Pan z panów/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan z panów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dom, w którym całe sąsiedztwo na mil dziesięć do koła zebrać się miało na trzydniową zabawę a, jak się niedowiarek i szyderca pułkownik wyrażał — na czterdziestogodzinny szał — zaledwie mógł objąć tak liczne towarzystwo.
Dwór był duży, z głównej strony od dziedzińca opatrzony w zwodniczą fizyognomią, ale ani zbyt obszerny, ani zbyt elegancki. Na pozór wielkim się zdawał, lecz składając się z przybudówek i kletek, miał tyle sieni, kurytarzy i nieużytków, iż oprócz dwóch średniej wielkości salonów i paru pokoi nieco obszerniejszych, reszta na mało co się gościom przydać mogła...
Pretensyi w nim więcej było niż smaku, a stan interesów nie dozwalał od dawna wdawać się w odświeżenia. Po staropolsku jednak, gdzie gospodarstwo gościnni byli, nie zważano na to...
Toni lubił występować i dawniej bawiono się tu jak nigdzie szumno, wesoło, wykwintnie — od niejakiego czasu jednak przymusowa oszczędność była widoczna...
Zasłyszawszy o trzydniówce, na którą ich zapraszano, sąsiedzi, uwiadomieni dokładnie o stanie interesów gospodarza, o owych dziesięciu tysiącach talarów i t. p., łamali głowy, zkąd mogło się zebrać Toniemu na ochotę tak kosztownej zabawy. Domyślano się w tem jakiegoś celu, tajemnicy, zagadki, ale nie posądzał nikt hrabiego Wita, ażeby miał ponosić wydatek za sąsiada i mógł mieć w tem interes jaki.
Lecz że u nas wszelka zręczność zabawienia się wesoło witaną bywa z wdzięcznością, nikt się tak bardzo nie troszczył o pobudki, które nadrujnowanego człowieka skłoniły do nieopatrznego kroku. Bercik powiadał uśmiechając się: Nie bójcie się, ma on rozum, naprzód córki chce pokazać ludziom, a nuż je kto weźmie, potem myśli że tem oszuka i dowiedzie, że nie jest tak goły, jak sądzą.
Wedle programu, zabawy zaczynać się miały we wtorek od balu albo raczej tańcującego wieczora, nazajutrz rano zapowiedziane było wielkie polowanie, po którem obiad, tańce i wieczerza, nakoniec dnia następnego łowy powtórne, wieczór znowu i jeszcze nazajutrz na rozjezdnem śniadanie.
Zaproszonych osób, bo chodziło o to, aby było tłumno, liczono do stu. Przygotowania poczyniono zawcześnie, a że pomiędzy zaproszonymi było wiele gąb popsutych, wina i kuchnie musiały być w najlepszym gatunku. Kucharza pół francuza pożyczył w pomoc domowemu książę, piwnicę doborowemi trunkami zaopatrzył restaurator, u którego zwykle się w mieście zbierano. Był tylko tak cynicznie niegrzecznym, iż wymówił sobie natychmiastowe zapłacenie rachunku pod pozorem, iż — ma termina pilne.
Chcąc dwie przy jednym ogniu upiec pieczenie, pani Neida dwie starsze córki, podobne do niej, dosyć ładne, żwawe panienki zawczasu przygotowała do roli, jaką miały odegrać, i postarała się dla nich o wykwintne stroje.
Około południa we wtorek poufalsi goście, półdomowi, którzy mieli gospodarzowi dopomagać zaczęli się już ściągać. We dworze panował niepokój, trwoga, latanina taka, iż wszyscy głowy tracili. Choć miano dosyć czasu do przygotowania się, jak za zwyczaj odkładano wszystko do ostatniej godziny, i w tej ostatniej więcej było do czynienia, niż jest w ludzkiej mocy podołać. Wszyscy gniewali się i burczeli, począwszy od klucznicy, pani aż do pana, który groził łozami kuchcikom kułakami rozstrzygającym spory między sobą. Każdem oknem ktoś kogoś opóźnionego z czemś wyglądał.
Mnóstwo rzeczy w porę nie dostawiono. Ponieważ służba miejscowa nie była wystarczającą, znaczna jej część zapożyczona obracała się jak z łaski, a nie można było nawet bardzo jej napędzać.
Pani Neida była zachrypła, Toni zmęczony śmiertelnie i gdyby nie Cognac, którym sobie sił dodawał — od dawna by padł ze znużenia.
Powoli jednak jako tako wszystko się ściągało, oddychać zaczęto swobodniej. Nadjechała i muzyka z miasta, którą naprzód musiano nakarmić i napoić na folwarku, aby w późną noc wytrwać mogła.
Ku wieczorowi zaczęli się zjeżdżać goście ze wszystkich stron, którym choć niezbyt wygodne obmyślano pomieszczenie. Panie szły się zaraz przebierać, panowie tymczasem w opróżnionym pokoju gospodarza palili cygara, pili wino i ci, którym było pilniej, posiadali do wista, ekarte i djabła.
Gospodarza tu musiał wyręczać siostrzeniec, akademik, który w jednym z uniwersytetów niemieckich kończył studya prawne, młody bursz, mówiący jeszcze po polsku lecz duchem i obyczajem już Niemiec. W rozmowie mięszał, łatając się francuszczyzną, niemczyzną i z trudnością mógł sobie dać radę.
Salony napełniały się powoli, w jadalnym przygotowywano herbatę, przy której panny gospodarowały. Pani Neida witała przybywające damy, odprowadzała je do ich pokojów i ubrane a wyświeżone wiodła do salona. Znużona była, zaczerwieniona i wcale nie okazywała dobrego humoru.
Powtarzała po cichu mężowi:
— Zobaczysz, zobaczysz, co tu bąków nastrzelają i wstydu nam narobią.
Toni, główny cel mając na myśli, mniej dbał o resztę. Wiedział od hr. Wita, iż on z żoną i córką ma się przypóźnić.
Gospodarz nawet odzywał się głośno z ubolewaniem, iż nie jest pewnym, czy sąsiad ten mu nie uchybi, bo hrabina podobno była niedysponowaną...
Hrabia August, który na siebie nigdy nie miał zwyczaju kazać czekać, przybył przed wieczorem i, ukazawszy się tylko gospodyni domu, poszedł na cygaro do męzkiego towarzystwa.
Tu otoczyli go ci, co nie grali, i rozmowa zaczęła się o polowaniu jutrzejszem, o myśliwstwie w ogóle.
Hrabia był w wyśmienitym humorze, wesół, grzeczny i — jak najprzystępniejszy. Trudno w nim było poznać wielkiego pana, bo zdawał się starać o to, aby się wydawać nie inaczej jak wszyscy.
Na herbatę z małym wyjątkiem graczów zajadłych, którzy, raz dopadłszy zielonego stolika, już się z nim rozstać nie mogli, a tym herbaty przynieść musiano na plac boju — wszyscy zresztą wyszli do salonu.
Hrabia musiał się prezentować a wszystkie damy znajdowały go nadzwyczaj dystyngowanym. Oczy kobiet zwracały się nań ciągle, na co nie zdawał się zważać. Nie był wcale dzikim, ale pomimo grzeczności i uprzejmości skarżono się, iż był zimny bardzo.
Już herbata kończyć się miała, gdy gospodarz wbiegł, głośno objawiając, jak jest szczęśliwy, iż nawet państwo Witowie, których się już nie śmiał spodziewać, przybywali. Ponieważ odległość nie zbyt wielka dzieliła dwa majątki, hrabina z córką jadące w wielkiej poczwórnej karecie stawiły się ubrane obie i mogły wprost wejść do salonu.
Hrabia Wit uprzedził je o małą chwilę i tak dyplomatycznie się znalazł, iż Augusta dopiero na ostatku zobaczył, zbliżył się doń a skutkiem tego, że już ukłony skończone były, mógł z nim rozpocząć małą rozmowę.
Berta złotowłosa na ten wieczór pierwszy nadzwyczaj skromnie była ubraną, ale tem piękniejszą jeszcze.
Miała sukienkę białą z szarfą niebieską, turkusową broszę i kolczyki, branzoletę i różne odpowiednie cacka, wianuszek we włosach ze skromnych niezapominajek. Dla tych, co jej z bliska nie znali, wydać się mogła dzieweczką bojaźliwą, cichą, łagodną: w oczkach tylko, któremi czasem rzucała, błyskało coś jakby stalowego noża połysk zimny i ostry... Ale też same oczy umiały się uśmiechać, załzawieć, rozczulić, gdy było potrzeba.
Gdzie się tego nauczyła? myślała nieraz matka, zapomniawszy, że natura jest wielką nauczycielką i przeznaczając słabą istotę do walki, daje jej oręż do obrony.
Powitanie pań tych przez hr. Augusta było chłodne i z daleka, a Berta nawet bardzo żywo i jakby z myślą pewną odwróciła się zaraz od niego.
Po herbacie, aby czasu nie tracić, gospodarz miał rozpocząć tańce z księżną Edziową, a hrabiego Augusta prosił, by szedł w parze drugiej z jego żoną.
Polonez odbijany obrachowanym był przez gospodarza w ten sposób, ażeby, gdy hr. August znajdzie się przy pannie Bercie, mógł z nią dłużej nieco się przechadzać. Miało to nastąpić przypadkiem, chociaż siostrzeniec stał na straży, aby się w rachubie nie omylono. Na tę pierwszę chwilę zbliżenia liczono dosyć — a chociaż Berta nie wiedziała o spisku, matka była pewną, że z okoliczności skorzystać potrafi.
Ze swobodą człowieka nawykłego do świata i mającego podostatkiem zdawkowej monety, którą się powszednia rozmowa opłaca, hr. August przechodził od tancerki do tancerki, umiejąc każdą zabawić, zająć, rozchmurzyć.
Berta zawczasu dostrzegła, iż wkrótce się jej dostanie hr. August, zarumieniła się nieco. Śliczne brwi się jej ściągnęły, pomyślała nieco — była gotową. Przed chwilą jeszcze trzpiotowato śmiała się i chichotała ze swym towarzyszem, powoli twarzyczka jej spoważniała, nabrała wyrazu prawie dziecinnego, naiwnego i gdy hr. August podał jej rękę a ona mu wejrzeniem odpowiedziała, umiała w tym rzucie oka zamknąć wyraz tak głęboki, tajemniczy, czarujący, iż hrabia ledwie nie był zmuszony spuścić oczy, tak trudno mu było sile tego wejrzenia nie uledz.
Wzruszyło go ono do głębi — on, człowiek poważny, który się nie mięszał nigdy, zadrżał od tego wzroku dziewczęcia. Dreszcz przebiegł po nim, spojrzał na nią nawzajem, ale ona miała już oczka skromnie spuszczone.
Polonez zaczynał okręcać się po salonach i sąsiednich pokojach, aby mógł trwać dłużej.
— Pana hrabiego pewno nie taniec tu sprowadził, ale chyba myśliwstwo? — odezwał się srebrny głosik, w którym czuć było doskonale odegrane wzruszenie. Każdyby przysiągł, że naturalne być musiało.
— Pan hrabia zwykle nie tańcuje!
— Jestem już trochę za stary do skoków — rzekł hr. August — a nie dosyć wesołym. Taniec jest ostatnim wyrazem wesela...
— Ale dlaczegoż hrabia nie miałby być wesołym? — spytała panienka naiwnie, patrząc mu w oczy.
To drugie wejrzenie było już całkiem odmiennie wycieniowane, choć z pierwszem pokrewne. Patrzała śmiało tak, jak dziecko, ale z po za naiwności dziecinnej tryskała zalotność, chęć upojenia... zdobycia z taką siłą, że po raz drugi hrabia był zmuszony wzrok swój spuścić.
— Wesołość jest w naturze człowieka, w usposobieniu — rzekł — wyrobić jej nie można, jest to dar Boży....
Berta słuchała z niezmierną uwagą, jak w tęczę patrząc w hrabiego, bo na swe oczki rachowała ogromnie. Instynkt i doświadczenia trochę nauczyły ją, że słowo jest komentarzem tylko a tekstem zawsze są spojrzenia. One mówią w sposób tajemniczy, czego najpiękniej i najumiejętniej ułożone wyrazy wypowiedzieć nie mogą...
— A, to prawda! westchnęła hrabianka Berta — wszystko w nas jest tym darem... przychodzi niespodziane, znika niepostrzeżone. Ale jak to smutno nie być panią swojej woli i musieć ulegać tej jakiejś despotycznej sile.
Wstrząsnęła się leciuchno i białe jej jak śnieg ramiona, prześlicznych kształtów, których sukienka nie osłaniała, zadrżały jakby wcale innego rodzaju dreszczem. Hr. August, który po raz pierwszy zblizka się jej dłużej przypatrywał, nie mógł nie zachwycić się nadzwyczajnym wdziękiem tej idealnej postaci, pół dzieweczki, pół dziecięcia.
Kilka słów, które powiedziała, dowodziły główki otwartej, a co więcej, śliczna ta główka, ubrana we włosy jakby ulane ze złota, spoczywała na szyjce cudnie zaokrąglonej, na ramionach młodej psychy, której malusieńka rączka, piękna jak cacecko, pulchna, drżąca dziwnie w dłoni tancerza spoczywała. Biegł od niej jakby jakiś prąd magnetyczny, który ostygłego, rozumnego, obojętnego człowieka tem silniej poruszał, że do tego rodzaju wrażeń nie był przywykły.
Żwawo następowały potem po sobie pytania i odpowiedzi, którym ciągle coraz napastliwsze towarzyszyły wejrzenia.
Berta zapytywała, czy choć mazura dla tego, że był polski, nie tańczył hrabia; August nie zapierał się, iż mazur nie był mu całkiem obcy. Śmiejąc się wyzwała go — dla ciekawości i na przekor, ażeby z nią pierwszego tańcował i dozwolił jej cieszyć się tym małym tryumfem, iż ona go do tego uprosić mogła.
Hrabia August nadto był grzeczny, by mógł odmówić ślicznemu dziewczęciu, które go — intrygowało i draźniło. Wyobrażał je sobie daleko chłodniejszem, mniej śmiałem, znajdował w niem wiele naturalności i wdzięku.
W czasie tej pierwszej po pokojach przechadzki, choć nikt na tę parę nie zdawał się zwracać uwagi, hrabia Wit z za drzwi, matka z kanapy, gospodarz od progu gorączkowo badali, odgadywali, co się tam między niemi działo. Cieszyli się, widząc rozmowę nadzwyczaj ożywioną. — O! ta Berta! — myślała matka. — Ta Berta! — mówiła w duchu p. Neida...
W istocie Berta, gdy się polonez skończył, odeszła do matki tryumfująca. Szczęściem tej minki, któraby mu może tajemnicę charakteru zdradziła, nie widział August, który się cofnął pomiędzy mężczyzn, gdzie nań czekał już hrabia Sławek, potrzebujący mu zaprezentować człowieka, mającego nadzieję gdzieś się w dobrach majoratu umieścić.
Dano hrabiemu wypocząć, gdyż wedle programu po polonezie nastąpił walc a po nim dopiero miał przyjść mazur, w którym hr. August, o czem nie wiedział nikt, obiecał służyć Bercie.
Dziewczę nawet przed matką zrobiło z tego tajemnicę, aby tem większe obudzić podziwienie. Walc, w którym młodzież brała udział gorący, trwał dosyć długo. Nastąpił przestanek mały i, gdy muzyka odezwała się warszawskim mazurem Lewandowskiego, ujrzano rzecz, której nikt w świecie nie przewidywał. Hr. August włożył szybko drugą rękawiczkę, zbliżył się do krzesła, na którym Berta z oczkami spuszczonemi przy matce siedziała — i zaprosił ją.
Wywarło to wrażenie piorunujące, matka popatrzyła na córkę, która przyjęła tancerza, jakby go się wcale nie spodziewała. Hr. Wit zarumienił się tak, iż zląkłszy się, aby tego nie postrzeżono, za drzwi się schował, a pani Neida stanęła wśród salonu w pochodzie przezeń — osłupiała.
Wiedziano, iż hr. August zwykle nie tańcował, zaproszenie to nabierało ogromnego znaczenia. Osoby mniej świadome stosunków domyślały się więcej, niż było. Trącano się łokciami, szeptano.
Po pierwszem wrażeniu ochłonąwszy, hr. Witowa natychmiast odzyskała całą swą powagę i jakby obojętność, ale serce jej biło tak, że ręką je niepostrzeżenie przycisnąć musiała, aby jej nie zdradziło.
Toni w chwili, gdy się to stało, znajdował się w drugim pokoju, pierwszą wiadomość na ucho otrzymał od żony i o mało w dłonie z radości nie uderzył. Spojrzeli sobie w oczy z porozumieniem.
— O! ta Berta! ta Berta!
Zwycięztwo złotowłosej dzieweczki zdawało się być zapewnione.
Pierwszy krok zawsze najtrudniejszy — w mazurze — ah! ileż się to małżeństw kojarzy. W przestankach ile sobie powiedzieć można; a dwanaście par, gdy taniec umiejętnie jest prowadzony, ile godzin może wywijać w mazurze, który tak ducha podnosi.
Toniowi na myśl przyszło hrabiego zmusić do wypicia paru kieliszków starego wina węgierskiego a miał takie, które ogień w ludzi wlewało. Środek to był zbyteczny może, może pospolity, bo oczki tancerki nad wszelkie wina więcej miały w sobie odurzającej siły — ale i najbłachszemi pomocniczemi środkami rozumny strategik nie gardzi.
Berta z talentem nadzwyczajnym strzegła się okazać, iż tryumfuje lub że do tego zbytnią przywiązuje wagę, poszła z hr. Augustem ze swego krzesła skromniuchno, z oczkami spuszczonemi — z trwożliwością prawie.
Nim pierwsze pary dokończyły figury, do której ani Berta ni jej tancerz nie byli potrzebni, dziewczyna miała czas naelektryzować hrabiego wzrokiem i zawiązać rozmowę.
Poważny człowiek uległ widocznie wpływowi dziewczęcia, zajął się nią, rozprawiał wesoło, i gdy na nich kolej przyszła, tak byli zaprzątnieni rozprawą o życiu na wsi, o słodyczach tego cichego, sielankowego bytu na łonie natury, iż musiano hrabiemu przypomnieć jego obowiązki.
Berta tańcowała jak sylfida, jak motylek, a była urocza, gdy nią szał młody owładnął, to jest, gdy chciała okazać, iż mu się poddawała. W istocie panowała tak dobrze nad sobą, iż najmniejsze jej poruszenie mimowolnem nie było.
August poruszał się trochę ciężko, trochę może za wolno, ale nigdy nie opuszczająca dystynkcya ruchów i tu go odznaczała.
Panie z po-za wachlarzów mówiły sobie, iż taniec jego ma wiele życia i siły. Inne widziały w nim polski zakrój, coś przedziwnie rubasznego a pańskiego razem. Berta i on stanowili pewien kontrast, składający się na śliczną całość. — Ona miała polot, jakby z ziemi ulecieć chciała, on energią, która potrzebna jest, aby podstawy z pod nóg nie stracić. Para była dobrana nie tak do tańca jak do życia, ideał powstrzymywała trzeźwa rzeczywistość, by się w obłokach nie rozpłynął.
Z rozmowy, jaka się w interwałach toczyła bardzo żywo, niepodobieństwo jest zdać sprawy.
Mówiono pół słowami, urywanemi frazesami, a Berta nadewszystko przemawiała oczyma stalowemi i sięgała niemi aż do głębi duszy...
Hrabia August, któremu narzucono dwa kieliszki wina starego, w istocie nad zwyczaj swój, — nad pospolitą wstrzemięźliwość — rozruszał się, ożywił, stał się rozmownym i nadskakującym. Motylek ten bawił go, zachwycał.
We wrażeniu nie było nic niebezpiecznego dla przyszłości, zmysłowy urok wiele się do niego przyczyniał, lecz zaprzeczyć tryumfu czarodziejce nie było podobna.
Toni pilno się starał o to, ażeby mazur trwał jak najdłużej, wymyślano figury coraz nowe, ciągniono bez końca. — Wieczerza dopiero zmusiła przerwać a ktoś dał hasło, ażeby tańcujący jak stali, szli w parach do niej. Hrabia August był więc zmuszony podać rękę Bercie i pilnowano tak porządku, że przy niej też usiąść musiał. Dla pewnego decorum, troskliwa o zmęczoną córkę hrabina Witowa zabrała miejsce przy niej.
W ciemnym gabinecie spotkawszy się sam na sam Toni z hr. Witem, przyjął uścisk jego dłoni i szepnął:
— A co nie umiem?
Hrabia Wit w zawsze prawie czerwonych oczach, bo chorował na nie, miał łzy wdzięczności.
— To rzecz tak jak skończona! szepnął Toni.
Najostyglejszy, najlepiej nad sobą umiejący panować człowiek ma w życiu takie chwile, gdy duch jego wpływowi słabszego nawet, ale chwilową energią spotęgowanego ulega ducha. W ludziach, którzy młodość gwałtownie stłumili w sobie, odzywa się ona z siłą taką, iż pierwsze jej uderzenie może zachwiać. Hrabia August znajdował się w takiem usposobieniu, był upojony.
Żadna kobieta, nawet najmniej doświadczona, nie jest tak ślepą, by natychmiast nie poznała, nie przeczuła, że wpływ jej okuje go i spęta. Berta wiedziała, że zrobiła wrażenie i teraz, gdy była go pewną, zmieniła taktykę i ton.
Z początku mazura była nieśmiałą jeszcze i jakby strwożoną, teraz ani mnogie oczy, które śledziły za nią, ani sąsiedztwo matki nie mogło jej powstrzymać od pewnego rodzaju emancypacyi.
Ale od nieśmiałości do zuchwalstwa przejście było z taką sztuką cieniowane, tak wystopniowane, iż hrabiemu się prawie czuć nie dało... Stała się trzpiotowatą, niby tańcem rozmarzoną i, zawsze pozostając dziecinną trochę, stała się najniebezpieczniej zalotną.
Było gorąco, więc odsłoniła ramiona, do wieczerzy zdjęła rękawiczki i pokazała rączki cudowne uśmiech cały wdzięk ustek jej odkrywał, oczy strzelały... zabijały...
Hrabia był oczarowany... Nigdy nikt nie widział go w takim humorze. Mazura tego nie miano dosyć; prowadzący go tancerz zapowiadał ciąg dalszy po wieczerzy, przyklaskiwano mu...
Toni był naglącym, aby wypróżniono kieliszki, August pił. Lecz rachuba w tym względzie omyliła człowieka, który nie wiedział, że ci, co piją mało, zwykle najwięcej wytrzymać mogą.
Mazur i wieczerza zbliżyły tak hrabiego do panny Berty, spoufaliły ją z nim, że dobra znajomość zdawała się daleko starsza, niż była. W obejściu się tancerza coś było opiekuńczego, poważnego, ale nie mniej rozmarzonego.
Niepodobna było nie zachwycać się złotowłosą, która ożywiwszy się, zarumieniona, rozswawolona nieco — jeszcze była piękniejszą. Wśród świateł, muzyki, życia tego podniesionego zdała się dopiero w swoim żywiole...
Gdy po tym wieczorze, który się prawie ciągnął do rana, hrabia August znalazł się w swym pokoiku sam z sobą i począł ostygać, dopiero postrzegł, jak daleko odszedł od tego kresu, na którym zwykle się trzymał.
Prawie miał to sobie do wyrzucenia i nachmurzył się.
Rozbierał się mając położyć, aby spocząć przed polowaniem jutrzejszem, gdy pułkownik, który, przybywszy późno, trzymał się na uboczu, wszedł do niego z fajeczką na ustach...
Cré — nom! ależeś dziś szalał za wszystkie czasy! — zawołał. — Zkądże ci się to wzięło?
August się uśmiechnął!
— Doprawdy nie wiem! Sam się dziwuję sobie.
— Wiesz, do milion diabłów... przepraszam — szepnął mu do ucha wuj — ale bo to miało minę, jakby cię ta laleczka oczarowała...
— Bo w istocie tak było! — odparł August.
Pułkownik pyknął dymem i namarszczył się.
— Ale boby to było... przyznam ci się...
Poskrobał się po łysinie.
Nom d’un nom, toby było...
Nie dokończył.
August go uścisnął.
— Nie trwoż-że się, wujaszku, bo nie ma czem — odparł. — Przecież, że się mazura tańcuje z kimś, nie idzie za tem, aby się miało związać na dłużej.
— Często idzie to za tem — rzekł pułkownik. — Lecz, do kata, co ja ci mam nauki dawać! Ja! tobie! Tyś stokroć rozumniejszy!...
Służący, który się kręcił po pokoju, wyszedł, — w kąt odwiódłszy siostrzeńca — zaczął po cichu:
— Trzeba, żebyś wiedział, że to wszystko jest — ułożone. Berko mi zawczasu mówił, że Toniemu hrabia Wit dług zapłacił dokuczliwy, a pono i pieniędzy na te fety dostarczył, aby na ciebie zastawić pułapkę. Oni ci tę dziewczynę chcą narzucić...
— Plotki — odezwał się August — i pułkownik wierzysz temu?
— Nie dałbym wiary, gdybym nie znał ludzi...
Zamilkli, zasępił się hrabia, ale czas było iść spocząć trochę i rozstali się.
Nazajutrz rano trąbki zawołały na polowanie, gdy tancerki miały czas wyspać się i wypocząć przed wieczornym balem. Hrabia August rad nie rad miał już przyrzeczonego mazura, ale wstał po krótkim śnie i rozmyśle znacznie otrzeźwiony. Obiecywał sobie być chłodnym, ostrożnym, panem siebie i nie dać się tak łatwo wziąć — dziecinnemu wejrzeniu.
Były to piękne i rozumne postanowienia — pomimo nich jednak w ciągu łowów te oczki stalowe i wzrok ich przeszywający chodziły za nim nieustannie... Motylek w białej sukience latał przed oczyma...
Gdy się to działo na stanowisku w lesie, na wieczór Berta gotowała się wystąpić w całej potędze swych wdzięków. Wczorajszy strój zbyt skromny zgasnąć miał przy tym nowym, który był zdaniem artystek — arcydziełem...
Na jedwabnej, lekkiej koloru fali morskiej sukience drapować się miała druga z koronek i haftów złożona. We włosach na czarnej fantastycznej przepasce brylantowa gwiazdka połyskiwać miała nad czołem. Wczorajsze turkusy bez blasku zastępowały dziś dyamentowe ozdoby, którym olbrzymie towarzyszyły opale...
W tym stroju taż sama co wczoraj była nowem zjawiskiem, istotą jakby inną. Odpowiadał on o jeden stopień podniesionej odwadze i ośmieleniu dziewczęcia, które w duszy było pewne tryumfu... Przez złote ogromne warkocze wijąca się czarna aksamitka dodawała im blasku; każdy szczegół ubrania był obmyślany, zharmonizowany, stworzony, by całość uczynił malowniczą...
Zresztą uczucie zwycięztwa — samą twarzyczkę czyniło więcej promienistą, piękniejszą jeszcze niż była... Metamorfoza była cudowną.
Gdy hr. August wszedł do salonu surowszy niż wczoraj, oziębiony znacznie, jakby pokutujący za szał wczorajszy, dość było jednego spojrzenia Bercie, aby zrozumieć, że część zdobyczy wczorajszej — straciła. Należało ją nie tylko odzyskać, ale nowym uzupełnić podbojem.
Miała przed sobą mazura — a cóż jej ręczyło za to, iż on musiał być długi i upajający. Hrabia nie rychło zbliżył się do niej. Powitanie z jego strony było jakby zawstydzonego człowieka, jej bardzo żywe i śmiałe. On zdawał się zapominać dnia wczorajszego, ona nie ustępować z placu, który uzyskała. Przywitała go jak stara znajoma, maluśką rączkę podała żywo, a oczy natychmiast wzięły się do magnetyzowania ofiary, napróżno starającej się ich uniknąć.
Krótką chwilę nieszczęśliwy usiłował się bronić, jak człowiek związany, który targa swe pęta, potem poddał się urokowi i ani spostrzegł, jak znowu dla czarodziejki rozpłomieniał.
Muzyka grała mazura...
W kącie siedzący pułkownik, który zaczynał być coraz niespokojniejszym — nie spuszczał z oka pięknej pary.
Sapristi! coś się niedobrego święci! mówił w duszy. Panna ładna, ale trzpiot, z którego nic nigdy poważniejszego nie urośnie. U niej wszystko dziś już w głowie. Serca nie będzie miała nigdy!
I wzdychał...
Toni schylił mu się do ucha.
— Panie pułkowniku! kieliszeczek starego tego, co to wiesz...
Pułkownik nie odmawiał nigdy...
Podano mu.
— Hę! coby to była za parka! — szepnął mu gospodarz, wskazując na Augusta i Bertę.
— Myślisz? — zapytał Samulski.
— Alboż nie?
— No, ja nie wiem — odezwał się pułkownik zwolna. Tego motylka szkodaby było dla mojego niedźwiedzia... Gucio — ty wiesz jak ja go kocham... ale nie dla niej.
Toni udał zdziwienie.
— Nie rozumiem! rzekł.
— Ale, proszęż cię? — mówił stary — onaby się na śmierć zanudziła z nim... Potrzebuje świata, życia, zabaw, wesołości, u nich tego nie masz wcale i nigdy nie będzie!
Gospodarz popatrzał i umilkł — nie nalegał więcej. — Zaledwie odszedł, gdy hr. Sławek, wesoły, bo mu się udało komuś psotę wyrządzić i próżność swą zaspokoić, poklepał go po ramieniu.
— Pułkowniku! sposobi się wesele! — zawołał, pójdziemy mazura...
— Gdzie?
Sławek mrugnął oczyma wskazując właśnie tańcującą parę.
Stary ramionami ruszył.
— Wszyscy są pewni, że hr. August zakochany — mówił dalej — to bije w oczy! Nigdyśmy go takim nie widzieli.
Nie wydobył ani słowa z pułkownika i odszedł. Samulski był pochmurny i zły...
Drugi ten wieczór był potwierdzeniem tego, co już pierwszego dnia wszystkich uderzało.
Zdawało się nie ulegać najmniejszej wątpliwości, że hr. August — dał się wziąć.
Toni był powodzeniem w pychę wzbity, chodził z miną zwycięzcy, śmielszy i zuchwalszy niż kiedykolwiek.
Tego wieczora także przedłużono mazura, po nim hr. August, otoczony mężczyznami, pozostał w sali na żywej z nimi rozmowie, oczyma goniąc śliczną Bertę, która latała po sali jak ptaszek. W drugim mazurze, którego nie tańcował wcale, złotowłosa wybrała go dwa razy do figur, wyciągając gwałtem ze spokojnego kątka.
Przy wieczerzy nie siedzieli przy sobie i nie śmiano już bo by to nadto uderzyło, znowu ich zbliżyć, lecz znaleźli się jeszcze raz w jakimś polonezie, który dla spoczynku zagrano. Berta, roztrzpiotana, wesoła, szeptała mu coś, śmiała się, on się do niej nachylał. Zdawał się być bardzo czuły.
Późno w noc, przeszedłszy do siostrzeńca pułkownik z fajeczką jak dnia poprzedniego, nie mówił już nic o Bercie.
Zdawał się tylko badać Augusta, był smutny, zmęczony i, znalazłszy hrabiego niezmienionym, spokojnym zupełnie, — wyszedł wkrótce, pozbywszy się wielkiej obawy.
— Ma nadto rozumu — mówił do siebie. — Wolno mu się jak młodemu chwilę jaką potrzpiotać, ale głupstwa zrobić mu się nie godzi.
Ostatniego dnia polowanie zupełnie się nie powiodło, i myśliwi powrócili z niego wcześniej na wieczór tańcujący, który miał nareszcie zamknąć ów szereg zabaw, nużących już gospodarzy i gości.
Na wszystkich tego wieczora widać było wyczerpanie i potrzebę odpoczynku, oprócz kilku młodzików, którzy szału podwajając, udawali nieznużonych.
Ponieważ noce były księżycowe, hrabia August pułkownikowi oświadczył po cichu, że chce się po wieczerzy wymknąć bez pożegnania i wrócić do matki.
Spotkawszy się wśród salonu z panną Bertą, która go zaczepiła z poufałością dobrej znajomej, hr. August dał się jej jeszcze wciągnąć do jednego mazura. Szeptała mu dzieweczka przerywając sobie śmiechem, że z nikim jej tak mazur nie szedł dobrze, jak z nim...
Było to tak pochlebnem, że się dziecinnej fantazyi nie mógł oprzeć grzeczny hrabia...
Berta, która tego dnia miała płomieniste wstęgi i ozdoby sukni, a było jej w nich nie tak wdzięcznie jak pierwszych dni, po wesołości wczorajszej przybrała minkę melancholijną i smutną. W rozmowie utyskiwała na brak sąsiedztwa i towarzystwa, prawie zdała się robić wymówki hrabiemu i matce jego, że się tak mało udzielali światu. Hrabia dziękował i milczał. Matkę tłumaczył tem, że potrzebowała ciszy, samotności i była do nich przywykłą. Zdaje się, że Złotowłosa, rachując na jeszcze jedną rozmowę z hrabią, nie wypowiedziała wszystkiego, co było na programie, a hr. wymknąwszy się, po wieczerzy niespodzianie zniknął. Wyjazd był tak nieznacznie przygotowany, że nawet Toni się go nie domyślał, i zdumiony był, przerażony prawie, gdy mu siostrzeniec powiedział o nim jako o fakcie dokonanym.
Uderzającem było to, że hrabia August, widocznie zająwszy się Bertą — o czem nikt nie wątpił — nie starał się zbliżyć ani do hrabiego Wita, który nań czatował, ani do matki, goniącej go oczyma po salonie. Tłumaczono to tem, iż chciał zapewne z matką odwiedzić hrabiostwo i uroczyście inaugurować swe zaloty.
Bądź co bądź, Toni kwaśny był i na tych magnatów narzekał, którzy nie umieją się znaleźć a formami przyjętemi pogardzają.
Po zabawach tych nastąpiła chwila spoczynku i oczekiwania.
Berta złotowłosa i rodzice jej najpewniejsi byli, iż lada chwila odwiedzin, jeżeli nie matki z synem, to syna przynajmniej spodziewać się mogą na pewno.
Berta była tak zręczną, iż wiedząc o tem, że hrabia czytać lubił i dużo czytywał — mówiła wiele o książkach, do czego się przygotowała. — Wzmianka była w rozmowie o kilku, których nie znała a niby to bardzo je mieć pragnęła.
Grzeczny hrabia ofiarował się ich dostarczyć. Zdawało się, że naturalnie sam je przywiezie. Tymczasem książki te z listem bardzo grzecznym przywiózł posłaniec...
Rozmaitemi sposoby tłumaczono sobie spóźnione odwiedziny... ale tygodnie upłynęły a hrabia nie przybywał. Hrabia Wit zaczynał być niespokojny i podrażniony.
Powołano Toniego, który wprost skłamał, że wiedział o nadzwyczaj pilnej sprawie — która miała hrabiego do Warszawy powołać.
Tłumaczył go, uniewinniał, ale w duszy przeklinał. Był tak pewien powodzenia, iż mu się w głowie to pomieścić nie mogło, jak ten człowiek śmiał mu taki zawód uczynić. On i żona wściekali się. Ponieważ podsłuchano pułkownika trochę, domyślano się, iż jego wpływ wszystko popsuć musiał. Chwilami jednak jeszcze mówili sobie interesowani:
— To być nie może! on się do niej musi zwrócić!
Co się działo z hrabianką Bertą, o tem wiedziała może trochę jej najserdeczniejsza przyjaciółka, dama do towarzystwa, Madame Hausseville, dla której nie miała tajemnic — a może nikt. Matka mniej niż wszyscy.
Za nic w świecie nie byłaby Berta okazała tego bólu i gniewu, jaki ją przejmował coraz bardziej, gdy się przekonywała, że na hr. Augusta wcale rachować nie mogła... Jej śliczna twarzyczka, gdy myślała przybierała wyraz tak straszny, iż ulęknąć się było można wejrzenia i zmarszczonych brwi. Zacinała usta, bladła.
Nie żeby się jej hr. August podobał tak bardzo. Znajdowała go dystyngowanym, ale zarazem sztywnym, zimnym, smutnym. Nie byłaby go kochała nigdy, choć poszłaby zań z ochotą — pomyśleć zaś, że śmiał i mógł nie oszaleć, nie zakochać się w niej, że wszelkie starania były stracone — napełniało ją zgrozą. Z każdym dniem rósł gniew ten tajemny...
Hrabia Wit chodził jak — człowiek skompromitowany, który się lęka, aby się jego niezręczność nie wydała, wyrzucając sobie, że tego głupiego Toniego do tajemnicy przypuścił.
Był teraz na jego łasce... Hrabina gryzła się nie mówiąc nic, ale była nadto pewną świetnego losu córki, ażeby chybione te starania miały ją zbytecznie obchodzić.
Nareszcie gdy kilka miesięcy upłynęło i karnawał w małej stolicy, zwykle dosyć szumno obchodzony, się zbliżył — a hr. August nie dał znaku życia — wszyscy musieli wyrzec się następstw, jakich po mazurach i polonezach się spodziewali.
Toni, dotknięty do żywego, zaczynał publicznie odzywać się lekceważąco, z przekąsem o hr. Auguście... Dwie córki dorosłe zmuszały go na bale do miasta wyciągnąć. Mniej więcej gromadziła się tam cała szlachta okoliczna, a zapusty obiecywały być bardzo wesołe. Mężczyźni zwykle wiodący rej w sprawie zabaw, gospodarze honorowi i rzeczywiści balów i pikników, już wszyscy byli od dawna na placu. Karnawał poczynał się od narad nad rozkładem zabaw i ich porządkiem, narady wymagały schadzek, — schadzki ciągnęły za sobą obiady, a po nich następowała prawie zawsze gra dosyć niekiedy gruba. Mniej więcej wszyscy ci panowie byli dla samego zabicia czasu graczami namiętnymi, bawili się więc, jak nie można lepiej, nim zabawy dla żon i córek nadejść miały.
Do tych parties fines i wieczorków przy wiście, beziku, ekarte, djable i sztosie staroświeckim, hr. August nigdy nie należał.
Pułkownik na nieszczęście z wojskowego życia wyniósł wiele złych nałogów i, choć się od gry wstrzymywał, wciągnąć się w nią dawał, zaglądał więc czasem do eleganckiej knajpy.
Augustowi jego uchylanie się od towarzystwa miano wielce za złe.
— Gra rolę magnata! nie raczy! Dla niego myśmy za mali ludzie! — powtarzano z przekąsem.
Toni występował już otwarcie przeciw pyszałkowi, Sławek mu półgębkiem wtórował — inni potakiwali. Sarkano, szukając tylko zaczepki, powodu, okazyi, aby módz otwarcie wystąpić. Śmielsi odzywali się, że wartoby go nauczyć rozumu.
Stronienie od zabaw i towarzystw tem więcej było uderzającem, że hrabia który we wszystkich stowarzyszeniach pożytecznych, dobroczynnych — czynnym był członkiem, na zgromadzenia ich uczęszczał pilnie, zabierał głos i zaczynał mieć wpływ, który straszył już innych.
Prezydent wszystkich komitetów Zenio, który nic z siebie nigdy powiedzieć nie umiał a do ofiar nie był skłonny, przewidywał chwilę, w której być może zatartym i zmuszonym na plan drugi ustąpić. Trzymał się jeszcze przy dawnych przywilejach, lecz czuł, że współzawodnictwo było niebezpieczne.
Książę drewniany, od pierwszego spotkania objawiwszy wstręt do hrabiego, coraz nieprzyjaźniejszym się dlań okazywał. Nie wywoływał konfliktu sam, ale rad był, żeby do niego przyszło. Usposobienia w ogóle stawały się coraz nieprzyjaźniejsze.
Hr. August nie mógł nie dostrzedz chłodu, jakim go otaczano, wejrzeń, jakie rzucano nań — lecz zdawało się go to obchodzić mało, i zawsze miał tęż samą twarz spokojną, wypogodzoną, poważną. Witał się i rozmawiał z ludźmi jawnie nadąsanymi tak, jakby się na tem wcale nie poznał lub nie dbał o to. Gniewało to wszystkich bardziej jeszcze.
Jednego wieczora, gdy gra dosyć była ożywioną i milczący Bercik, który się nią żywił i utrzymywał — oporządził był, jak się wyrażano, Toniego, Sławka i kilku innych, wszyscy w końcu tak byli znużeni, iż postanowiono kazać dać herbaty i chwilę spocząć.
Godzina była dosyć spóźniona; wchodzili i wychodzili różni to na wieczerzę, to dla gry, i rozmowa wlekła się przerywana i odżywiana coraz nowemi żywiołami.
Atmosfera saloniku, chociaż dosyć obszernego, nie odświeżana przez dzień cały, pełna była wyziewów kuchennych, dymu tytuniowego, oparów jakichś nieokreślonych, w których zapachy zmięszane zmieniały się w cuchnącego coś i ciężkiego. Czuć w niej było jadła, napoje, węgle pieca, kilka razy podpalane i tę woń właściwą restauracyom, w których ludzie i potrawy coś po sobie zostawiają.
Gazowych kilka płomyków w globach mlecznych słabo oświecało salkę, której stolik oprócz tego opatrzony był kilku lichtarzami.
Na kanapce z nogami wyciągniętemi jak pierwszą razą, spoczywał Zenio, milczący i zadumany, tego dnia jakby postarzały. Toni siedział wpatrzony w stół, na którym ostatnia klęska go spotkała, myśląc, jak tysiąc blizko przegranych talarów zapłaci.
Bercik, ręce powkładawszy w kieszenie, chodził usiłując niezgrabnie pokryć radość swą ze znacznej wygranej. Kilka innych osób spoczywało po kątach, gdy wszedł hrabia Sławek, nie zdejmując kapelusza, i rzucił się na krzesło z miną człowieka, który wszędzie pewien jest swojego stanowiska.
Zenio z wolna bardzo zwrócił głowę ku niemu, wyjął z ust cygaro i odezwał się:
— Słuchaj, Sławek — a ślicznie się twój hr. Gucio popisuje? hę?
— Mój? odparł Sławek — dla czegoż mi go dajesz?
— A! boś go tu przecie pierwszy nam zalecał... rzekł Zenio.
— Cóż zrobił? spytał przybyły...
— Nie wiesz? — mówił ociężale prezydent — nie wiesz? Wczoraj było tu zgromadzenie, na którem radzono o szkółkach wiejskich... Wiesz, co to tam za ludzie do tego należą! Proletaryat! Ulica! Żaden z nas na próg tam nie stąpi nigdy. Ci ichmość — bo to swój swego zwącha zawsze — posłali mu zaproszenie! Cóż myślisz? Puścił per non sum? Nie! Przybył, gardłował i znaczną summę na szkółki i na te głupie czytelnie ofiarował, które próżnowania lud uczą...
— Cóż ty na to?
— Za pozwoleniem — przerwał głos z kąta... Spotkałem hrabiego Augusta, gdy wychodził z tej sesyi, i nie mogłem się wstrzymać, abym mu podziwienia mojego nie wyraził. A on mi na to...
— Cóż? cóż, zapytali wszyscy.
— Najspokojniej w świecie odpowiedział mi: — A to waćpanowie chcecie, uchylając się od tego, aby ludzie niedojrzali i niebezpieczni pochwycili to w swoje ręce? Byłem tam, bo to nasz obowiązek...
— Sofizmat! — zawołał Zenio — popularności mu się chce!
— No, niechby zresztą był, kiedy mu się chciało ocierać o jakichś tam mieszczuchów i ludzi z gminu — ale owa ofiara na szkółki, które mnożą nam proletaryat najniebezpieczniejszy — doktorów filozofii w butach dziurawych, z wywróconemi głowami!
— Ale tak! tak! słowo honoru! to kryminał...
Sławek bębnił palcami po stole.
— Ja go obserwowałem od pierwszego zjawienia się między nami, dodał Zenio... Prawda, że do kościoła chodzi, ale to nie dosyć...
Powagi swej utrzymać nie umie. Z nami prawie nie żyje, a szuka sobie towarzystwa ludzi, którzy jawnie grożą nam — wywrotem!!
Najpobłażliwiej go sądząc, na dwóch stołkach.. chce siedzieć, a ja zawsze mówię — kto nie z nami, ten przeciw nam...
— To prawda — przerwał Toni, że całe jego postępowanie — louche. My dla niego jesteśmy nie dość dobrem towarzystwem, a lada profesorzyna...
— Gorzej, zawołał głos z kąta...
Umilkli trochę.
— Z naszej strony, perorował Zenio — nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Przyjęliśmy go à bras ouverts, jak imię jego i pozycya socyalna nakazywała, robiliśmy mu awanse. Wszystko to bez najmniejszego skutku.
— Sławek siedział zamyślony.
— Ludzie są, oni i matka osobliwego nabożeństwa, odezwał się — boć... to darmo, wszyscyśmy ludzie... (Szło mu ciężko zawsze, gdy się chciał wysłowić). — Wszyscyśmy ludzie... Każdy musi czemś żyć, ambicyą, gustem jakimś — fantazyą. Ten lubi konie, ów karty...
— Dziewczęta! rozśmiał się z ciemnego kąta.
— No i to! ciągnął Sławek — ale cóż on lubi, czem żyje?
— Skąpiec, kutwa, dusigrosz! rzekł Toni głosem stłumionym.
— No, nie powiem, przerwał Zenio, — na szkółki palnął taką summę...
— A to nie pierwsza, dodał Bercik. — Ja wiem, że i na inne te niby dobroczynne cele, to jest na zachętę do próżniactwa — daje dużo...
— Matka także.
— Pozakładali w Augustówce diabli wiedzą co — zawołał Toni — ochronki, szpitale, czytelnie. To są fantazye, które lud psują i bałamucą.
— Mało tego jeszcze, wyrwał się z kąta zakryty cieniem jegomość. — Kasa oszczędności, bank pożyczkowy, wszystkie te demagogiczne instytucye, które nas na to wystawiają, że my się wydajemy ludziom zacofani. A do czego się to zdało? Aby potem lud nasz rozpieściwszy się, znajdując, że mu tu wszystkiego mało, wędrował do Ameryki. Radykały i po wszystkiem.
Kilka westchnień nastąpiło po tym wymownym głosie boleści, przeciw któremu nikt nie protestował.
— Wieleśmy się po nim spodziewali, gdy nam go oznajmiano — rzekł Toni — ale przewidzieć, co ze sobą przyniesie, nie mógł nikt — to klęska!
— Mijam to — odezwał się Zenio niedbale — boć wreszcie możeby można wpłynąć na niego i pokazać mu, gdzie idzie i że za daleko się posuwa — ale całe jego obejście się z nami?
Toni w głos powtórzył.
— Tak, obejście się z nami! tak! w istocie — Cela n’a pas de nom!
Nikt nie podniósł tej kwestyi, a Toni w końcu sam czuł się obowiązanym jaśniej wytłumaczyć. Obejrzał się pilnie po kątach, czy są — w kółku swoich.
— Nie wiem, czy sobie przypominacie, — rzekł, albo czyście to obserwowali, ale na tem polowaniu z tańcami u mnie. No! prosiłem go tak, że przybył... Wielka łaska. Całe dwa wieczory nie odstępował Berty — to było uderzającem, tak bijącem w oczy.
— W istocie! — potwierdził Sławek, sam to uważałem...
— I panna i rodzice — mówił Toni — po takich nadskakiwaniach publicznych — jawnych mieli prawo się spodziewać pewnych kroków — zbliżenia się... starania... Cóż myślicie? Nie wybrał się z wizytą, aż w kilka tygodni i to tak zapewne umyślnie urządziwszy się, iż samego tylko Wita zastał. Bawił parę godzin! na tem się skończyło wszystko.
— E! — zawołał głos z kąta — proszę cię, toby się było tak nieskończyło — ale w tem sprawa pułkownika!! Hm!
— Licho wie! może i czyja inna! — mruknął Zenio. — Szamotulska tam pod bokiem z córką siedzi, a to kobieta!! Wkręciła się do nich i córkę mu podwozi.
— Myślisz, że się z nią ożeni? — zapytał szydersko Sławek.
— Ożeni się nie ożeni, ale się bałamuci... — rzekł Zenio. — Zresztą, któż wie, mogą zajść okoliczności...
Chrząknął, inni się śmieli.
Drzwi otwarły się z trzaskiem, postrzeżono w nich pułkownika, który nim wszedł, stojąc w progu towarzystwu się przypatrywał.
Milczenie nagłe, pewien rodzaj zmięszania się, bardzo jawny, dał poznać staremu, że musiał tu wejść nie zbyt pożądany i niebardzo w porę. To właśnie było dla niego zachęcającem. Nie obawiał się nikogo a czasem ludziom dokuczyć lubił.
Witano go z widocznem zakłopotaniem, jeden Zenio rozciągnięty wygodnie, ruszyć się nie chciał i rękę tylko wyciągnął.
— Cóż to? graliście? — zapytał stary patrząc na stolik, na którym leżały jeszcze rozsypane karty. — Przy kim szczęście?
Nie rychło mu odpowiedziano.
— Możesz być pewien, że nie przy mnie, — rzekł smutnie Toni, oczyma pokazując Bercika.
Pułkownik siadł i zatarł ręce, kazał sobie podać grok gorący. Na dworze było chłodno.
— A myśmy tu ogadywali waszego siostrzeńca, — ozwał się powoli Zenio.
Inni wszyscy spojrzeniami na mówiącego zdawali się chcieć mu robić wyrzuty, że ich zdradzał niepotrzebnie. Zenio był w takiem usposobieniu, że mu język świerzbiał.
— Cóż macie mu do zarzucenia? zapytał zimno pułkownik.
— Co? wszystko! — mówił Zenio — on nas nie lubi, a my go nie rozumiemy. — Kuma się z szują a z nami żyć nie chce.
Pułkownik na wspomnienie szui drgnął.
— Fiu! fiu! — odbąknął, — gdzie co?
— Słowo daję, pułkowniku! — potwierdził Zenio — zgorszeni jesteśmy formalnie!
Stary, któremu brwi się mocno ściągnęły, minę zrobił groźną.
— Seryo to mówisz — wyjąknął surowo.
Zenio dla osłodzenia trochę rubasznego wyrażenia rozśmiał się.
— Słuchaj pułkowniku — zawołał żywo — znasz zasadę naszą — kto nie jest z nami, ten przeciwko nam??
— Hę! — zawołał pułkownik — a cóż z wami robić można? Z wami przecie poluje, je obiady, nawet tańcuje — do czegoż wy więcej się zdacie? co z wami dalej nadto robić można? W karty nie gra, to trudno, ja go zastępuję.
Żeby zaś na seryo z wami poczynać można! dalipan nie wiem. — Przeszkodzić do roboty umiecie doskonale, zahamować, opierać się... ale w istocie być czynnymi... z wiedzą tego, co się czyni? wy? W ręku innych narzędziami być możecie, samoistnej zaś pracy nie widzę, oprócz zielonego stolika i butelek, półmisków i — fartuszków...
Stary rozgrzał się mówiąc, ogromnie, ale nim dokończył swą diatrybę, wszyscy się jak jeden człowiek zerwali i wołali, protestując, krzycząc. — Hałas zrobił się wielki; pułkownik stał jak mur i wąsa kręcił, rzucił zuchwale oczyma po nich...
Czekał, co dalej z tego być może...
Sławek, który najśmielszy był, co siłę miał i pojedynek dla niego był jedynym sposobem zrobienia reputacyi, wystąpił przeciw niemu.
— Przepraszam, pułkowniku — rzekł — to są wyrazy... to jest rzecz nam wszystkim uwłaczająca! Tego my znieść nie możemy! Cóż to? szulery jesteśmy? wakinjony jakieś, rozpustniki??
Samulski uśmiechnął się.
— Jesteście po prostu jak ja sam i jak znaczniejsza część społeczeństwa naszego — próżniacy i darmozjady.
— Coś się przecie robi! — zasapany zawołał Zenio, bijąc się po piersiach — ja, nie przyznając sobie żadnych zasług, nie zupełnie próżnuję.. Coś się robi!..
— Co? — podchwycił pułkownik.
Nastąpiło milczenie; stary usiadł do groku, skosztował go i, podniósłszy głowę, zimno rzekł do stojącego przed nim Sławka:
— Chce ci się bić? hę? jeżeli się czujesz obrażonym! nie żenuj się, wyzywaj, służę.
Śmiał się. Hrabia Sławek żuł coś niewyrażonego w ustach, na ostatek pomiarkowawszy się, odszedł kilka kroków i usiadł na boku.
— Pułkownik bo jesteś pardon gorączka! — począł chłodniej Zenio.
— Znacie mnie! — w istocie gorączka jestem — rzekł Samulski — mówię, co myślę.
— To u nas wszystkich jest w temperamencie... mówił Zenio, unosząc się na kanapie.
I nagle przerwał, pociągnąwszy nosem:
— Hm! z czem ten grok? Cognac czy rum?
— Cognac i dobry! — mruknął, uśmiechając się pułkownik.
Prezydent zadzwonił i kazał sobie także przynieść grok podobny, zalecając, aby był słodki i gorący. Hrabia Sławek poruszony, zaczął się przechadzać po pokoju, nie mógł jeszcze przyjść do siebie... Toni, który pragnął się odegrać, mrugał na Bercika, ażeby się do stolika zbliżył... Zaczęto tasować karty.
Kilka frazesów obojętnych o przyszłych zabawach zatarły wrażenie poprzedzającej rozmowy i sporu. Sławek nawet był udobruchany. Otaczano stolik, przy którym się milcząca gra rozpoczynała.
Toni, któremu znowu nieszczęściło się, podraźniony gotów był się mścić na jakimkolwiekądź.
Siedzący obok pułkownik wprawiał go w niecierpliwość jakąś, bo zdawał się jego złej szansie przyklaskiwać.
— Cóż, słyszeliśmy, że hrabia August się żeni? — wtrącił nagle zwracając do wuja.
— Nie wiem, ale i toby być mogło — odparł szydersko stary — jest nie żonaty, ożenić się może, gdy zechce a to mu nie przyjdzie z trudnością wielką. O tem cię zapewnić mogę i uspokoić, że nie z hrabianką Bertą...
Toni aż się rzucił zarumieniony.
— Cóż to ma znaczyć? — spytał.
— Nic prócz tego, że chociaż się u was na polowaniu i tańcach kręcił koło niej, ale złapać się nie dał!
— Komu?
— Ślicznym oczom Złotowłosej — rzekł pułkownik.
Toni patrzył już w karty.
— Myśmy myśleli o innym maryażu — wybąknął.
— Naprzykład? — zapytał stary.
— Mówią o Szamotulskiej?
— Wdowie? — wtrącił żartobliwie pułkownik.
— Albo i córce — kończył Toni.
— Wiesz, że gdyby to w istocie zrobił — dodał stary — bardzobym mu powinszował. Na nieszczęście nie zanosi się na to...
Przerwała się znów rozmowa, bo Toni przegrywający ciągle, cały już był w kartach.
Przybycie Samulskiego podziałało na towarzystwo w sposób rozkładający. Nie byli już w tej gromadce poufałej, swojej — obcy żywioł czuć się dawał. Niektórzy ziewali, inni, mrucząc, się wysuwali. Pułkownik pił swój grok, palił cygaro i zdawał się na nic uwagi nie zwracać oprócz kart.
W saloniku wkrótce nie pozostał nikt, oprócz dwóch grą zajętych, Samulskiego, Zenia i Sławka. Ten nie wychodził widocznie, chcąc się jeszcze rozmówić z pułkownikiem, który wcale na niego nie zważał.
Zenio miał też ochotę natrzeć na starego w nadziei, że nakłoni go do uczynienia pewnych uwag siostrzeńcowi co do jego postępowania.
Nie rychła gra się skończyła nową klęską dla Toniego, który naostatek przemógł się i, nie chcąc dłużej walczyć z losem, wstał od stolika. Dwaj gracze chodzili milczący po salonie, a Bercik, choć rad był się wynieść, sądził, że, wygranym będąc, zbyt szybko z placu nie powinien ustępować.
Zenio przybrał ton pośrednika, łagodny. Zbliżył się do starego i rzekł z cicha, wzdychając:
— Kochany pułkowniku! gdybyś nie zapalał się zaraz, moglibyśmy pomówić szczerze.
— Mówmy — odparł zimno stary.
— Wracam do kwestyi żywotnej hr. Augusta!! Masz wpływ na niego, zreflektuj go, zwróć nam tego człowieka, na którym my największe pokładaliśmy nadzieje!!
— Nie widzę, żeby je zawiódł — rzekł Samulski. — Lecz co się tyczy Gucia, mylicie się, sądząc, że ja mam wpływ na niego. Jest to człowiek dojrzały i nie ulegający wpływom żadnym.
— Ale wytłumaczże nam jego postępowanie! My go nie rozumiemy! odezwał się Zenio. Prawda, że się nie usuwa od żadnych wspólnych robót obywatelskich, ale... ale pomaga tu, chodzi tam, z wszystkimi jest dobrze... Enfin!
— Rozmówcie się z nim samym! — rzekł pułkownik — otwarcie. Wiem, że w czasie zapust tu będzie. Spotkacie się z nim... to najlepiej.
Dopiwszy groku pułkownik wyszedł. Zenio, Toni i Sławek zebrali się do kupki, zostawszy sami.
— Aha! — rzekł Zenio — zaszczyci tedy nasze zabawy obecnością swoją, hm... Należałoby się naradzić, jak go przyjąć!
Toni był zły i osobiście obrażony.
— Ba! — zawołał — samiście rzekli: kto nie jest z nami, ten przeciwko nam... Ekskludować go nie możemy, niby jawnego powodu nie ma, ale dać mu uczuć, że go za swojego nie mamy, żeśmy wcale z niego niekontenci, pokazać mu chłód albo i coś więcej — to nasz obowiązek.
Spojrzeli po sobie: Sławek, który na wuja był zagniewany, gotów był mścić się choć na siostrzeńcu.
— A, zapewne! — rzekł.
— Więc jakże? — pytał Zenio — bo nareszcie trzeba programu?
— Rzecz prosta bardzo — odezwał się Toni — okazać mu chłodem, odosobnieniem, że go za — obcego uważamy. Zdala ukłon, obchodzić go do koła, do kogo się zbliży — zbyć półsłowem i odchodzić.
Znowu popatrzali na siebie.
Zenio wahał się, uważając to za nieco — ostrą naukę. Toniemu było i tego za mało.
— Już to za hrabiostwo Witów i pannę ręczę, że, jeśli się do nich zechce zbliżyć, taką mu dadzą odprawę...
Oczy mu się zaiskrzyły.
— Naradzimy się jeszcze jutro — zakończył Zenio — bo — coś postanowić potrzeba. Jeżeli myśli uczestniczyć w tych zgromadzeniach, gdzie nas nie ma... no — to nam wypowiada wojnę.
— Oczywista rzecz — potwierdził Toni — naukę mu trzeba dać. Magnatowi się zdaje, że może iść, jak mu się podoba, nie podlegając karności żadnej... chce być trybunem ludu — z Panem Bogiem, lecz w takim razie rozbrat z nami.
Sławek potwierdził gorąco — Tak! rozbrat z nami!
Rozeszli się wszyscy.
Hrabia August wcale nie przeczuwając, co go tu czekać mogło, wybierał się w istocie czasu zapust do miasta. Nie ściągały go tu zabawy, ale potrzeba zbliżenia się do ludzi i bliższego ich poznania. Pomimo usiłowań wniknięcia w stan umysłów, czuł się tu jeszcze obcym, chciał znowu zbliżyć się do tej społeczności, której pragnął być użytecznym, i popatrzeć na nią w jednej z tych chwil zapomnienia się, swobody, wesołości, gdy charakter zbiorowy najwyraziściej a bezwiednie się uwydatnia...
Przybywał jako widz dla nauczenia się czegoś, z najlepszemi chęciami, nie przeczuwając, ile już tu niechęci nań czekało, ilu ludzi przygotowywało się mścić na nim za mimowolne przewinienia.
Toni następnych dni niezmiernie był czynnym, biegał od domu do domu, szeptał, dawał hasła. Hrabiostwo Witowie zostali uprzedzeni, ale tu jakaś resztka nadziei zrodziła niepewność. Nie chciano okazać urazy, ani stanowczo zrywać, ani mostów palić.
Berta, która coś podsłuchała z rodzicielskich narad i szeptów, weszła do pokoju matki z minką nadzwyczaj poważną i rozumną.
— Proszę mamy — odezwała się głosem, który wyrażał mocne postanowienie — niech papa i mama nie mięszają się do niczego i pozostaną jak byli. Ja sobie z nim dam radę!
— Z kim? — zapytała hrabina.
— Mama wie! — odpowiedziało dziewczę, trochę się rumieniąc. — Proszę spuścić się na mnie, bo mi mama popsuć może — bardzo proszę.
I wyszła. Dla matki było to rozkazem, wierzyła w swe dziecię i jej rozum więcej niż we własny, nie mówiąc już o mężowskim.
Na karnawał ten wybrała się także z córką pani Szamotulska.
Z ciężkiem westchnieniem oznajmiła o tem przyjaciółce swej hrabinie.
— Zazdroszczę wam — rzekła — że możecie zostać w domu! Znam nadto te zabawy nasze, aby się po nich czego innego spodziewać nad żywioł nowy do plotek i komerażów... Ale mam córkę, której tak wiecznie w domu zamurowanej trzymać nie mogę. Ludzie i tak dziwne rzeczy prawią o naszym sposobie życia. Musimy się tam pokazać i nie zrywać z towarzystwem. Zresztą może Ninka się ożywi, jest dosyć smutna i nadto mało widuje ludzi. Trzeba myśleć o przyszłości.
Pani Szamotulska nie chciała tak przybyć sama, bez żadnej męzkiej opieki. Znajomych bliższych miała mało, wezwała pułkownikową, której mąż miał towarzyszyć, aby jechały razem. Pani Samulska z córką musiała też jechać na ten karnawał, była to osoba dobra, cicha, cała zajęta mężem i dziećmi, skłopotana zawsze, gdy ją na świat z jej spokojnego kątka wyciągano. Rada była nie jechać sama. Pułkownik galant dla kobiet, ofiarował się chętnie Szamotulskie wziąć w opiekę.
Panie te równie jak hr. August i jego matka nie miały miru u ludzi. Żyły zbyt odosobnione, Szamotulska zabaw nie lubiła, usuwała się od wszelkich intryg. Zarzucano jej to dumę, to szpiegostwo, to pedanteryą.
Nina, nawykła do swojego życia, które sobie stworzyła i urządziła tak, że nudzić się i tęsknić za zabawami nie miała czasu — przez posłuszeństwo tylko dla matki jechała na te męczące fety, które ją nudziły. Starała się z początku wytłumaczyć jej, że to było zbytecznem, — ale Szamotulska ucałowała ją, uprosiła. Potrzeba było, jak mówiła, pokazać się światu, aby nie sądzono, że się nim gardzi i pomiata.
— Przebędziemy te dni kilka ciężkich, zrobimy ofiarę, potem powrócimy do domu, a nasza cisza i spokój jeszcze się nam milszemi i droższemi wydadzą.
Jechała więc Nina.
Złośliwi panowie, dowiedziawszy się o tem, tłumaczyli przybycie hr. Augusta chęcią asystowania Szamotulskim. Utrzymywano bowiem uparcie, że się kochał w Ninie, że ją bałamucił i że — choć się żenić z nią nie mógł, potajemny romans prowadził.
W miarę, jak się pora rozpoczęcia zabaw zbliżała, miasto coraz się bardziej ożywiało — każda z pań miała coś jeszcze do dopełnienia w toalecie, panowie należeli do gospodarzy pikników, do urządzających bale... Służyło to za doskonały pretekst do uwolnienia się od zajęć domowych i spędzenia kilku tygodni w małej stolicy, która wielką zastępowała...
Nie do poznania też zmieniło się miasto, bo wszyscy prawie panowie wykwintne swe ekwipaże poprzyprowadzali z sobą. — Pierwsza a nawet druga i trzecia restauracya ciągle były pełne; w ulicach mijali się niezmiernie zajęci, spieszący panowie, w obawie, aby chwil tak drogich nie stracić na próżno. Toni był jednym z najruchawszych, chciał koniecznie urządzić jakąś demonstracyą przeciwko hrabiemu, na którego był do wściekłości gniewnym. Nie mógł mu swej omyłki darować!
Wszyscy mniej więcej godzili się na okazanie oziębłości temu dwuznacznemu magnatowi, który szedł samopas i ważył się tam uczęszczać, gdzie nie chodzili z zasady — ale zamanifestować się jawnie przeciwko człowiekowi takiego znaczenia, którego zawsze jeszcze pozyskać się spodziewano — nie zdało się politycznem. Toni zaś utrzymywał, że z tego człowieka kraj już nie będzie miał żadnej korzyści i że trzeba było mu dać poznać, żeby sobie — ztąd ruszał.
Podszczuwanie to szło mu jakoś nie bardzo szczęśliwie — półgębkiem mu odpowiadano...
Zły był.
Jednego wieczora w restauracyi wieść się rozeszła, że — hrabia August już przybył... Widziano go w teatrze...
Wszyscy prawie mający uczestniczyć w zabawie już się w mieście znajdowali. Hrabia Wit miał tu swój dom własny i jako możny pan trzymał w nim całe piętro nie najęte dla tego tylko, by, jak mówił, nie zajeżdżać do karczmy, gdy mu się w mieście być podoba. Wprawdzie piętro to nie było urządzone z takim zbytkiem jak pałac na wsi — ale i tu mieszkał pańsko hr. Wit, któremu bardzo o to chodziło, by go miano za magnata.
Na co by mu się zdało nim być, gdyby nikt o tem nie wiedział?
Nazajutrz po ukazaniu się hr. Augusta w teatrze, z południa skromny koczyk zajechał przed dom hr. Wita i służący poszedł na górę spytać, czy jego pana przyjmują...
Berta nie była jeszcze ubraną, hrabia dał wiedzieć żonie, naradzano się, kto i czy miał przyjąć: — stanęło wreszcie na tem, iż w salonie Wit miał go powitać, a panie wejść później miały, bo Berta sobie tego życzyła...
Matka była zdania, iż mogły się całkiem nie pokazywać, córka wyrzekła, że życzy sobie wyjść koniecznie. Wola jej była rozkazem.
Z przyjęcia hrabiego nigdy nikt nie mógł się domyślać, czy był rad komu, czy się nań dąsał. Miał on jedną z tych twarzy skwaszonych naumyślnie, posępnych, na których jak we mgle nic dojrzeć nie można.
Hrabia wszedł wesół, swobodny jak zawsze, z uprzejmością wielką witając gospodarza, który jąkając się, posadził go koło kanapy.
Rozmowa w najtrywialniejszy sposób zaczęła się od pogody i przechodziła do ceny zboża, gdy drzwi się otworzyły i hrabina Witowa weszła — jak gdyby z miasta wracała, wiodąc córkę za sobą.
Berta szła za nią uśmiechnięta, z tak doskonale przybraną wesołością trzpiotowatą, jak gdyby cała już była sercem w zabawach, które się dla niej przygotowywały.
W stroju rannym do miasta, w czarnym aksamicie i atłasach, z futerkiem sobolowem, w kapelusiku, który od niechcenia rzucony był na śliczną główkę, była jakby do portretu przystrojoną — i cudnie piękną. Wiedziała o tem doskonale i dla tego może tak się zaprezentować chciała.
Po pierwszych przywitaniach i kilku wybuchach wesołości, Berta sama zaczepiła hrabiego podziwieniem, że i on przecie przybył na karnawał, on, co się nigdzie nie pokazywał.
— Chciałem jeśli nie uczestnikiem to świadkiem być przynajmniej zabaw, które tak wszystkich ożywiły — rzekł hrabia.
— Dla czegoż nie uczestnikiem? — zapytała hrabianka.
— Bo mi trudno do diapazonu ogólnej wesołości nastroić się — odparł August. Nie nawykłem do niej, czas mój czem innem zajęty, mam pracy wiele....
— Tak, mruknął Wit — a administracya dóbr...
— Oprócz niej — mówił gość — są zajęcia obowiązkowe...
I urwał.
— Więc już nawet ani jednego mazura na panu wytargować nie będzie można? spytała Berta złośliwie i napastliwie.
— Sądzę, że lepszych odemnie tancerzy nie zabraknie — rzekł śmiejąc się hr. August — ja już należę do rezerwy...
— A ja liczyłam go do służby czynnej — odezwała się hrabianka...
Hrabia bo masz tradycyą mazura, i szkoda talentu do narodowego tańca zaniedbywać, choćby dla tego, że nasz jest...
Hr. August rozśmiał się.
— Ja w mój talent nie wierzę, rzekł, ale za uznanie go bardzo pani dziękuję...
Gdy w salonie toczyła się ta rozmowa, przy której oczy nie próżnowały — Toni przechodzący ulicą, spostrzegł koczyk hr. Augusta przed domem Witów, a że znał wszystkie uprzęże i konie, nie miał najmniejszej wątpliwości o właścicielu...
Hr. August z wizytą u Witów! Niezmiernie to obudziło jego ciekawość. Chciało mu się wejść, aby być świadkiem, lecz... jak się tu znaleźć w obec nieprzyjaciela?
Chwilę zaledwie namyśliwszy się, Toni wbiegł na górę.
Odwiedziny te — któż wie? mogły zupełnie zmienić stan rzeczy. Musiał się naocznie przekonać o ich znaczeniu. Był we drzwiach salonu, gdy właśnie hr. August, nachylony nieco ku Bercie, wesoło się z nią ucierał o mazura...
Hrabina sztywna bardzo siedziała na kanapie, Wit w krześle z pochmurnem obliczem, zdawał się coś w zamkniętych ustach przeżuwać.
Wejście Toniego było bardzo na rękę wszystkim — gospodarstwo oboje zwrócili się ku niemu, a Berta, kiwnąwszy główką, przywłaszczyła sobie pierwszego gościa z natarczywością dziecięcia, prześladując go i drażniąc...
Na twarzy Augusta nie widać było najmniejszego zakłopotania, śmiał się, dowcipkował, był rozweselony i widocznie ładnem dziewczęciem zajęty.
Jak gdyby najmniejszej doń nie miała urazy Złotowłosa odzyskiwała wszystkie swe prawa niegdyś w tańcu zdobyte... Doprowadziła go wreszcie do tego, że jej na przyszłym balu przyrzekł służyć do mazura.
Toni słuchał i patrzał zdumiony, milczący i, gdy najserdeczniej żegnany hrabia wyszedł, pozostał w niemem osłupieniu spoglądając po rodzicach.
Matka z córką natychmiast się wysunęły...
— Więc cóż? zapytał Toni gospodarza żującego jeszcze wyrazy niewymówione... Więc cóż teraz?
— Jakto, cóż? zapytał Wit.
— Mieliśmy go... mieliśmy mu, hrabia wiesz... zamanifestować nasze oburzenie... rzekł Toni.
Wit się wstrząsnął cały...
— Róbcie panowie, co się wam podoba, rzekł żywo — proszę tylko nas nie mięszać do niczego... Ja o niczem wiedzieć nie chcę...
Toni głową kręcił, nie pewien, co ma czynić dalej; odwoływać tego, co było umówionem, nie zdawało mu się... Nie było powodu...
Położenie stawało się krytycznem. A nuż, obrzydzając mu pobyt tu i towarzystwo, mieli go zrazić od Berty w chwili, gdy się zdawał do niej powracać??
— Te wszystkie wasze manifestacye, zakończył hr. Wit dobitnie — to wielkie głupstwo!!

∗             ∗

Ogromny salon, na którego chórze maleńkim muzyka zbierała się właśnie i kiedy niekiedy odzywała strojeniem instrumentów — wcale nie był pięknym. Nagie ściany, niesmaczno na nich poprzyczepiane gazowe świeczniki, ławki i krzesła, na których długą służbę znać było, posadzka świeżo wywoskowana a nie dawno połatana — wcale nie dawała wielkiego wyobrażenia o mieście stołecznem prowincyi. Ale ta ogromna stodoła, jak się ktoś wyraził niegrzecznie, miała to za sobą, że wielką ilość osób mogła pomieścić. Wszystkie tłumniejsze narady, uroczyste obiady i bale świetne w niej się zwykły były odbywać.
Nie było większej nad nią.
W tej chwili zaczynały się już zjeżdżać panie, gospodarze w białych rękawiczkach i krawatach stali u drzwi... Mężczyzn kupkami porozdzielanych było dosyć. Kobiety wchodziły ciągle i spieszyły zająć miejsca, któreby je na ambarasujące sąsiedztwa nie narażały.
Towarzystwo mniej więcej miało się składać z jednolitej warstwy obywateli z prowincyi, jednakże niepodobna było w mieście niektórych żywiołów dwuznacznych uniknąć... Doktór wprawdzie był szlachcic i bardzo dobrego rodu, ale żonę miał z miasta, a tu znowu profesorowa, córka obywatela, z córkami — nie mogła być wyłączoną.
Tam, gdzie wpływ obcy nie popsuł starych naszych obyczajów, najmniej jest tej zazdrosnej wyłączności szlacheckiej, która nie chce się ocierać nawet o to, co się do niej zaliczać nie ma prawa — ale w wielu prowincyach powiało już zarazą kosmopolitycznych pojęć — a tam szlachcic stał się jakby inną zupełnie istotą, z pospolitymi ludźmi nic nie mającą wspólnego...
I tu czuć było przyniesiony ten obyczaj odosobniania się.
Paniom więc szło o to szczególniej, aby nie zostały narażone na kompromitujące sąsiedztwa...
Drażliwsze z nich zapewniały sobie z obu stron znajome, przyjaciółki, kogoś, coby był — des notres.
Książę Edzio, którego żona, bardzo bogata dziedziczka, szlachcianka ale nie zbyt głośnego imienia, nie mogła mieć z siebie pretensyi do zajmowania stanowiska wysokiego — poprzedził żonę do sali z obawy, aby nie siadła, gdzie — jej nie należało... Wybrał sam miejsce przy hr. Witowej i starej S...., która była z domu księżniczką.
Dopiero umieściwszy ją, z drewnianą swą nadętością poszedł uspokojony do grupy, w której dojrzał najgłośniejsze imiona.
Hrabia Sławek należał do gospodarzy, — poruszał się więc przy drzwiach, usiłując być nadskakująco grzecznym dla wszystkich...
Nie dawno jeszcze pusta sala nagle się wypełniać zaczęła, bo nikt do pierwszych należeć nie chciał i na jedną godzinę jakby zmówili się wszyscy.
Muzyka stroiła coraz głośniej.
Na sali szept rozmów i śmiechy wesołe przelatywały. Oglądano się wzajemnie. Każda z tych pań porównywać musiała ubranie swe ze strojem współzawodniczek.
Na złotowłosą Bertę zwracały się oczy z zazdrością: miała suknię z Paryża a do niej strój z kwiatów i liści najwytworniejszego smaku. Wydawała się jakiemś bóstwem leśnem, jakąś Rusałką, czemś tak pięknem, iż się oczom wierzyć nie chciało, że rzeczywistość, życie mogło być tak idealnem.
Matka patrzała na nią z dumą, ojciec się zachwycał, młodzież bolała, że ten owoc zawieszony był tak wysoko — panny szeptały, że niepotrzebnie dał jej Bóg miliony posagu, gdy ją w taką piękność wyposażył.
Pierwsze miejsca już były pozajmowane, gdy we drzwiach zjawiła się pułkownikowa z Szamotulską a za niemi Iza, córka pułkownika i Nina.
Ta tak się dotąd mało ukazywała światu, iż była prawie nową dla wszystkich postacią. — Nie była to olśniewająca piękność, twarz jej może nawet starszą ją czyniła, niż była, lecz w rysach miała coś tak sympatycznego, w wyrazie ich taką naiwność prawdziwą, w spojrzeniu taką odwagę dziewiczą, że wśród tego tłumu ładnych twarzy ściągała oczy na siebie tajemniczym jakimś urokiem. Wieści, które chodziły o tem, że się w niej hr. August kochał, czyniły ją zajmującą i ciekawą.
Wejście tych pań skromne i ciche, zrobiło więcej wrażenia, niż chciały. Życzyły sobie wsunąć się niepostrzeżone i zajęły miejsce w pierwszym wolnym kątku, wcale się nie troszcząc o sąsiedztwo. Zaledwie siadły, kółko ciekawych otoczyło je, trzymając się w pewnem oddaleniu, z respektem, jaki mieć musiano dla pułkownika, bo z tym żartować nie było można.
Nina rozpatrywała się po sali — z zimną krwią kobiety, która nie wiele przywiązywała wagi do tego, co ją otaczało. Berta wyglądała ku drzwiom, niecierpliwa, szukając oczyma hrabiego.
Nie było go dotąd. Toni zawsze jeszcze stojący przy tem, że naukę mu dać potrzeba było, widząc, że się spóźniał, nalegał na to, aby umyślnie bal rozpocząć od walca... Rozstąpiły się grupy, kilka par za danym muzyce znakiem puściło się, wirując po sali...
Berta jedna z pierwszych zaproszoną została i furknęła jak ptaszę... W tej chwili właśnie wchodził hr. August z angielską prostotą ubrany, zamyślony, poważny. — Gospodarze u drzwi stojący zaledwie mu jego ukłon oddali, ręki nie wyciągnął nikt, słowa nie rzekł, rozstąpiono się jakoś dziwnie; lecz nie zdając się zważać na to, hrabia wprost poszedł do pułkownika, którego niedaleko stojącego zobaczył..
Po drodze mężczyźni tak samo w milczeniu usunęli się, niektórzy odwracając, aby uniknąć przywitania.
To, co u drzwi mogło się zdawać przypadkowem, tu już jawnie, stało się rozmyślnem. Samulski, któremu oczy się zaiskrzyły, podniósł głowę, usta ścisnął, brwi namarszczył. August zdawał się albo nie rozumieć przyjęcia, jakie go tu spotkało, albo nie przywiązywać doń wagi. Twarz jego nie zmieniła wyrazu, nie przeszedł po niej najmniejszy cień. Stał za nadto wysoko, aby go to dosięgnąć mogło.
W chwili, gdy się ta umówiona demonstracya odbywała, człowieczek osławiony jako przewódca obozu, który z zachowawczym był w wojnie, skłonił się hrabiemu, który rękę wyciągnął, uścisnął dłoń jego i kilka słów do niego przemówił.
Na twarzy biednego proskrybowanego okazał się lekki rumieniec...
Toni łokciami trącał sąsiadów, aby im tę scenę pokazać.
Nie wątpił, że była ułożona zawczasu... Hrabia Zenio, przypatrujący się też zdala, oczy zmrużył, usta wydął — twarz jego mówiła dobitnie: To wypowiedzenie wojny!
Szybko wpadł między swoich zaogniony Toni — szepleniąc ze wzruszenia:
— Teraz już nie ma wątpliwości! wiemy, dokąd i z kim idzie! a zatem — hasło!
Spojrzeli po sobie, hrabia Zenio, który owego przeciwnika tak uprzejmie powitanego nienawidził z całej duszy — zapalczywiej jeszcze niż Toni, oburzył się — zżymnął, dał głową znak.
Zrozumiano się. Miejsce, w którem stał pułkownik z hrabią, jakby czarodziejskiem kołem opasała próżnia. Ci, co byli bliżej, poczęli się cofać, rozstępywać, uchodzić. Hrabia z wujem zostali odosobnieni.
Kończył się walc i hrabia, przywitawszy panią Szamotulską i jej córkę, z któremi rozmawiał chwilę, poszedł się ukłonić hrabinie Witowej i jej córce.
Berta właśnie wachlarzem się ochładzała po walcu i oddychała jeszcze szałem tańca, gdy hrabia zbliżył się do niej. Przyjęła go wejrzeniem dawnem, choć trochę szyderskiem...
— Przypominam pani mazura — odezwał się hrabia August.
— Ah! Mazura! — odparła, kręcąc główką — a ja właśnie miałam papę prosić, aby za mnie przeprosił hrabiego... Czuję się tak dziś nie dobrze, iż go tańcować nie będę.
Rachowała na niezmierne wrażenie. — Hrabia się uśmiechnął i ukłonił; spojrzał jej w oczy tak, iż spuścić wzrok musiała, i odszedł powoli.
Wszędzie po drodze mężczyźni z tą samą niby nieumyślną zręcznością wymykali mu się.
Spotkał hrabiego Zenia, który zdala wzrokiem go zmierzył i, gdy się doń zbliżał, ostentacyjnie odszedł na bok.
Ci, co stali niedaleko, mówili, że hrabia August, widząc to, rozśmiał się serdecznie.
— Kochany wuju — odezwał się, podchodząc do pułkownika — od mazura jestem uwolniony i na resztę wieczora, ponieważ wszyscy są zajęci tańcem, iż mi się im przeszkadzać nie chce, zamawiam sobie łaskawe wasze towarzystwo.
W pułkowniku wrzało wszystko.
Mille bombes! to są d....e. — Wyraził się tak ostro, iż August musiał mu szepnąć na ucho:
— Wujaszku! nie gniewaj się — to przedziwne.
Ostracyzm, jaki spotkał hrabiego, nie rozciągał się do panny Szamotulskiej, chociaż i ta mogła się znaleźć na liście proskrypcyi. Młodzież nadrujnowana i zupełnie już zubożała — pamiętała, że jedynaczka miała Szelchów, ślicznie zagospodarowany. Dla kogoś, co ojcowiznę stracił, majętność taka była niepospolicie nęcącą. Można było z nią lat kilka świetnieć, nimby się dopracowało subhasty...
Nie zbywało więc pannie Ninie na prezentujących się, przypominających, zapraszających do tańca.
Nawet ów siostrzeniec Toniego, który w czasie myśliwskich wieczorów gospodarzył, stawił się i zawiązał rozmowę.
Nina musiała z nim pójść do mazura. Zdawało się, zdala na nią patrząc, że za nadto do skoków była poważną; ale gdy się ożywiła, wystąpiła, zdumiano się klasycznemu wdziękowi jej ruchów i blaskowi, jaką piękność ta przysłonięta skromnością przybrała.
Mężczyzni stali pokazując ją, szepcząc, admirując.
Berta, będąc zmuszoną opuścić mazura, — dała się jednak dwa razy wybrać do figur, a przesuwając się w nich obok hr. Augusta, wypowiedziała mu wzrokiem całą zemstę, jaką pałała...
Hrabia był tak zimnym, że tego nie zrozumiał.
Mężczyzni, chociaż udawali, że Augusta nie widzą i że dla nich nie istnieje, z ukosa wpatrywali się w niego. Dziwnem się im zdawało, że pocisku, który mu w piersi powinien był utkwić, nie czuł. Rozmawiał z wujem, z panią Szamotulską, z kuzynką pułkownikówną. Śmiał się — nie robiło to na nim wrażenia.
Toni był najpewniejszym, iż wkrótce salę opuści — pozostał.
Gdy Nina wróciła na swe miejsce, zbliżył się do niej.
— Chcesz pani przyszłego mazura z tak złym jak ja tancerzem spróbować? zapytał.
Szamotulska spojrzała nań.
— Hrabia nie lubisz tańca — rzekła — to wiem; ja nie bardzo w nim smakuję. Po cóż się do tego zmuszać!...
— A jeźli z kim innym masz pani pójść — i nie będziesz mogła odmówić, czemuż nie zemną?
Za całą odpowiedź panna znak jakiś główką dała i uśmiechnęła się.
W tej chwili, gdy umowa została zawartą, zdala podchodził nachmurzony hr. Wit, wysłany przez córkę w poselstwie do Augusta.
Złotowłosa wypocząwszy, ukarawszy a nie chcąc być nazbyt okrutną, zapraszała do drugiego mazura.
August poskoczył sam się wytłumaczyć.
— Pani mi daruje! nie wiedziałem, nie przeczułem, że mnie to szczęście spotkać może — i otrzymałem już mazura tego od mojej sąsiadki panny Niny.
— A? — odparła Berta, pokazując ząbki białe — przepraszam!
Odwróciła się żywo.
Muzyka grać zaczynała, pary się ustawiały, hrabia August Ninę prowadził zarumienioną, ale nie okazującą tej dumy po sobie, jaką w niej dojrzeć się spodziewano.
Toni, patrzący z boku, zamruczał:
— Szamotulskiego już mają! Ja to od razu przeczułem!
Złotowłosa zmusiła drewnianego księcia, który tańcował jak poliszynel, żeby jej, służył do mazura. Niezmiernie o małżonka zazdrosna żona bladła i prowadziła tak żywą rozmowę, aby nie dać poznać gniewu, iż sąsiedzi go musieli się domyśleć.
W mazurze piękniejszej pary nie było nad hr. Augusta i Ninę...
Berta mogła być zachwycającą, ale książę wlókł się za nią z niezgrabnością tak śmieszno, iż jej ochotę odbierał i gniew wzmagał. W myśli też miała zupełnie co innego — zemstę.
Zemsta! Jakaż być mogła zemsta kobiety? Rozkochać tego buntownika, przywieść go pod stopy swoje, a potem — któż wie? odepchnąć może ze śmiechem.
Ale rozkochać ten głaz, który już może w sercu miał miłość inną, i każda inna zwątpiłaby może — nie Berta. Czuła się wszechmocną, byle jej nie przeszkadzano.
W mazurze figura zbliżyła ją do hr. Augusta. Chociaż wejrzenia jej unikał, manewrowała tak sztucznie, iż je w nim utopiła. Nie był to już wzrok dawny, ostry, groźny, przejmujący — ale smutny, błagalny, łzawy...
Hrabia czuł się wzruszonym, serce mu uderzyło...
— Po mazurze, panie hrabio jako indemnizacyi wymagam rozmowy!
Nigdy to dziecko nie było jeszcze tak śmiałem. Matka i ojciec spoglądali na nią z trwogą.
Mazur przeciągnął się długo; wśród figur, krzyżując się z młodym synem Zeniego, który ją zamówił do następującego kotyliona, Berta rzuciła mu:
— Głowa mnie boli — kotyliona nie tańcuję, nie mogę!
Młodzieniec był w rozpaczy.
Hr. Witowej, która więcej odgadywała niż widziała wśród tańca, przeczuwając, że Berta zrobi jakiś coup de tête — serce biło strasznie.
Wit, nie spuszczający oka ze swej jedynaczki, truchlał.
Zaledwie się mazur skończył, Berta dała znak matce nakazujący jej zająć miejsce w przyciemnionym kątku sali.
— Gdy się hr. August zbliży do nas i zacznie ze mną rozmowę, mama sobie znajdzie jakiś — pretekst, aby mnie tu z nim samą zostawić.
— Dziecko! zawołała hrabina.
— Proszę o to mamy! dodała niezmiernie wzruszonym głosem Berta — proszę — koniecznie.
Był to rozkaz, matce łzy się zakręciły w oczach, była w rozpaczy, obejrzała się szukając męża, aby jej przyszedł w pomoc. Hr. Wit był otoczony — ruszyć się nie mógł. Berta tupała nóżkami, powtarzając:
— Proszę mamy! c’est dit! mama sobie odejdzie...
Zaledwie się te szepty skończyły, gdy hr. August, który Berty już szukał po sali i domyśleć się nie mógł w tym kątku, zbliżył się... Dawała mu znaki wachlarzem...
— A! — zawołała zdala — zmęczona jestem strasznie! Hrabia bawić mnie musisz, bo kotyliona jużbym nie potrafiła — nie mogła tańcować... Muszę mieć odwet. Trzeci mazur będzie mój! a choćby na niego do białego dnia czekać przyszło. — Jestem skompromitowaną, okropnie! chwaliłam się tem, że hrabia ze mną go będziesz tańcował!
Hrabia August patrzał się na rozdąsane dziecko i uśmiechał.
Matka w tej chwili wstała, podchodząc do pani Neidy, która się szczęściem w blizkości znalazła. Zostali sami.
Berta zaczęła od rozczulonego wejrzenia, zwolna maleńką rączkę położyła na ręce hrabiego.
— Prawda? ja się muszę wydawać rozpieszczonym trzpiotem?
— Gdyby nawet tak było, jest z tem tak ładnie, że...
— Ale mnie to gniewa! bo ja — wcale taką nie jestem, jak się wydaję. Dla wszystkich niech sobie będę, czem się im mnie nazwać podoba — ale dla hrabiego...
Ostatnim słowom towarzyszyło zabójcze spojrzenie. W tym półmroku, zarumieniona, zdyszana, rozgorączkowana tańcem, rozruszana uczuciem jakiemś — śmiała i napastliwa Berta była — niezwyciężoną.
August uczuł to i uląkł się.
Drżącą rękę trzymała na jego dłoni, wzrok topiła na nim, pokorny razem i palący, załzawiony i tyrański.
— Tak — mówiła żywo. — Nie ma nic na świecie boleśniejszego nad być nie zrozumianą. Przez tłum — a! to nie obchodzi, ale przez kogoś wybranego...
August spojrzał zdziwiony.
— Mówię, co myślę — dodała. — Szczera jestem jak dziecko, ale czuję i myślę, jakbym bardzo starą była... Hrabia sam łatwo zrozumiesz, że wśród tego towarzystwa, składającego się z nicości, wybranym być musisz...
— Nie żartuj pani ze mnie tak nielitościwie — odezwał się poważnie i smutnie hrabia August. — Mówmy seryo...
— A! — pod moim uśmiechem — przerwała Berta — jest wyraz... seryo, bardzo seryo...
Rozmowa w te słowa rozpoczęta ciągnęła się długo, tak długo, że hr. Witowa w końcu, chcąc dać znać, iż czas jest ją przerwać, parę razy się zbliżyła i na znak dany przez despotyczną córkę oddalić się musiała.
Hrabia August wstał nareszcie poruszony i zakłopotany, a za odchodzącym Berta rzuciła jeszcze przypomnienie mazura.
Odgadywano i tłumaczono najrozmaiciej tę długą, tajemniczą rozmowę, ciekawość rozbudzoną była do najwyższego stopnia — lecz nic pewnego nie dawało się wywnioskować ani z wesołej twarzyczki hrabianki Berty, ani z poważnego oblicza Augusta.
Ojciec i matka panny zdawali się mieć najlepsze nadzieje — wierzyli w dziecię swe i potęgę jego.
Po ostatnim mazurze, który szczególnie interesował tem, że ów hr. August, tak kwaśno przywitany, wesoło bardzo, ochoczo i żwawo tańcował go z hrabianką Złotowłosą, nastąpiła długo oczekiwana wieczerza. Przy tej miejsca zajęły kobiety, bo ich było za mało, a mężczyźni poprzysiadali się w kątach, gdzie kto mógł. Postarawszy się o posadzenie pani Szamotulskiej i pułkownikowej, August z wujem obejrzeli się, gdzieby dla siebie znaleźć mogli róg jakiego stolika. Wszystkie już prawie zajęte były przez tych panów, którzy tak chłodno i z widoczną niechęcią przyjęli hrabiego. Chociaż mało na to zdawał się zważać, w tej chwili wstrzymał pułkownika, który chciał się przysiąść do Zeniego.
— Nie uważałeś — rzekł — jak mnie tu przywitano, kochany wuju, nie wypada mi do żadnego z tych panów przysiadać się, jakbym się chciał im narzucać. Musimy znaleźć dla siebie osobne gdzieś nakrycie.
— Jeżeli tak — rzekł stary — to najlepiej zrobimy, gdy nasze panie komu innemu oddawszy w opiekę, co ja zaraz mogę zrobić, zostawując im Stefka na usługi i szepnąwszy słowo — sami pójdziemy zjeść do restauracyi i z balu skwitujemy.
— Z największą przyjemnością! — odparł August.
Przy stoliczkach, jak się zdaje, spodziewano się hr. Augusta, może nawet gotowano się do rozprawienia z nim, bo miejsc kilka dla nich nieznacznie opróżniono — zdziwienie było wielkie, gdy, wziąwszy pułkownika pod rękę, August się z jadalnej sali wysunął.
— A! więc zrozumiał! — zamruczał Zenio. — To nie szkodzi! Ale hardy panek zamiast starać się przejednać, fait fi de nous! à la bonne heure!
Chociaż niby rad był temu Zenio i inni, pospuszczali jednak nosy...
Hr. Wit, który wszystko widział, choć nie zdawał się na nic patrzeć, mrugnął na Toniego.
Nic nie mówiąc, dał mu znak, wskazując drzwi, któremi wyszedł August.
— Ha! no! stało się — rzekł Toni — tak! pospieszyliśmy się może, ale wina nie moja, tylko Zenia i Sławka. Słowo daję.
Wit żując, głową potrząsał.
— To się później zagładzi i złagodzi — dodał, uspokajając Toni. — Zobaczysz hrabio... Wszak to bal nie ostatni, ale pierwszy...
Hrabiance Bercie szepnęła matka o wyjściu człowieka, którego szukała oczami a może się spodziewała jeszcze widzieć przy sobie.
Złotowłosa serwetę w rączkach zwinęła gniewnie.
Bal dość ożywiony przeciągnął się jeszcze po wieczerzy aż dobrze ku porankowi, ale już nie wszystkie mamy i córki nie wszystkie dotrwały do końca. — Pułkownikowa z Szamotulskiemi wcześniej się wysunęła.
Nazajutrz był dzień spoczynku a u hr. Witów herbata, na którą małe kółko lepszych znajomych się zebrało. Ani pułkownik ani hr. August nie przybyli.
Toni, który gdzieindziej zasiedział się przy zielonym stoliku, bardzo nie rychło wszedł do salonu i w progu zaraz przywitał Wita, schylając mu się do ucha.
— Nie wiesz, hrabia?
— O czem!
— August wyjechał dziś do domu!
Spojrzał nań, uśmiechając się tryumfująco.
— Zszedł nam z placu! — dodał.
— Ja nie wiem, czy się tem trzeba cieszyć — odparł Wit.
Na tem skończyli. Nowina poszła od ucha do ucha i zapewne musiała dojść do hrabianki Berty, gdyż mocno się zarumieniła i batystową chusteczkę wziąwszy w zęby zagryzła ją z gniewem, oczy skierowały się na Toniego z takim wyrazem oburzenia, jakby go w miejscu ubić niemi chciała.
Dowiadywano się, czy pułkownik nie wyjechał także, ale ten, jak mówiono, pozostał. Niektórzy domyślali się, że i hr. August później powrócić może jeszcze na drugi bal albo na zapowiedziany piknik.
Spytany o to pułkownik odparł zimno, iż nie wie nic o siostrzeńcu, oprócz że lekka choroba matki, do której był przywiązany mocno, powołała go do Augustówki.
— Nie wiem zresztą — dołożył, zwracając się do Zeniego — czy mu się będzie tak bardzo chciało wracać na te gody, bo to człowiek nie do tańca, a współobywatele nie tak byli dlań uprzejmi, aby mu pilno było nazad do nich.
Zenio dumnie zdziwioną zrobił minę. Samulski, nie chcąc się wdawać w dłuższe rekryminacye, odszedł na bok i mówić zaczął o czem innem.
Wyjazd, który nie był bez znaczenia, w obozie przeciwników hr. Augusta wywołał kwasy.
Chciano dać nauczkę magnatowi, ale teraz, gdy się usunął, nikt winy zupełnego zerwania z człowiekiem, którego wszyscy potrzebowali, nie chciał brać na siebie.
Zrzucano wszystko na Toniego; on się zaprzysięgał, że uczynił to tylko, co mu zlecono, co było wolą ogółu.
— Bądź co bądź — poważnie zakończył Zenio — człowiekowi jak on należała się pewna wyrozumiałość i względy.
Jeżeli się od nas usunie a na przekór poda rękę naszym przeciwnikom, stracimy wiele! bardzo wiele!
— E! — zawołał książę, przytomny rozprawom — żyło się bez imci pana lat tyle, obchodziło się dawniej, obędzie się i na przyszłość!
A co się tyczy przeciwnego obozu!! nie może się skompromitować, on, przechodząc do niego Il se respecte trop!
— Ja zawsze mam za zasadę — rzekł prezydencyonalnym tonem Zenio — że nie trzeba nieodwołalnych kroków czynić, chyba w ostateczności!
Złotowłosa Berta nigdy tak nadzwyczaj, tak nienaturalnie, szalenie wesołą nie była jak w tym karnawale. Trzpiotała się, dokazywała, zdawała szczęśliwą a młody hrabia Medzio, chłopak, który już był wszystko stracił krom nadziei bogatego ożenienia, wybrany przez nią za cavaliere servante na cały ciąg zabaw, postradał resztkę zdrowego rozsądku, jaką uratował z rozbicia po bujnej do zbytku młodości.
Biedna matka za to od pierwszego balu tak była przybitą, smutną, chwilami nie przytomną, iż czasem dwa i trzy razy do niej przemówić było potrzeba, nim zrozumiała i odpowiedziała.
Twarzyczka też wesołego dziewczęcia mimo trzpiotania się, może ze znużenia, z każdym dniem była bledszą, oczki patrzyły smutnie, a w domu hrabiostwa służące po cichu mówiły, że wieczorami płakiwała.
Pierwsza w życiu walna bitwa przegrana, pierwsze upokorzenie i przekonanie się o bezsilności bywa okropną męczarnią.
Jawnem było, że hr. August jej uszedł, że go postradała. Tłumaczyła to sobie nie własną winą wprawdzie ale niegodziwą głupotą Toniego, a mimo to przebaczyć, darować nie mogła, że łamiąc wszystkie zapory hrabia nie powrócił do niej. Gniewała się na rodziców, na cały świat, a najbardziej na niewdzięcznika.
Nie kochała go wcale, ale wyrywający się jej zdawał się ponętniejszym. W ostatniej rozmowie oceniła wielkie przymioty jego umysłu. Znalazła go daleko żywszym, swobodniejszym, mniej sztywnym, niż sobie wyobrażała. Był nawet miły, wejrzenie miał mówiące, rozumne... Musiał nawet mieć serce!
Do końca karnawału, chociaż się go spodziewano ciągle, hr. August już się nie pokazał. A zapusty były szumne jak nigdy i Toni, co mu się nigdy nie zdarzało, wygrał w ciągu dwóch wieczorów kilka tysięcy talarów. To mu osładzało nieporozumienie z hr. Witem, który od niego unikał milczący i okazywał żal wielki.
W środę popielcową dowiedziano się z przestrachem, że hrabianka Berta, która, jak mówiono, wychodząc z balu zaziębiła się, musiała się w łóżko położyć. Wieczorem już nie jeden doktór domowy, ale trzech było przy niej. Nerwowa gorączka bardzo niebezpiecznego charakteru zdawała się grozić. Przestrach rodziców był nie do wypowiedzenia. Jedyne ich dziecię, jedyna nadzieja, śliczny ten anioł — na łóżku boleści, a obok posępne twarze lekarzy, nie śmiejących obiecywać nic, pocieszających pół słowy, nakazujących spokój i nadzwyczajną baczność.
Jak przepowiadano, gorączka rozwinęła się silnie, strasznie, ale młodość miała ją czem pokonać, po pierwszem przesileniu lekarze ręczyli za życie, zapowiadając tylko długą rekonwalescencyą.
Pod koniec choroby prześliczne owe włosy, któremi Berta się tak pyszniła, wypadać zaczęły, twarzyczka zmieniła się straszliwie. Cień to był ledwie tego życiem tryskającego dziecka, które jakby z grobu po tej chorobie wstawało.
Obiecywano wprawdzie, że ślady jej wkrótce ustąpią, że życie znowu z dawną się siłą rozwinie, lecz dla biednej matki jakże powoli przychodził ten powrót do zdrowia.
Słabość zdawała się też dziwnie zmieniać charakter wesołej, dumnej, żywej Berty. Została z niej smutna, onieśmielona, bojaźliwa, płaczliwa jakaś, roztkliwiona, wcale do siebie nie podobna. Godzinami siadywała zadumana, nie bawiło ją nic, wszystko, czem ją rozerwać chciano, było obojętnem. Rodzice i z porady doktorów i sami chcieli ją wywieść na południe — Berta i temu się opierała bez żadnej jawnej przyczyny.
Karnawał oprócz tego smutnego zakończenia mało ziścił pokładanych w nim nadziei, jedno tylko skojarzyło się małżeństwo i to takie, na które wprzódy już rachowano.
W pierwszych dniach postu dawno dojrzewający projekt wielkiego stowarzyszenia, które miało cel dwoisty, ekonomiczny i społeczny, a wymagało bardzo znacznego kapitału, dojrzał do tyla, iż zaczęto zbierać podpisy na fundusz zakładowy. Brak kapitałów, na które chorowała prowincya zawsze, okazał się jawnie, pomimo najgorliwszych starań ze strony promotorów. Godzili się na to wszyscy, iż hr. August mógł być silną podporą i że dla niego niewiele znaczyło dopełnić summę żądaną, aby instytucya weszła w życie.
Lecz nikt go teraz nie widywał, on nie szukał nikogo, nie było sposobu zbliżenia się doń. Zenio, który wszędzie chciał jakąś ważną grać rolę, i tu krzątał się, zawczasu sobie zapewniając co najmniej wybór do nadzorczej rady. Szło mu o to wielce, ażeby rzecz przyszła do skutku.
Nie będąc pewnym, jak go przyjmie hr. August, puścił się w pogoń za pułkownikiem, chcąc go użyć za pośrednika.
Lecz na pierwsze słowo o tem stary rękami strzepnął...
— Nie zdałem się zupełnie za faktora, w każdym interesie — rzekł ostro. Dajcie mi pokój i Gucio ma swój rozum i opieki nie potrzebuje. Mówcie z nim...
Zenio zamilkł i zadumał się.
Tymczasem sprawa nagliła. Ci, co sami nie chcieli się na odmowę narażać lub na chłodne przyjęcie, popychali Zenia, któremu się nie chciało być kozłem ofiarnym. Ale rozbijał się najpiękniejszy plan, wymykało z rąk wszystko, jeżeli kapitału zabraknąć miało. Wyczerpano resztki ofiarności ludzi jeszcze nie zupełnie zrujnowanych a mających kredyt.
Zenio z heroizmem obywatelskim oświadczył się, że pojedzie.
Przytomnym będąc na wszystkich naradach, przy których kwestyą roztrząsano, miał zręczność nazbierać argumentów, jakichby sam z siebie nie stworzył. Zbrojny niemi, choć nie bez pewnej trwogi, zajechał jednego dnia wczesnej wiosny przed ganek pałacu tej Augustówki, o której życiu takie dziwy opowiadano.
Hrabina Marya właśnie wracała od probostwa i szkółki, książkę nabożną trzymając w ręku, gdy Zenio wysiadał. Pozostała chwilę, nie zbliżając się do ganku, bo nie była mu znajomą: kamerdyner wprowadził gościa do pokojów młodego pana.
Przybyły znalazł je, jak mu opisywano, przesadnie skromnemi, bez najmniejszego przepychu urządzonemi — ale z wielkim smakiem i prostotą wdzięczną, a książek i papierów, obrazów i albumów zdało mu się nadto, choć do tego był przygotowany.
Hrabia August witał uprzejmie i bez najmniejszego śladu urazy jakiejś w twarzy rozpogodzonej.
Powód przybycia był dlań łatwym do odgadnienia, bo wiedział z dzienników, co się zapowiadało i najmocniej zaprzątało umysły.
Hr. Zenio miał też na sercu, ażeby się nie wydawać natrętnym gościem, i natychmiast o interesie napomknął.
— Słyszałem o nim — odezwał się August — ale nie zupełnie sobie mogę zdać sprawę i z celu i ze środków...
— Cała prowincya w tem uczestniczy — rzekł z zapałem Zenio — wszyscyśmy uznali niezmierną instytucyi potrzebę — mamy nadzieję, że hrabia od nas nie zechcesz się odłączyć.
— Radbym zawsze do wspólnego się dzieła przyczynić — odpowiedział grzecznie gospodarz — lecz mam za prawidło brać tylko udział w tych sprawach, które z zasadami memi i przekonaniami są zgodne. Zatem muszę się wprzód obeznać z programem i szczegółami wykonania.
Zenio był przygotowany do tego, dobył śpiesznie papiery i z równym pośpiechem począł wykładać cel stowarzyszenia, środki do osiągnięcia go i t. p.
August słuchał długo, nie przerywając, i Zeniowi zdawało się pewnie, że musiał być bardzo przekonywającym; gdy hrabia zaczął z chłodną krwią, po jednemu rozbierać wszystkie artykuły, silne przeciwko nim czyniąc zarzuty. Plan według niego chybiał tem głównie, iż chciał się wyłącznie na jednej klasie społeczeństwa opierać, jednej służyć, wyłączając inne.
Zenio tłumaczył to potrzebą dźwignięcia tej klasy, która inteligencyą i tradycye narodowe reprezentowała. Gospodarz uznawał potrzebę, lecz chciał właśnie związania społeczeństwa z pomocą instytucyi i dowodził, że wszelkie wyłączanie się i odosobnianie klas, warstw, jest zgubnem, że istnienie ich tam się tylko usprawiedliwia, gdzie organizm jest pełny i wszystkie jego części życiem normalnem żyją.
Sporu z hr. Augustem w tym przedmiocie Zenio o własnych siłach nie mógł prowadzić, splątał się i musiał uciec do sentymentów, do wspomnień przeszłości, jednem słowem do pięknej poezyi, na której tylko utwory imaginacyi się budują.
Cudem nawet przypomniał sobie jakąś cytatę Mickiewicza, którą słyszał niedawno i powtórzył przekręconą.
Nie uczyniło to wrażenia na hr. Auguście.
Sprawa społeczno-ekonomiczna według niego musiała się opierać na innych podstawach.
— Z chęcią — rzekł — poświęciłbym bardzo znaczny kapitał, gdyby myśl odpowiadała mojemu przekonaniu a ludzie, co ją wykonywać będą, budzili we mnie zaufanie.
Zenio straszliwie się zburzył, usłyszawszy o zaufaniu, protestował.
Ludzie byli uczciwi! nieposzlakowani!
— Panie hrabio, — odparł August, — mam najzupełniejsze zaufanie w charakterach — ale nie w zdolnościach.
Gdzie idzie o rzecz publiczną, mało u nas jest przykładów zepsucia i złej wiary, są one rzadkie — ale tysiąc widzimy nad siły chwyconych brzemion, które sobą śmiałków, co je biorą, przygniotły. Nie dość chcieć, trzeba umieć. Nauka nie przychodzi z łaski Bożej: aby umieć, uczyć się potrzeba — tego my nie chcemy. Zanadtośmy leniwi. Każdy gotów jest się porwać do wszystkiego...
Strata pieniężna jest stosunkowo najmniejszą — ale tracimy poszanowanie u ludzi, wiarę u nich, i w oczach obcych podpisujemy świadectwa ubóstwa naszego.
Wolę więc nic nie robić, jak porwać się na to, do czego sił braknie...
Prawda wypowiedziana była tak otwarcie — a na stwierdzenie jej tyle miał przykładów hr. August, że Zenio znalazł się w kłopocie.
Zdawało mu się, że inaczej jak udając obrażonego się nie wycofa i że hrabia przepraszać go będzie zmuszony, a dla zatarcia kapitał zaofiaruje.
Stało się inaczej. Hrabia dał się wyburzyć Zeniowi i z krwią zimną powrócił do pierwszego założenia. Rozbierał program, znajdował go chybionym, zakreślił inny a tego Zenio i jego przyjaciele nie byliby za nic przyjęli, bo wymagał połączenia ludzi i sił, przez nich uważanych za wrogie.
Tak wiele czasu upłynęło na tych rozprawach, iż do stołu podano; obrażony gość, zrazu nie chciał przyjąć zaproszenia, ale gospodarz po polsku umiał być nalegającym i grzecznym, i w końcu dał się uprosić.
Hrabina już na nich czekała w salonie, a Zenio, widząc ją po raz pierwszy, znalazł nad wszelkie przewidywanie tak wielką panią, tak dystyngowaną damę, iż zmuszonym był wcale inne o tej dawnej szlachcianeczce powziąć wyobrażenie...
Przy obiedzie mówiono już tylko o potocznych, obojętnych sprawach.
Zenio, który większą część życia spędzał na pustej rozmowie salonowej i wprawę w niej miał niepospolitą, mógł się tu okazać w całym blasku. Mówił z łatwością, zręcznie, wesoło, zajmująco o niczem, bawił wyśmienicie, ożywiał towarzystwo i sam czując, jak mu się to szczęśliwie wiodło — wrócił do dobrego humoru, który był utracił.
Znawca w rzeczach stołu i jadła, nawykły również do dobrego wina, znalazł kucharza hrabiego klasycznym (tak się wyrażał) — piwnicę znakomitą. Nie było w niczem ani zbytku ani wyszukania, ale to, co podawano, było starannie zdrowo i smacznie zrobione. Kuchnia miała charakter staropolski, umiarkowany. Wybredny panek, słysząc o skąpstwie, i takiej się nie spodziewał — obiad był dlań wcale przyjemną niespodzianką i przyłożył się także do obudzenia lepszej myśli.
Ponieważ cygar nie palono w salonie hrabiny, po czarnej kawie przeszli panowie do bocznego pokoju, gdzie Zenio pod wpływem obiadowych wrażeń spodziewał się, podniósłszy znowu kwestyę stowarzyszenia, wymódz na hrabi nie tak ostro obwarunkowane współuczestnictwo.
Był w werwie i dla pospolitych ludzi to, co gorąco i serdecznie umiał przedstawić, starczyłoby do pociągnięcia ich za sobą. Hrabia słuchał z zajęciem, uśmiechał się, lecz gdy zarumieniony, rozweselony, prawie pewien tryumfu Zenio zwrócił się doń, oczekując ostatecznego wyroku, August ścisnął dłoń jego z równie wesołą twarzą i rzekł:
— Szanowny hrabio, jesteś wymownym rzecznikiem sprawy, która ci się zdaje dobrą — ale ja — jestem nieznośnie uparty... Zachwycony świetną wymową, niestety — przekonany nie jestem!...
Zenio ostygł nagle, wyczerpał już wszystkie argumenta.
— W sprawie publicznej takiej doniosłości — mówił hrabia August — lekkomyślnie postąpić się nie godzi. Nie mogę uczynić ofiary nie uczuwszy silne pobudki do złożenia jej.
Zenio, któremu zdawało się, że hrabia może mieć ochotę do stawania na czele i kierowania instytucyą, — a był przekonany, iż tam większość głosów będzie miał przeciw siebie jako hamulec — odważył się półgłosem wnieść — iż Augustowi ofiarowanoby prezydencyą przez samą wdzięczność za tak znaczną pomoc... jakiej żądano od niego.
Cofnął się aż gospodarz, usłyszawszy to, nagle ostygły i prawie urażony:
— Szanowny hrabio — zawołał — w żadnym razie nie przyjąłbym ciężaru nad siły moje...
Wyraz z jakim to wyrzekł — dawał się domyślać, iż był dotknięty.
W bardzo pochlebnych słowach Zenio starał się usprawiedliwić... ale wszystko, co mówił, nie trafiało do przekonania zimnego Augusta, który pochlebnych wspomnień o zasługach swej rodziny itp. słuchał nader obojętnie.
Ostatecznie wszystko się rozbiło o niewzruszone zasady, które hrabia gospodarz raz jeszcze powtórzył.
— Im bardziej się pozornie w interesie bytu naszego jako szlachta odosobniamy, tem mocniej dowodzimy, żeśmy w upadku i że posłannictwa naszego nie rozumiemy. Byliśmy główną częścią składową społeczeństwa, w żywym z nią stosunku — narzędziem organizmu — i tem pozostać musimy, albo jako jakiś odcięty preparat w słoju anatomicznym przechować się warci. Wyłączając się podpisujemy na siebie wyrok śmierci; uwydatniamy się na chwilę, podnosim pozornie, ale przygotowujemy sobie śmierć. Chcecie być czynnymi, dobrze, ale w koło czynności naszych wyciągnijmy wszystkie klasy, wszystkie organizmu członki. Nas i duchowieństwa do stanowienia społeczeństwa i narodu za mało — potrzebujemy klasy pośredniej i ludu, żywiołów, z których każda zdrowa całość się składa. Nie odpychajmy ich, ale pociągnijmy ku sobie. Niech żywe życia soki przebiegają to ciało.
Zenio już się tylko krzywił, teorya ta nie przypadała mu do smaku. Rozumiał tylko szlachtę jako naród kateksochen a resztę jako podrzędny materyał, który samowiedzy swoich czynności mieć nie był powinien. Dla niego granice klas murem stały, gdy hrabia August rozumiał po angielsku, iż metamorfoza stanów pod ożywczem słońcem cywilizacyi była normalnego bytu warunkiem.
Nieprzejednane różnice zasad ich dzieliły — a znaleść je u takiego pana z panów szanowny Zenio wcale się nie spodziewał. Domyślał się pewnych zboczeń, nie przypuszczał zupełnego rozbratu.
— Panie hrabio — rzekł w końcu, chmurząc się — byłoby dla nas prawdziwem nieszczęściem, gdybyś, odmawiając nam współuczestnictwa w naszej sprawie, stanął jeszcze jawnie przeciw nam.
— Nie chciałem wspominać o tem, ale zdaje mi się, że nasi przeciwnicy z kilku dezerterami, którzy nas dla popularności i przewodzenia gdzieindziej — opuścili — zamierzają stawić ołtarz przeciw ołtarzowi i chcą instytucyą, pewną analogią mającą z naszą, w życie wprowadzić na zasadach bliskich tym, jakie hrabia wypowiadasz. Jużciż im nie podasz ręki?
— Dla czego? — zapytał hrabia.
Zenio zaniemiał.
— Ale ci ludzie — ci ludzie!! — zawołał po chwili.
— Kwestya nie o ludzi jest, ale o zasady — odezwał się August. — Jeżeli się na nie zgodzimy.
— Tam nie ma dobrej wiary!
— Nie mam prawa posądzać o brak jej nikogo...
— A zatem hrabia byś mógł! — zawołał gorąco Zenio...
Drżał cały z oburzenia — August łagodnie ręką ujął dłoń jego i starał się uspokoić.
— W sprawach rozumu i rachuby nie trzeba się roznamiętniać... Salus publica lex suprema! Ja w tem widzę dobro powszechne i choćbym trochę mej dumy miał poświęcić...
— Z takim ......skim siąść na jednej ławie... na równi... i... Zenio się unosił.
— Miejsce na ławie obok uczciwego człowieka, ktoby on kolwiek był, mnie ani panu hrabiemu uwłaczać nie może.
Nie było sposobu ciągnąć dalej, Zenio szukał kapelusza, usiłując choć na pozór się uspokoić. Gospodarz łagodził jak mógł wrażenie, nie chcąc go tak rozdrażnionego puścić z domu. Nie mógł jednak poświęcić przekonań i ilekroć dochodziło do nich, zamykał się w sobie z niemym uporem człowieka, który do ustępstw nie jest nawykły.
— Pozostaje mi — rzekł w końcu Zenio, nakładając rękawiczkę i szarpiąc ją nielitościwie — przeprosić pana hrabiego za moją napaść, za najazd, za natręctwo niestety...
— Ja hrabiemu wdzięczen jestem owszem, żeś był łaskaw nie zapomnieć o mnie — odparł August, a wzajem sobie za złe mieć nie możemy przekonań różnych, które są godne poszanowania jak tylko szczere. Każdy z nas tak służy społeczeństwu, jak umie, a hrabiego gorliwość i poświęcenie dla mnie będzie bodźcem i przykładem.
Skończyło się na grzecznościach wzajemnych, ale Zenio siadł do powozu kwaśny jak ocet, zły, gniewny, oburzony, a im dalej odjeżdżał od ganku — tem mocniej się rozsierdzał.
Miał jednak czas, rzuciwszy okiem w dziedziniec, spostrzedz, iż właśnie w chwili, gdy go opuszczał, pani Szamotulska przybywała... I to nie podobało mu się.
— Moralista! purytanin! zawołał w duchu... jużciż z nią się nie ożeni, bo to za mała rybka dla takiego magnata, którego dochody na miliony się liczą — ale romansik wygodny poprowadzić, a potem panienkę wydać za kogo cicho! sza!! — jest w starych tradycyach tych senatorskich dzieci!!
Zenio pod wpływem złego humoru o mało nie zawadził o demokratyczne zasady... Wczas się spostrzegł i nakazał sobie milczenie.
Miał też do myślenia sporo, bo musiał ze swego posłannictwa się wytłómaczyć przed swoimi, a potrzeba było rzecz tak przedstawić, aby porażka zyskała mu nowe laury, podniosła go, hrabiego zaś zgruchotała.
Przez ciąg drogi do miasta, kilka mil tęgich, wygodną szosą jadąc rozparty w powoziku swym, miał czas Zenio ułożyć sobie program, artystycznie wykończyć swe zdanie sprawy — pewne efekta nawet dowcipnie w niem umieścić.
Pomimo to — klęska była klęską!! odprawa odprawą — upokorzenie, jakiego doznał, dawało się zamalować, ale nie zatrzeć...
W tej jednej restauracyi, w której wszystkie narady odbywać się zwykły — główni wodzowie czekali przy kartach na posła; przygotowano nawet wieczerzę i wybierano się przy niej spełnić kielich za jego zdrowie, nie wątpiąc, że Zenio — ten Zenio!! musi wyjść zwycięzko i przywiezie podpis hrabiego!!
Jeden książę Edzio od początku chciał się zakładać o to, iż Zenio nie potrafi przełamać uporu i oziębłości na rzecz publiczną hr. Augusta. Nienawidził go od pierwszego wejrzenia zazdrosną nienawiścią małego człowieka, który się czuje upokorzonym charakterem i wyższością umysłową współzawodnika. Ile razy drzwi się otwarły, oczy i głowy zwracały się na nie, Zenia nie było. Zamiast wprost zajechać do restauracyi, zawrócił do hotelu i tam dopiero spocząwszy, zebrawszy myśli leniwym krokiem skierował się ku oświeconym oknom gospody.
Wiedział, że tu nań oczekiwano. Wszedł z kapeluszem na głowie, z cygarem w ustach, posępny, a nadewszystko udając zmęczonego śmiertelnie, rzucił się na kanapę dysząc — i, gdy wszyscy otaczali go niecierpliwie, odgadując, co im przynosi — zawołał naprzód:
— Dajcie mi szklankę herbaty! złamany jestem tą drogą!
W tych słowach już zła wróżba była, lecz wiedziano, że Zenio często umyślnie kwaśnym się pokazywał, gdy najlepszą przywoził wieść — dla większego wrażenia.
Książę stał na przodzie, badając go oczyma, uśmiechał się sarkastycznie i oglądał po drugich mówiąc im wzrokiem — a co? nie odgadłem? Toni, Bercik, Sławek i para jeszcze matadorów, spodziewająca się osobistych ze stowarzyszenia wygódek — czekała z ust posła wyroku, nie chcąc przypuścić, aby miał być wyrokiem zagłady... jeszcze nie narodzonej instytucyi.
— No i cóż? i cóż? — zapytał wreszcie Toni — co przywozicie?
Zenio zwłóczył jeszcze, nie dając się przeniknąć.
— Jak sądzicie? — odezwał się.
— Kto sprawę powierzył takiemu jak wy obrońcy, ten nie przypuszcza, aby ją mógł przegrać! — rzekł emfatycznie jeden z matadorów.
Zenio skłonił głowę dziękując, ale usta mu się skrzywiły.
— Jesteśmy pobici na wszystkich punktach; sprawa przegrana! — zawołał z uniesieniem. — Tak, panowie moi! Nie znaliśmy tego człowieka, którego doktryny wieku zjadły do gruntu, w którym nie pozostało już nic z tego, co dawniej magnatów naszych na wodzów namaszczało... Umysł mały, pojęcie ciasne....
Chce właśnie tego, przeciwko czemu my walczymy! Nie dosyć, że z nami iść odmawia — nie dosyć — gotów jest rękę podać tym, co chorągiew podnoszą przeciw naszej. Pan z panów... Woli być trybunem między tłumem niż jednym z wodzów między nami!!
Wszyscy słuchali w milczeniu głuchem — smutnem, prawie nie wierząc uszom...
— Nie wierzycie! — dodał Zenio — daję słowo, że tak jest! Łudzić się nie możemy, nie powinniśmy... Wrogiem jest.
— Anathema! — krzyknął Toni podnosząc rękę — mam tego za cztery litery, kto mu dłoń poda. Panowie! siadajmy do wista, szkoda czas tracić!
— Anathema sit! — powtórzono do koła — Anathema...
Wtem dano znać, że wieczerza była gotową i wszyscy głośno wykrzykując, poszli zająć miejsca u stołu...
Kilka miesięcy upłynęło od owej wieczerzy pamiętnej, przy której hr. Augusta wyklęto i wyłączono ze spółeczeństwa.
Hrabianka Berta złotowłosa z rodzicami bawiła w Castellamare... Mówiono, że jakiś książę włoski starał się o nią. Zmieniona bardzo, była jeszcze dosyć piękną i dość bogatą, aby świetnem zamążpójściem pomścić się na hr. Auguście za to, iż jej śliczną, malutką rączkę odrzucił.
Dla hr. Wita żaden książę nawet nie mógł zastąpić tego człowieka, którego imię byłoby na wieki zatarło dorobkowiczowskie familii wspomnienia i mglistą jej przeszłość.
Nie była to już ta Berta półdziecinna, trzpiotowata, z pączka dopiero rozkwitająca, ale poważna, smutna panienka, której po krótkiej chorobie nawet wzrostu przybyło... Inna, nie mniej teraz była piękną, choć chmurka melancholii przyćmiewała jej lice.
Matka posądzała ją, że się w nim kocha jeszcze, choć piękna Berta miała co najwięcej kaprys, pragnienie niemożliwego zwycięztwa i okrutną boleść, iż, wierząc w swą potęgę — skruszoną ją ujrzała.
Hr. Augusta nikt odtąd ani do żadnej wspólnej pracy nie wzywał, ani go liczono do wielkiego zastępu paladynów, walczących (jak się im zdawało) dla świętej sprawy! — Rozbratu ostatecznego dokonał fakt, iż hr. August w owem stowarzyszeniu, któremu przypisywano nieprzyjaźne zamiary, zajął pewne stanowisko i przeważnie podparł je kapitałem, którego potrzebowało. Instytucya projektowana, której Zenio wybierał się być jednym z prezydentów, rozbiła się mimo największych, nadludzkich wysiłków tych, którym miłość własna na swojem postawić kazała — o brak funduszów.
Podpisywali się wszyscy, lecz gdy przyszło składać, okazały się takie trudności, nadeszła taka ogólna kryzys finansowa, że na papierze się skończyło wszystko. Matadory, mający na widoku pożywienie się około pracy dla dobra publicznego, ostygły bardzo, widząc, że chodzić około czego nie było.
Upadek instytucyi przypisano jednak cały hrabiemu Augustowi. Zrobiono go więcej niż jawnym wrogiem, przypisano mu intrygę, podejrzywano o podkopy... Toni do wszystkich kryminałów, jakiemi obarczano nieszczęśliwego, dodawał najniegodziwsze postępowanie jego względem Witów i Berty.
Zupełnie inaczej jak była w rzeczywistości, wydawała się historya ta w ustach jego... Jawną zdradę mu przypisywał — on był przyczyną choroby, on ją o mało nie zabił, naprzód łudząc jakiemś przywiązaniem, potem rzucając nagle, gdy matka okazała się przeciwną.
Toni komponował całe rozmowy, malował rzecz obrazowo, a że pewne stosunki łączyły go z domem Witów, wierzono, iż co mówił, o tem wiedział z bardzo dobrego źródła.
Człowiek był niegodziwy, duma niesłychana, lekceważenie ludzi ohydne, głowa przy tem wywrócona... słowem... cela n’a pas de nom! kończył zawsze Toni.
Książę na swój sposób ale nie mniej zajadle i złośliwie toż samo opowiadał... W malaturze jego przemagała chytrość i fałsz...
Zenio ruszał ramionami i, na nowy wizerunek się nie zdobywając, tym, które kreślono, nie przeczył rysów im po troszę dodając.
Zdala tylko widywano hr. Augusta, który nikogo nie unikał, ale też nie szukał nikogo.
Było to jakoś ku jesieni, gdy Toni, przyjechawszy do miasteczka, dowiedział się w hotelu, w którym stanął, z wywieszonym nazwisk podróżnych, iż obok siebie na piętrze miał stryjów dwóch hr. Augusta, mieszkających w Królestwie i bardzo rzadko zjawiających się w tych stronach, obu ich Toni miał przyjemność znać, gdyż jeden z nich namiętnie się kochał w koniach i należał do gwiazd sportu, drugi zaś, niestety, grywał w karty, co się i największemu panu trafić może.
Toni nie mógł odgadnąć, co tu robili w tej porze, i to oba, gdy ani żadne kursa zapowiedziane nie były, ani tak dalece grać tu nie było z kim, bo wszyscy gracze zgrani byli.
Pierwszą myślą Toniego było przypomnieć się dwom panom, lękał się wszakże zastać u nich hrabiego Augusta i, dopiero dobrze się upewniwszy, iż go tu nie ma a hrabiowie sami nazajutrz wybierają się do Augustówki, odważył się wtargnąć do nich.
Ci stryjowie stryjeczni hrabiego Augusta, noszący to samo sławne jego imię, wcale doń nie byli podobni. Jeden z nich znaczną część majątku przebiegał i przezakładał, drugi tyleż puścił w karty.. Oba jednak jeszcze stali pańsko i liczyli się do bardzo możnych; oba byli ludzie najprzyjemniejsi w świecie i w salonach arystokratycznych Europy słynęli jako luminarze dowcipem, elegancyą, wszystkiemi przymiotami, wielkim rodom właściwemi.
W Anglii można ich było uznać za Anglików, we Francyi za Francuzów, na niemieckich dworach w większej części sfrancuziałych byli jak w domu, — a w domu tem się wydawali piękniej, iż domowego w sobie nic nie mieli i skorupę barbarzyńską całkiem z siebie zrzucili.
Dwaj przybyli siedzieli jeszcze u spóźnionego obiadu, sami jedni, gdy Toniego zameldowano. Chociaż z jednym z nich na konia niegdyś handlował, a z drugim grał raz przez dwie noce — hrabiowie przyjęciem zaraz okazali gościowi, iż ani nazwiska jego ani osoby zupełnie sobie nie przypominali.
Toni, zrozumiawszy to, bardzo zręcznie starał się dopomódz słabej ich pamięci — ale nie wiele to pomogło. Grzeczni byli jak wielcy panowie a zimni, jakby się lękali, żeby ten ktoś, którego nazwisko obco im brzmiało, nie był niebezpiecznym natrętem.
Zwolna jednak lodowate przyjęcie — znużonych drogą bardzo zręcznie prowadzoną rozmową zaczęło w poufalsze przechodzić tony.
— Cóż tu hrabiów do nas sprowadza? — zapytał w końcu Toni — bo panowie tu rzadkimi gośćmi.
— A! — odparł koniarz — prawdę rzekłszy, Gucio nam pisał o polowaniu u siebie, chwalił się prawie... Chcieliśmy też raz zobaczyć Augustówkę i przekonać się, jaki ma szczególny powab dla niego — że się w niej zakopał.
— Należałoby go ztąd wyciągnąć — dodał drugi.
Toni z miną wielce znaczącą — milczał... Widocznie mówić o hr. Auguście trudno mu przychodziło.
Pan zna Gucia? — spytał koniarz.
— A tak! Miałem dawniej przyjemność spotykać go... — rzekł trochę skłopotany Toni. Odpowiedź zimna, dwuznaczna zrobiła wrażenie na hrabiach, którzy spojrzeli po sobie.
Zdawali się wahać, czy mają się rozpytywać dalej, ale przyczyna tego chłodu, z jakim Toni dał im odpowiedź, obudzała ciekawość.
Hrabia August — dodał po dość długiem milczeniu Toni — żyje tak odosobniony, zwłaszcza od niejakiego czasu — że my wszyscy w ogóle mało go bardzo mamy szczęścia widywać.
— Gucio jest trochę oryginał — rzekł koniarz — był takim zawsze. Ma gusta inne, świata nie lubi, ale przecież z kimś żyć musi.
Toni głową pokręcił.
— Prawie z nikim — rzekł. — W początkach szło to nieco lepiej, mieliśmy nadzieję bliższych stosunków. Później, nie wiem... jakieś nieporozumienie...
Nie dokończył zapytany i urwał nagle. Hrabiowie spoglądali po sobie znacząco, a karciarz, który był otwartszego charakteru zawołał:
— Nie żenujże bo się — mów nam pan otwarcie. My naszego Gucia dobrze znamy, umiemy go cenić, ale i wady nie są dla nas tajemnicą? Cóż? popstrykał się! Ale to ciekawa historya, bądź nas pan łaskaw objaśnić.
Toni wąsa pokręcił i głowę nieco w ramiona wcisnął.
— Delikatna materya! — szepnął. — Ja osobiście mało w tych sprawach miałem udziału, co wiem, to od ludzi, którzy są zażaleni. Zatem różne pogłoski chodziły... i...
— Ale, otwarcie! prosimy! — dodał uderzając go po kolanie karciarz. — Mów pan, to od nas nie wyjdzie. Dobrze jest, byśmy jadąc do niego, wiedzieli, jak tu stoi — to się na coś przydać może.
— W istocie bo — wtrącił Toni — trudno oznaczyć nawet, w jaki sposób do tego nieporozumienia przyszło. Głównie, jak mi się zdaje, przyczyniła się do tego projektowana tu instytucya, stowarzyszenie mające ekonomiczne i społeczne zadanie, ważne dla kraju, do którego hr. August przyczynić się nie chciał. Tem zraził od siebie!
Hrabia koniarz zaczął się śmiać.
— Zlituj się pan! — zawołał — żeby do jakiego stowarzyszenia, mającego cel publiczny, nie chciał należeć! On! to coś niepojętego. Ale on właśnie choruje na to, że niepotrzebnie ogromne sumy wyrzuca na te bałamuctwa! My mu to właśnie do zarzucenia mamy!
— Tą razą jednak z nami być nie chciał a podał rękę przeciwnikom naszym.
— A! a! tak! odparł karciarz. To rozumiem. — Zapachła mu pewnie jakaś postępowa idea! Utopista! utopista! To się tłumaczy!! Ale jakże to było?
Toni już wciągnięty, przekonawszy się, że hrabiowie wcale strony obżałowanego brać nie myśleli, zaczął szeroko i długo rozpowiadać o programie, który spełzł na niczem. Napomknął też ale z dyskrecyą wielką o pięknej Bercie złotowłosej.
W tej jednak części opowiadania swego umiarkowany był i nie obwiniał hrabiego, dając do zrozumienia, że prawdopodobnie jakieś inne matrymonialne projekta były powodem zerwania z piękną Bertą.
Z wielką ciekawością słuchali oba hrabiowie, lecz gdy przyszło do powieści o Bercie, zamknęli usta i ostygli.
Toni postrzegłszy, iż za daleko się puścił, ostrożnie i uniewinniając, łagodząc, tłumacząc... rzecz swą zakończył.
Znowu widać było między słuchaczami kilkakroć przelatujące wejrzenia jakieś.
— Prawdę rzekłszy — odezwał się koniarz, — Gucio nas listami zaprosił, abyśmy go odwiedzili, obiecując nam polowanie, ale... Z tego, co pan mówisz, ledwieby nie można posądzać go, że zaprosił nas w innym celu. Chce się może naradzić o swem położeniu i stosunkach.
— Bardzo być może — potwierdził drugi — i mnie to tak wygląda.
Odwrócił się do Toniego.
— Jakże pan znajdujesz, możnaby połatać tę sprawę i przywrócić Guciowi dobre porozumienie ze współobywatelami? Wiem, że Augustówkę cichą lubi a pobyt w niej może się stać nieznośnym, jeśli potrwa taki ostracyzm.
Toni, który przewidywał, że może odegrać pewną rolę, ale sam na siebie odpowiedzialności całej brać nie chciał, odparł po namyśle:
— Wie hrabia co? Zdaje mi się, że byłaby to wielka dla stron obu przysługa, gdyby lepsze, poufalsze stosunki przywrócić się dały. Ale ja — cóż ja? Sam przez się nie mam tej powagi, jakiej tu potrzeba. Hr. Zenia, nie wiem, czy panowie znają.
— Ale! jakżeż! — zawołali oba. — Zmiłuj się, kto go nie zna? Tego, co go prezesem zowią?
— Zamiast tu siedzieć wieczorem, dodał Toni, gdybyśmy się przeszli tylko przez kawałek ulicy i rynek do restauracyi na doskonałą herbatę? Zenio tam jest, grają wista z księciem Edziem i Bercikiem...
Oba hrabiowie wstali niezmiernie radzi, że się w hotelu siedząc nudzić nie będą.
Chodźmy!
Toni prowadził, rad z siebie...
W osobnym pokoju siedział Zenio w istocie, w munsztuczku ze trzciny paląc doskonałe cygaro... rozpięty i bez chustki.
Wejście dwóch hrabiów, dawno tu nie widzianych, sprawiło mu nie małą sensacyą. Wstali wszyscy, witając ich wielce uprzejmie.
Tknęło może kogo, iż mogli być wezwani na połatanie stosunków z dziedzicem majoratu.
Oba ci panowie, choć majątkowo i położeniem w społeczeństwie stali daleko niżej od hr. Augusta, choć umysłowo i moralnie nie dorastali go — przymiotami cenionemi u nas w towarzystwie daleko go prześcigali. Jeden z nich, namiętny gracz już przez to samo był popularnym, że nie patrzał nigdy, z kim siadał do stolika; drugi jako członek europejskiego sportu w domu też używał wielkiej sławy. Chlubiono się nim.
Zresztą byli to ludzie — widni — głośni, wpływowi w sferze swojej, bardzo wyłącznej ale wysokiej.
Witano ich z pewnem uszanowaniem, ale jako — swoich — jako wypróbowanych i należących do bractwa...
Z początku naturalnie rozmowa była obojętna, spytani o powód przybycia, powiedzieli, iż jadą Gucia odwiedzić i może zapolować u niego.
— Ale — rzekł zaraz koniarz... wcale niepokojące nas tu doszły wieści o Guciu. — Chcielibyśmy się objaśnić? Gucio się naraził?
Zenio zrobił minę wielce znaczącą, książę zagryzł wargi i cofnął się kilka kroków, inni milczeli. Toni dawał znaki, aby mówiono otwarcie.
Wejrzenia się zbiegły do Zenia, wzywano go, by za drugich się odezwał. Hrabia już się też do wystąpienia przygotowywał.
— My nie mamy sobie do wyrzucenia, rzekł, ażebyśmy chłodno przyjęli potomka tak wielkiego rodu i dziedzica tak pięknego imienia. Witaliśmy go otwartemi rękami i sercami... chcieliśmy w nim mieć podporę i wodza! Niestety, znaleźliśmy... nieprzyjaciela.
— Kochany hrabio — rozśmiał się koniarz. — Idziesz za daleko. Nieprzyjacielem być nie może, mais il fait toujours à sa tête... Uparciuch jest! tak! tak! Ale serce złote! wierz mi, to się połata!
— Tak! tak, potwierdził drugi.
— Mówcie o co idzie!
Zenio rad był, że się mógł z wymową popisać i zajaśnieć jako obrońca zdrowych zasad. Puścił się więc w dosyć zagmatwany wykład potrzeb społeczeństwa, środków zaspokojenia ich, programu stowarzyszenia, który w obu hrabiach znalazł gorących popleczników.
Widząc się tak dobrze zrozumianym, ożywił się i z goryczą zaczął robić wyrzuty hrabiemu Augustowi, który tak fałszywie pojmował swe obowiązki itd. itd.
— Widzę, rzekł starszy z hrabiów — że się to zajątrzyło bardzo i że w czas przybywamy. Szczęśliwie się trafiło, żeśmy po drodze mogli o prawdziwym stanie rzeczy być uwiadomieni... Gucio da się skłonić do zgody... zobaczycie panowie... i wszystko będzie dobrze.
Karciarz widząc stolik, przysiadł się do niego, zaproponowano grę małą, wieczór zszedł najprzyjemniej.
Serca i usta otworzyły się, książę nawet milczenie przerwał, — hrabiowie dowiedzieli się mnóstwo szczegółów...
— Gdyby hr. August miał tę znajomość świata i ten polor a takt, co jego stryjowie — mówił Zenio — wesoło — nigdyby do tego nie przyszło... Ale na nim znać wychowanie wielce szacownej, zacnej matrony, która jednak z domu tradycyi nie wyniosła, bo ich tam nie było...
Hrabiowie potakiwali milczeniem.
Gdy późno w noc przyszło się rozstawać po skończonej grze i wieczerzy z szampanem, bardzo wesołej, humory były doskonałe i nadzieje wielkie, że przecież, stryjowie na dobrą drogę naprowadzą synowca a stowarzyszenie, poparte przez niego — świetnie się ukonstytuje...
Toni, któremu było po drodze, odprowadzał gości aż do wrót hotelu.
Nazajutrz rano wyjechać mieli do Augustówki. Toni zdziwiony postrzegł, że tu już na hrabiów czekał strzelec konny, wysłany naprzeciw nich, który miał im drogę ukazać. Byli więc zaproszeni na dzień naznaczony...
Co między sobą, wróciwszy do mieszkania, mówili ci panowie i jak się naradzili w drodze — nie wiemy. Już było z południa, gdy do Augustówki dojeżdżając, na grobli do niej prowadzącej spostrzegli jeźdźca, w którym gospodarza poznali. Wysiedli więc z powozu stryjowie, z konia zsiadł hr. August — po serdecznem przywitaniu, odprawiwszy przodem konie, szli pieszo, bo dzień był bardzo piękny.
Hr. Augusta znaleźli bardzo ożywionym i wesołym, zdawał się im odmłodzonym... szczęśliwym, i owe nieporozumienie obywatelskie, którego ślad spodziewali się dostrzedz na twarzy i w usposobieniu synowca — najmniejszego nie zdało się mieć wpływu... Było jakby zapomnianem.
Ponieważ służba cała z powozem i końmi odeszła ku dworowi, zostali więc na przechadzce tej sami i mogli mówić otwarcie.
— Muszę stryjów przeprosić — odezwał się po pierwszych zamienionych kilku słowach August. — Gotuję im małą niespodziankę!
Zdumieli się trochę oba panowie.
— Nie wiedzieliście, że jedziecie na wesele — dodał, śmiejąc się, — ale chciałem, aby ono do ostatniej chwili było dla ludzi tajemnicą...
Stryjowie pobledli nieco.
— Małżeństwo jest ze wszech miar przyzwoite — dodał. — Panna wychowana starannie, skromna i zacna, miałem czas dobrze ją poznać i matkę. Imię stare szlacheckie a niegdyś pańskie.
— Jakto? żenisz się z Szamotulską? — podchwycił karciarz.
— A zkądże to nazwisko wiedzieć możecie? — zapytał August.
— Słyszeliśmy je już — rzekł drugi poważnie. — Naturalnie, jeżeli wybór jest już nieodwołalny, nic nam nie pozostaje prócz powinszować ci go — ale —
— Nie ma ale! żadnego ale — przerwał August. — Jest to wybór zarazem serca i rozsądku...
Jako najlepszy dowód zacności mej przyszłej, powiem wam to, że na klęczkach błagać ją i matkę musiałem, aby się na małżeństwo zgodziły. Panna wyznała mi, że mnie kocha, a lękała się, aby ją nie posądzano o interesowność...
Hrabiowie się uśmiechali, karciarz pomyślał, że komedya była dobrze odegrana, August na wrażenie nie wiele zważał, tak go szczęście własne obojętnym robiło na wszystko.
Mówił sam więcej niż stryjowie, którzy pół słówkami tylko się odzywali. Oznajmił im, że ślub miał się w wiejskim kościołku odbyć bardzo prywatnie, że wesela i gości nie chcieli oboje, ani też myśleli przedsiębrać podróży modnej po ślubie, którą za profanacyą najszczęśliwszych chwil życia wspólnego uważali.
Dawał im tylko dwa dni z teraźniejszym spoczynku, spodziewając się, że nazajutrz zechcą z nim odwiedzić jego narzeczoną. Wszystko to tak jakoś przychodziło niespodzianie, gromowo, szybko, że hrabiowie, przybici przyjść do siebie nie mogli z podziwienia.
Lecz — sprzeciwiać się, chcieć odwieść synowca ani mogli ani za dobre uważali. Sposępnieli oba, na co August nie zważał bardzo, bo się tego trochę spodziewał i był na gorsze przygotowany.
Hrabina matka przyjęła przybywających z oznakami jak najgorętszej uprzejmości. Oba byli nadto ludźmi wielkiego świata, do którego najgłówniejszych obowiązków zalicza się umieć ukrywać, co się czuje, i jasnem obliczem przyjmować nieuniknione, by nie zastosowali się do okoliczności.
Czuli się złapanymi, bo — któż wie — czy wcześnie zawiadomieni o małżeństwie które w ich przekonaniu mezaliansem było — nie byliby grzecznie uchylili się od asystowania przy niem...
Obiad, rozmowa — wpływ hrabinej matki, wesołość Augusta rozproszyły chmur trochę.
Na chwilkę pozostawszy sami, hrabiowie spojrzeli sobie w oczy.
— A cóż? ładnie? — spytał karciarz.
Allons donc! — odparł starszy — co jest, to musi być ładnem! Fai sons bonne mine! Nie może być inaczej...
Hasło było dane.
Myśleli, co chcieli panowie stryjowie, lecz od tej chwili postanowili wszystko admirować i być tem, co się miało stać, uszczęśliwieni.
Późno wieczór po wieczerzy, gdy we trzech zostali w pokojach, do których ich odprowadził hr. August — śmielszy, starszy ze stryjów odważył się zdala napomknąć, iż coś słyszał o nieporozumieniu jakiemś, o zerwaniu stosunków i zapytał, coby to było.
Hr. August uśmiechnął się.
— Miałem sam mówić o tem — rzekł spokojnie. — Dla utrzymania dobrych w świecie stosunków uczciwy człowiek nie poświęca przekonań swoich.
Ci panowie, którzy mi dziś są nieprzyjaźni, żądają współuczestnictwa w pracy, w której ja ani w cel ani skuteczność nie mam wiary. Powiedziałem im to otwarcie i...
Drugi ze stryjów począł kazanie o potrzebie jedności, zgody, o zachowaniu rodzinie i imieniowi należnego stanowiska itp.
August uściskał go.
— Kochany stryju — rzekł — to sprawa moja. Wierzcie mi, gdyby możliwem było ustąpić, zrobiłbym to dla was — nie mogę, bo mi nie pozwala sumienie...
Nie szło tu wcale o pieniądz, bo tenbym dla miłego spokoju wyrzucił, ale ofiara z niego miałaby znaczenie adhezyi, potwierdzenia — a nie mogę pozwolić, aby posądzenie takie było na mnie.
Historya zapisuje wszystko, nawet małe uczynki człowieka, a my należym do tych rodzin, których dzieje milczeniem pokryte być nie mogą. Spełniam obowiązek. Słabość byłaby występkiem...
Stryjowie nie nalegali, chociaż ubolewali oba.
Starszy z nich miał w sekrecie przed bratem prośbę do Gucia o małą pożyczkę kilkudziesięciu tysięcy, młodszy chciał też, kryjąc się z tem przed koniarzem, wyrobić sobie małą pomoc u Augusta — nie wypadało więc się narażać mu — i narażać go na wydatek dla jakiegoś tam stowarzyszenia.
Nazajutrz rano oba się tak wyrachowali — i umieli naprowadzić rozmowę, że synowiec domyślił się ich potrzeb i — z ochotą je przyrzekł zaspokoić.
— Widzisz, kochany stryju, — rzekł trochę żartobliwie — gdybym tę sumę dał im do tej spółki, któraby ją nieochybnie strwoniła, nie miałbym przyjemności ci nią służyć.
Ta uprzejmość synowca zjednała mu zupełnie ich serca, wzięli jego stronę we wszystkiem, śmiano się z Zenia i Toniego, nawet z księcia... W Szelchowie po południu znaleziono wszystko jak najpiękniejszem, pannę niezmiernie miłą i tak naturalną! Matkę tak rozumną i poważną — dom tak dystyngowanym!
Winszowano Augustowi, składano życzenia ze łzami w oczach.
Nawet ten cichy ślub w wiejskim kościółku, przy domownikach tylko, bez występu, skromny — wydał się wielce oryginalnym, trés comme il faut.
W wigilią już, po przyjeździe hrabiów, pomimo dosyć starannie zachowywanej dotąd tajemnicy, nie tylko cały powiat, sąsiedztwo, ale niemal prowincya cała wiedziała o małżeństwie. Zdumiewano się, latali posłańcy, listy, zapytania. Niektórzy wierzyć nie chcieli; inni utrzymywali, że od razu to przewidywali.
Wrażenie było ogromne.
Toni sarkastycznie, złośliwie ale smutnie się uśmiechał...
— Tak schodzą wielkie rodziny przez mezalianse — mówił. — Jeszcze jedna szlachcianeczka a zobaczycie, w co się dom obróci... Co za porównanie do stryjów!!
Chociaż starał się hr. August zatrzymać swych gości, zaraz po weselu znajdowali przyzwoitem nie zakłócać mu dni miodowych i wyjechali trzeciego dnia.
W mieście zaledwie się zatrzymali na chwilę i już na dworcu kolei przypadkiem spotkał się z nimi Toni.
Był niezmiernie ciekawy.
Na rzucone pytanie odpowiedziano mu z taką gorącą sympatyą dla młodego małżeństwa, dla tego zacnego, kochanego Gucia, iż Toni od dalszego badania się powściągnął.
Muszą się trzymać i bronić! — rzekł w duchu. — To darmo! Rodzina solidarną być powinna!!





Spytacie, czy koniec na tem?

Nie wiem. Może to być tylko początek... a mógłby być i

KONIEC.
Styczeń, 1880.
Drezno.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.