wcale zakłopotania matki. Mała opatulona istotka nie zraziła się szorstkością zaproszenia, odłożyła węzełek na wielki machoniowy stół w pośrodku, obeszła na palcach ściany pokoju — zda się, z podziwem przyglądała się obrazom w złoconych ramach, oryginalnym bronzowym statuetkom, umieszczonym na wiszących półkach, masywnym sprzętom o rzeźbionych w kształt łap lwich nóżkach, gdyż parękroć złożyła ręce na piersiach nabożnie; poczem rozsiadła się z wielką pewnością siebie w szerokim staroświeckim fotelu i grzała ręce przy kominku, wpatrzona zachwytnie w wesoło trzaskający ogień.
Upłynął kwadrans w milczeniu.
Wreszcie bankier odrzucił robotę, zatarł ręce z zadowoleniem — bilans wypadł korzystnie — wyprostował się nagle i odkładając okulary, uprzejmie zapytał:
— Proszę! O co chodzi?
Twarz jego, jakkolwiek szczupła, bodaj nosząca ślady choroby, której nabawił się w podróżach, a nie miał czasu leczyć, ustawicznie zajęty interesami — rozświetliła się uśmiechem dobroci i blaskiem mądrych niebieskich oczu.
Starsza kobieta, trzymając ciągle tobół na kolanach, zrzuciła go nagle i klasnęła radośnie w dłonie.
— Ależ to ten sam! zawołała na cały głos. Wcale nie jest niski!
Dumonceau nie rozumiał. Podniósł brwi pytająco — czekał wyjaśnienia. Kobieta rozwiązała chustę na głowie — ukazała twarz swoją gospodarzowi — twarz ładną, roześmianą figlarnie, jakby w oczekiwaniu, że ją pozna — i powtarzała, kołysząc całą postacią z zadowoleniem:
— Ten sam! Ten sam! Ten sam!... Tylko pan strasznie wyłysiał.
Zdumienie bankiera rosło. Ale ta obcesowa włościanka bawiła go niezmiernie.
— Czy po to przyszłaś, kobieto — zapytał żartobliwie — aby natrząsać się z mojej łysiny?
— Nie po to! — odparła, przedrzeźniając jego ton — ale po to, aby pana przeprosić, że było mu niewygodnie w mojem łóżku.
To już brzmiało nieprzyzwoicie, lub po warjacku. Zmarszczył brwi, skrzywił usta niechęcią; rzekł:
— Niewiasto! jeżeli udajecie się do szpitala, to mogę wam dać polecające listy.
— Ależ, panie Dumonceau! — obruszyła się. To nieładnie zapominać starych znajomych. Był pan znacznie grzeczniejszy w mojem łóżku — no! tak — pod siennikiem... przed piętnastu laty, kiedy pana ścigali angielscy szpicle!...
Przez chwilę oszołomiony nie mógł nic mówić. Potem rozpromienił się, ujął ją za obie ręce, trząsł niemi i wołał zachwycony:
— Anna Béqus! — wszak prawda?... Anna Béqus! Moja zbawczyni!... Widzisz, kobieto, że zapamiętałem twoje nazwisko.
— No! ale pan mnie nie poznał.
— Ba! zmieniłaś się... Chociaż zawsze jeszcze jesteś ładna... bardzo ładna!
Ujął ją za podbródek i przyglądał się jej z miną smakosza.
— A i pan się zmienił, ale... nie na korzyść.
— Ja zaś sądzę, pani, Anno Béqus, że przeciwnie... bardzo na korzyść. Straciłem wprawdzie włosy, ale wówczas byłem bliski utraty głowy. No! — i nie zaprezentowałem ci się najlepiej. Drżałem przy tobie — lecz nie z namiętności, tylko ze strachu. Znalazłem się w twojem łóżku — w pozycji, niegodnej mężczyzny... pod siennikiem!... Byłem śmieszny — nieprawdaż?
— Nie przydałaby się panu żadna inna postawa. Albowiem byłam wierna wtedy memu Rogersowi... A propòs... pan nie wie wcale, że z powodu tej wyprawy z panem... powiesili go!
W jej oczach zakręciły się łzy.
— Aj! aj! — pobladł ze wruszenia i przysiadł.
— No! nie martwmy się — rzekła. To było tak dawno, że już nie wygląda na prawdę. Zresztą była to szalona głowa. Miał tyle grzeszków wobec policji, że prędzej, czy później, i tak... musieliby go powiesić.
— To mi sprawia wielką przyjemność. Bo nie chciałbym mieć na sumieniu poczciwca, któremu zawdzięczam ocalenie, jako i tobie!... A wiesz, pani Anno, że starałem się odszukać ciebie, aby wyrazić ci moją wdzięczność doraźnie. Pisałem do Anglii — dopytywałem się o ciebie... Nikt nie wiedział, co się z Tobą stało.
— Wyjechałam wkrótce potem do Francji...
Oczy jej zwilgotniały rosą łez... Zamyśliła się głęboko... Stanęły jej w wyobraźni — niby żywe — pamiętne wypadki tragicznej nocy, którą przeżyła na wybrzeżu angielskiem przed laty piętnastu.
Dumonceau zamyślił się również. Oczyma pamięci ogarnął dziwaczny splot zdarzeń swego życia. Wszakże tej prostaczce, która tak nagle zjawiła się u niego w chwili obecnej, zawdzięczał nie tylko życie, lecz całą swoją karierę, swój wielki majątek. Naówczas, gdy go ścigano na obcym brzegu, unosił ze sobą wielki sekret wojennego przemysłu Anglji, który stał się podstawą jego fortuny. Dzięki kontrabandziście, który przewiózł go z rozkazu kochanki z powrotem na brzeg francuski, zdołał ową tajemnicę, zdobytą pod maską robotnika angielskiego, oddać rodakom, a raczej sprzedać zyskownie rządowi francuskiemu, zutylizować w swojej fabryce amunicji i z czasem stać się z wielkiego przemysłowca prosperującym bankierem.
— Czy wiesz, kobieto — ozwał się nagle — że, nie mogąc odwdzięczyć się tobie, pewną część moich bogactw rozdawałem na twoją intencję nędzarzom Francji? Ale dlaczego, przybywszy do kraju, nie zwróciłaś się nigdy do mnie? Wszakże w tym celu podałem ci swe nazwisko.
— Zapomniałam je — odrzekła. To nic... przypomniano mi je dziś we właściwej chwili, kiedy znajduję się z córką w nędzy ostatecznej.
— Masz córkę?
— A ot, siedzi tam!
Dumonceau poszedł spojrzeniem za kierunkiem jej wskazującego palca — i dopiero w tej chwili spostrzegł trzecią osobę, obecną przy ich rozmowie.
Ale owa trzecia osoba, wyczerpana całonocną bezsenną podróżą w omnibusie pocztowym, zasnęła przy kominku, ogarnięta przyjemnem ciepłem. Głowę, owiniętą w chusty, zwiesiła przez poręcz. Cała jej postać tonęła w głębokim fotelu — twarzy nie było widać.
— Biedactwo! — rzekł wzruszony Dumonceau. Opowiedz mi coś o sobie, Anno. Obaczę, w jaki sposób potrafię być wam najbardziej pomocnym...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.