Pan sędzia/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Szulim Angielski przybiegł zadyszany do apteki.
— Proszę wielmożnego pana aptykarza, — rzekł, — co to jest? niech mnie pan wytłómaczy co to jest!?
— Alboż ja wiem? ciężkie czasy Szulimku, psie czasy.
— Jak to czasy? co to czasy? co tu czasy są winne? Owszem czasy dobre są, nawet bardzo dobre! sama jaśnie pani hrabina z Wywłoki przysłała konie po naszego doktora i to jakie konie! aj waj jakie konie! sam turecki król lepszemi nie jeździ! Ona przysłała konie i lokaja coby un bardzo prosił panu doktorowi, że jaśnie hrabina ma wielgie szczyskanie kole serca — i żeby pan doktór zaraz do niej przyjechał.
— No więc cóż? — niech jedzie.
— Aj waj, co to niech jedzie? co to znaczy niech jedzie?
— Niech jedzie — to znaczy żeby jechał.
— Co to jechał? Niechby on leciał z piechotem, czy na parowe maszyne, czy na skrzydła od ptak, bo jak nasze miasteczko stoi — to jeszcze nie buło zdarzenia żeby hrabina ztąd od nas wzywała kiedy doktora! Zawsze ją lekowali albo zagraniczne doktorzy, albo warszawskie... tymczasem jak rano przysłała kunie po naszego młodego pana doktora, tak do tej pory stoją i lokaj powiada co albo weźmie pana Zabłockiego, albo wcale się przez doktora wróci.
— Więc cóż? niech się wróci, co mówię niech się wróci, niech jedzie na złamanie karku!
— Dziwno mi bardzo co pan aptykarz takie słowo powiada, bardzo mi dżywno — ja myślałem że ja się tutaj dowiem gdzie jest młody pan doktór i że pan aptykarz powie mi że to wszystko co ja się dowiedziałem dziś między żydkami, to jest nieprawda, fałsz — jedno wielgie łgarstwo!
— A cóż ty się dowiedziałeś Szulimku?
— Ja się dużo dowiedziałem i tylko myślę co to jest nieprawda; pan jeden może wiedzieć jak jest prawda.
— Phi! wiem ja, wiem, niejedno... ale chciałbym słyszeć co ty wiesz.
— Ja wiem, przez urazy wielmożnego pana co tu nie jest czysty interes... tu, niech się pan nie obrazi za to słowo, jest jakieś krętarstwo.
— No! no! co znowuż?
— Czy pan aptykarz sobie nie obrazi? czy ja mogę wszystko powiedzieć?
— No mów, mów, cóż się mam obrażać?
— Naprzód, jak hrabina kunie przysłała, to ja zaraz poleciałem szukać pana doktora. W domu go nie było — gospodarz powiedział co un sobie pojechał, a pod wieczór będzie już z powrotem... to ja kazałem lokajowi czekać...
— Toś dobrze zrobił, co mówię dobrze! ślicznie zrobiłeś! przecież taka hrabina dobrze płaci.
— Nu, pewnie że ja dobrze zrobiłem — ale czy pan doktór dobrze zrobił — to dyferencya jest.
— Cóż złego?
— On powiedział co wróci przed wieczorem, a tym czasem Chana, żona tego czarnego Icka furmana, mówiła mi że jej mąż wyjechał z doktorem do jakiegoś miasteczka, dziesięć mil za Radomiem, że Icek będzie półtora tygodnia w drodze.....
Szwarc zerwał się jak oparzony.
— Mój Szulimku! — zawołał, — proszę cię nie żartuj! co mówię nie żartuj, nie łżyj jak pies!
— Co to nie łżyj? jakto nie łżyj? dla czego nie łżyj? Bogu dzięki, jest Ickowa żyjąca kobieta, mogę jej zawołać, niech ona powie. Ona nawet lamentuje i płacze, że Icek za tanio się zgodził, że jego sam owies dla koni będzie więcej kosztował, że un musi szabasować w drodze. Ona płakała że Icek głupi jest, że będzie stratę miał!
— No — może pan doktór pojechał do swojej familii, bo nawet wspominał mi że w tamtych stronach ma krewnych.
— Może być — ale dlaczego un tak pocichu do swoje familie pojechał, dlaczego w nocy pojechał? Dlaczego swoje wszystkie meble sprzedał?
— Sprzedał?! to nie może być!
— Ja nie wiem czy to może być, czy nie może być! tylko to wiem że Jankiel pokazywał mnie kwitek, jako kupił wszystkie meble doktora i jako jutro już może je sprzedać komu zechce. Do tej pory to buł sekret, teraz to już nie sekret jest.
Szwarc zbladł — ale miną nadrabiał:
— No cóż nadzwyczajnego, — rzekł, — prosty interes, bardzo prosty, stare sprzedał bo nowe chce kupić... jak człowiek myśli o zmianie losu, to się oporządza, co mówię oporządza! rujnuje się na porządki...
— I to może być. Ja sam wiem że pan doktór nowe meble kupi — bo taka osoba jak doktór to musi mieć meble porządne — ale ja też wiem, że ani ja, ani wielmożny pan aptykarz, nie będziemy oglądali tych porządków.
— Cóżby nam mogło przeszkadzać, mój Szulimku?
— Hm... albo ja wiem?... ja przyszedłem tutaj do pana aptykarza dowiedzieć się, czy to co ja słyszałem jest prawda, czy nieprawda?
— To wszystko coś mi powiedział zdaje się być... prawdopodobnem, co mówię zdaje się! wygląda... ma wszelkie pozory...
— A jak pan miarkuje, czy un wróci jeszcze do nas czy nie wróci? bo mnie zdaje się że nie.
— Zapewne wróci... o ile sobie przypominam, miał on tu jeszcze jeden mały interes do załatwienia, co mówię mały... bardzo ważny interes...
— Przepraszam pana, ale czy to każdy interes musi być koniecznie załatwiony? Ha? gdzie takie prawo stoi napisane? Czasem trafi się że człowiek coś zaczyna i przestanie... czasem zdarzy się że ktoś ma już, już powiedzieć zgoda! przybić targ i litkup wypić — a tymczasem zobaczy lepszy towar, albo dogodniejszą cenę... to daje pokój, pierwszy interes opuści... W handlu to się często przytrafia. Ale co to panu jest? tak pan pobladł! aj waj! niech nasze wrogi lepiej będą blade...
— To mój Szulimku jest... nic... tak, to nic... tylko od ostatniej mojej choroby, od czasu do czasu... kolnie mnie coś... Oj!
— Ja zaraz mówiłem że było za mało banków przystawione... tera doktory powiadają że bańki nie modne... tymczasem ja wiem i bez nich — że trzeba dużo...
— Masz racyę Szulimku, trzeba dużo... co mówię dużo! tysięcy potrzeba, tysięcy!
— Nu — takie porcye to mi się jeszcze nie przytrafiło postawić.
— Co ty się znasz?! co się tobie mogło kiedy przytrafić?!
— Bańki to mi się trafiło często.
— Tak... tak... bywają różne bańki, cięte bańki, co mówię cięte! krwawe... Możebyś ty się Szulimku wódki napił... i jabym się do ciebie napił, bo mnie... uważasz tak jakoś słabo... dziwnie słabo... co mówię dziwnie — osobliwie!
— Jabym się napił. Dlaczego nie miałbym się napić? ale dla wielmożnego pana to nie wiem czy będzie dobrze...
— Tak myślisz?
— Ja myślę że na takie kolenie — to nie pasuje...
— Kolnęło mnie! masz racyę, tak mnie kolnęło jak jeszcze nigdy w życiu! Bywają takie kolki moralne, że niech je siarka spali, co mówię siarka! ogień niebieski... ale ty się nie znasz na tem...
— Żebym ja tyle tysięcy miał, wiele ja już wypędziłem tych kolków z chłopów! Ha! ha! oni znają moją medycynę... moje bańki, moje smarowidło angielskie, co służy dobrze od kołtuna, od frybre! od zwichnięcia, od przerwania... od wszystkiego!
Aptekarz nalał sobie wódki z kilku flaszek i wypił — a potem poczęstował Szulima.
— Ha... teraz trochę mi raźniej jakoś... mogę mówić przynajmniej. Chodź-no do mego gabinetu Szulimku — pogadamy.
Gdy weszli, aptekarz rzucił się na fotel.
— Pogadamy... pogadamy, uważasz... tylko proszę cię, mój kochany, mów prawdę.
— Oj, oj... pan mnie zna tyle lat... czy ja kiedy co, broń Boże, zełgałem?
— No — trafia ci się to czasem — ale chcę ci wierzyć że to tylko przypadkiem...
— Za przypadek, proszę pana, człowiek nie jest w grzechu... bo przypadek to jest tylko przypadek... a przypadek nie robi się na urząd, tylko trafunkiem...
— I to także racya... ale dziś chcę od ciebie prawdy na obstalunek, na urząd!.. patrz mi prosto w oczy i mów. Naprzód czy rzeczywiście Icek był zgodzony do tego miasteczka aż za Radom?
— Żebym ja tak buł zgodzony do wygrania wielkiego losu na loterye, jak to prawda jest!
— I to prawda że tamten żyd meble kupił?
— Niech ja tak sobie kamienice kupię — jak to też prawda jest.
— I to także prawda że ten... jegomość, co mówię jegomość! ten... ten figlarz, już nie powróci do nas?
— Za to ja nie mogę przysięgać... może on się kiedy wróci.
— Wróci! powiadasz... wróci?
— Ja wcale nie mówiłem że wróci — nawet mnie się zdaje że chyba nie wróci... Ja panu co powiem, — rzekł nachylając się ku aptekarzowi i zniżając głos, — ja panu co powiem... Ja teraz przypomniałem sobie, że z tamtego miasteczka żydy pisali tu do naszych żydków list i w tego listu pytali się o naszego doktora: jaki on jest? zkąd on jest? czy stary jest? czy zna swoją sztukę? czy nie lubi drogo brać za receptę? Tak... tak... teraz to ja sobie dobrze przypomniałem że był taki list. Pokazywali go nawet w szkole... ja sam widziałem na swoje oczy...
— Powiedzże mi, proszę cię, dawno to było?
— Ja sobie zaraz przypomnę... Zaraz... akurat wtenczas przestawiali piec w naszej szkole... w ten sam dzień właśnie była licytacye, co Fiszel kupił dwa wielkie lustrów... aha! akurat może w tydzień później jak się pan rozchorował i ja przystawiałem panu cięte bańki...
Aptekarz uderzył się palcem w czoło.
— Aha! teraz ci wierzę że powiedziałeś prawdę... tak... tak... masz racyę... to właśnie mogło być w jaki tydzień po tem kiedym zachorował. Ja chyba jeszcze leżałem wtenczas...
— Tak, wielmożny pan leżał... to prawda... tak pan mówi jakby pan wiedział co o tym liście.
— Naturalnie żem wiedział, to dobre! musiałem przecież wiedzieć...
Szulim oczy szeroko otworzył.
— Jakto musiał pan wiedzieć? Taka rzecz, jak list, co idzie od jednych żydków do drugich, nie może być każdemu wiadoma. Między naszymi nie znajdzie się długi język żeby miał powtórzyć.
— Przecie sam powtórzyłeś...
— Ale kiedy? wtedy jak on już sobie pojechał! jak go już niema! a pierwej to ja nie powiedziałem ani słowa... Zawsze mi dziwno zkąd pan wie? kto to mógł panu powiedzieć? No! jabym jego nauczył na co Pan Bóg ludziom dał zęby!
— Nie odgrażaj, bo nie masz komu. O liście nikt mi nie powiedział... ale domyśliłem się, bo i wyjazd doktora i myśl przeniesienia się jego w inne strony, to jest wszystko moja własna robota!
— Pańska robota! — zawołał Szulim zdziwiony, — jakto pańska robota? na co panu taka robota?!
— Trzeba się, widzisz, znać na dyplomacyi, co mówię na dyplomacyi! na wyższej dyplomacyi... Ja bo miewam czasami głowę jak Meternich...
— O tego Meternicha — ja nie wiem — ale wiem że doktór miał się z pańską córeczką żenić — wiem, bo całe miasto wie... więc nie rozumiem co ma jakiś Meternich do tego interesu? Czy on także doktór jest?
— On był doktór, co mówię doktór, specyalista od zawrotu głowy! ale ty się na tem nie znasz.
— Nie znam się.
— Widzisz — wszystko ja sam ułożyłem. Nie potrzeba żebyś o tem rozgłaszał, bo ci mówię w zaufaniu — i mam nadzieję że zatrzymasz przy sobie to co usłyszysz.
— Oj, oj, i jak zatrzymam...
— Otóż powiem ci w zaufaniu, że istotnie on chciał się żenić z moją córką... Ja, co prawda opierałem się temu, co mówię opierałem się! nie chciałem nawet słuchać... ale jak mnie zaczął prosić, molestować, co mówię molestować! całować po rękach... tak ostatecznie dałem się ubłagać i powiedziałem: dobrze.
— Dla czego miałby pan powiedzieć niedobrze?
— Już ja sam wiem dlaczego... Uważasz bo nie wszystko jest złoto co się świeci, co mówię złoto! nawet nie wszystko co się świeci jest mosiądz! Dla mojej córki to nie była partya... tem bardziej, że jak się dowiedziałem z boku, ten pan doktór pozostawił w Warszawie masę długów...
— My o tem nic nie słuchali...
— Bo wy możecie tylko wiedzieć o żydowskich długach, a ten po największej części od chrześcian pożyczał — i jak powiadam długów miał więcej aniżeli włosów na głowie...
— To kimedya, dalibóg...
— Cóż miałem robić? Nie chciałem mu powiedzieć wprost co myślę, obawiałem się bowiem żeby się nie zmartwił, co mówię nie zmartwił! żeby się nie powiesił z rozpaczy, bo już bywały w historyi przykłady tego rodzaju... Wolałem więc wycofać się z tego stosunku gładko, delikatnie i politycznie; tak proszę cię, żeby jak to mówią i wilk był syty i koza cała — tedy radziłem mu sam żeby się przeniósł ztąd. Rzeczywiście on nawet może na tem zyskać, gdyż tam okolica bogata... będzie więc miał znacznie lepiej aniżeli tu — a tymczasem cała historya powoli się odwlecze i... z małżeństwa figa! Teraz rozumiesz Szulimku, co to znaczy Meternich?
Szulim stuknął się palcem w czoło.
— Ha! ha! — rzekł, — teraz ja rozumiem że pan aptykarz chce swoich listów odddać w pewne ręce... Dalibóg, ja widzę co pan ma śliczną główkę! pan ma żydowską główkę! a kepełe!
— Ma się rozumieć że mam, co mówię mam! miałem od urodzenia! Nie na to przecież oszczędzałem, odejmowałem sobie od ust...obywałem się byle czem, — żebym miał oddać fundusze mego dziecka na niepewne, co mówię na niepewne! na przepadłe... na zapłatę kawalerskich długów jakiegoś tam jegomości! No powiedz sam Szulimku, czybyś ryzykował tak znaczną sumę?
— Jabym ryzykował!!
— Ty! ty?! byłbyś taki nieostrożny?
— Tak... ja wziąłbym zaraz gdzie wielgą propinacyę i za rok dwa miałbym w dubelt moich pieniądzów!
— Chyba że tak... Ja widzisz na propinacyę ryzykować nie mogę, gdyż mam aptekę; a na zięcia znów ryzykować nie chcę — ponieważ mam nos! Nos, Szulimku, porządny, co się nazywa nos!
— Ha! ha! — odezwał się Szulim, nie mogąc ukryć jednak złośliwego uśmiechu, — wiadomo że taki nos jak wielmożny Pan ma, to jest majątek, wielki majątek! tylko nie każdy może się poznać na takim interesie...
— Tak, tak, nie każdy, masz słuszność Szulimku, masz słuszność!
— Proszę pana tera świat jest gruby... same chamy, delikatności i rozumu niewiele sze zdybuje.. bez to nie mogą się ludzie poznawać na tem co jest prawdziwy smak — co sam cymes! W Anglii jest całkiem insze procedure! tam lada woziwoda to ma więcej adukacyi i delikatności niż tutaj urzędnik co ma tysiąc dwieście złotych pensyi! Tam są ludzie! Niech mi wielmożny pan wierzy że tam co człowiek — to osoba! A tu? co tu? co tu jest? każdy chciałby tylko zapchać sobie gębę, kieszeń sobie napchać. Całkiem gruby naród, same chamy! Nawet, nie równając, nasze tutejsze żydki też nie takie jak w Anglii. Tam sobie każdy chodzi ubrany jak hrabia — a u nas jak łapserdak! Delikatny człowiek nie może wytrzymać między takie prostaków i grubianów! Pfe! dalibóg pfe! i między państwem lepiej nie jest. Co chciał naprzykład taki doktór? czy jego tu buło źle, czy nie miał chleba i wszystkiego po sam nos? Czy un potrzebował ztąd uciekać?
— Powiedziałem ci już Szulimku pod sekretem, że to moja sprawka, to ja urządziłem ten interes, żeby się go pozbyć. Tylko zatrzymaj to proszę przy sobie, albowiem byłoby mi bardzo przykro, żeby z tego powodu rozniosły się jakie plotki po mieście. Pantoflowa poczta dochodzi do najdalszych okolic, mogłoby się donieść do niego i....
— I coby mu się stało?
— Zachorowałby ze zmartwienia, co mówię zachorował! dostałby apopleksyi — no — i miła rzecz mieć czyjąś duszę na sumieniu!
— Niech nasze wrogi dostaną apochlepsye, — rzekł spluwając Szulim.
— No proszę cię, mój kochany — powiedziałem ci wszystko, może nawet więcej niż chciałem! co mówię chciałem! więcej niż mogłem — bądź że dyskretny, pamiętaj.
— Oj, oj... czy to ja nie znam szwiata, czy nie bułem w Londynie? — rzekł obojętnie Szulim, — u nas stoi że nie trzeba otworzyć gębę do wiatru... ja jej nie otworzę, może wielmożny pan być pewny... Kłaniam panu aptykarzowi — a lokajowi od hrabiny każę, żeby albo doktora Zabłockiego zabrał, albo próżną furmanką sobie do domu wracał.
Ukłoniwszy się nizko, Szulim wyszedł.
Szwarc chwycił się obudwoma rękami za głowę i przez jakiś czas zamyślony chodził po pokoju, mówiąc półgłosem:
— Nie! nie! teraz się sztuka nie uda, żyd naprawdę będzie milczał. To nie kupony! co mówię kupony! to głupstwo! szkaradzieństwo, niecnota... Ach! przeklęta słabość! przeklęta szczerość... jak się teraz pokazać Kornelci? Biedne, biedne dziecko...
Długo jeszcze zacny aptekarz chodził po pokoju bijąc się z myślami — tarł czoło, wzdychał, jęczał, rozmawiał sam z sobą, nareszcie zdecydował się na krok stanowczy i poszedł na drugą stronę.
Panna Kornelia w salonie siedziała sama przy robocie. Była blada jak ściana i na twarzy jej malował się wyraz boleści, który napróżno usiłowała ukryć pod maską sztucznego, wymuszonego spokoju.
Gdy wszedł aptekarz, pochyliła głowę nad robotą i zaczęła szybko poruszać szydełkiem...
— Kornelciu duszko... — odezwał się nieśmiało.
— Słucham ojca.
— Kornelciu, co mówię, moja śliczna Kornelciu! chciałem... uważasz, to jest co mówię chciałem! pragnąłbym... to jest życzyłbym sobie... jakby to się wyrazić?
— Może ojcu czego potrzeba?
— Właściwie nie... a raczej owszem, co mówię nie! właśnie potrzeba mi... pomówić z tobą parę słów...
— Słucham więc...
— Przedewszystkiem nie chciałbym cię zmartwić — bo uważasz, w każdem nieszczęściu... bywa szczęście, czyli, jak wiadomo, nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło...
— Więc mam usłyszeć coś złego... Dlaczego ojciec mnie oszczędza?
— Bo uważasz, nie chciałbym żebyś się zmartwiła... Wy kobiety albowiem, to o lada drobnostkę, o lada co, zaraz płaczecie... płacz! co mówię płacz! spazmy, migreny...
— Niech ojciec będzie spokojny, — rzekła z wymuszonym uśmiechem, — proszę patrzeć... przecież ja się śmieję, ha! ha! ha!... Widzi ojciec.
— Ten śmiech niepodoba mi się Kornelciu... co mówię niepodoba! on mnie boli...
— Cóż zrobię? mogę się tylko roześmiać, bo płakać... nie potrafię... łez mi zabrakło.
— No — no... moja śliczna Kornelciu... to się jeszcze naprawi... on wróci...
— O kim ojciec mówi?
— Wiesz przecie... — o twoim narzeczonym. On powróci... co mówię! on przyleci tu do nas...
— Narzeczonego już nie mam, proszę ojca.
— Jakto? więc ty domyślasz się... ty wiesz?
— Wiedziałam od czasu choroby ojca. Dużo przebolałam, przecierpiałam... wypłakałam wszystkie łzy, bo... bo, mój ojcze, jam pokochała tego człowieka całem sercem — ale dziś jestem już zupełnie uleczona... dziś mówię prawie spokojnie, prawie obojętnie... Ale... wolałabym nie mówić!
— Więc on zerwawszy z tobą, bywał tu jeszcze u nas w domu? Kornelciu... to niepodobna, co mówię, to nie do wiary!
— Owszem, to naturalne. On nie zerwał nagle i odrazu... węzła, który mnie z nim łączył, ale robił to delikatnie, po odrobince, powoli... On to przeprowadzał systematycznie... z planem... Ha! ha! to myślący człowiek, proszę ojca. Ja wiedziałam dlaczego zrywa zemną; wiedziałam, jak mówię, od dość dawna i z podziwieniem patrzyłam jak on umiejętnie, jak zręcznie to robił! Każdy gest, ruch, wyraz każdy, wszystko było obmyślane, wyuczone. Patrzyłam na niego jak na aktora grającego doskonale swoją rolę... I ta komedya, ojcze, trwała kilka miesięcy! Kilka miesięcy widowiska! kilka miesięcy teatru! Nieprawdaż ojcze że można się było doskonale ubawić! Bawiłam się też przewybornie, tak wybornie, że nie mogłam ani jeść, ani spać, ani myśleć o czem innem, tylko o tej zabawie... Dziś widowisko ostatecznie skończone, chciałabym już odpocząć... odpocząć długo, długo, choćby na cmentarzu...
— Kornelciu, dziecko kochane, co mówię! jedyna, najdroższa moja Kornelciu! ja nie mogę słuchać tego... ja... proszę cię, nie potrafię wypowiedzieć co się we mnie dzieje... ja byłem nieoględny, co mówię nieoględny! pleciuch, papla szkaradny, gaduła niegodziwy! ja byłem...
— O dość już, dość mój ojcze. Po co robić sobie wyrzuty? Stało się — i nawet lepiej że się stało teraz. Dziś mam przynajmniej swobodę.
— Tak, tak moje dziecko, to prawda. Masz swobodę rzeczywiście i skorzystasz z niej. Ja zaraz rozpocznę starania...
— O co? jakież starania znowuż?
— Ma się rozumieć że starania. Ja mu pokażę! Cóż on sobie myśli że nie znajdzie się inny na jego miejsce? co mówię inny! dziesięciu, piętnastu! którzy z pocałowaniem ręki przyjmą. Albo nie... sprowadzę jakiego młodego prowizora, niby to do zarządzania apteką, i...
— I rozpoczną się znowuż komedye z likierem, kuponami...
— Zkąd ty wiesz o kuponach?! — zawołał z gniewem aptekarz, — kto ci powiedział!?
— Nikt mi nie powiedział, wiem sama... ojciec zawsze trzymał się takiej metody...
Aptekarz wzburzony, rzucił się na fotel, otarł czoło chustką kraciastą i rzekł:
— Com zrobił, tom zrobił! dobrze, czy źle, nie twoja rzecz sądzić... Jestem ojciec...
Panna Kornelia milczała, pochylona nad robotą.
Szwarc przyglądał jej się przez chwilę uważnie i teraz dopiero dostrzegł wielką zmianę w jej twarzy. Przeraziła go bladość córki.
— Kornelciu, — zawołał przybiegając do niej, — moja kochana Kornelciu! Widzę żeś musiała cierpieć, co mówię cierpieć! dręczyć się raczej, mordować!...
— Rzeczywiście, — szepnęła, — przeniosłam w ostatnich czasach bardzo wiele, dziwię się nawet zkąd mi tyle sił starczyło.
— Ja pragnąłem tylko twego szczęścia Kornelciu, nic więcej, mogę cię zapewnić najsolenniej, co mówię! najuroczyściej...
— Wierzę temu bez zapewnień... ale zarazem sądzę, że fakt, o którym mówimy, powinien nareszcie przekonać ojca, że na tej drodze nie znajdę szczęścia.
— Zdaje mi się że Kornelcia powraca znowuż do swoich dawnych mrzonek, co mówię mrzonek! do utopij... jeżeli tak, to uprzedzam że ja na to nie pozwolę... że sprzeciwię się temu...
— Niechże ojciec sam osądzi, czy po tem co zaszło, nie lepiej będzie, gdy na jakiś czas przynajmniej dom opuszczę, gdy ztąd wyjadę.
— Boisz się plotek, Kornelciu, wszak prawda, boisz się...
— Bać się właściwie nie mam czego — nie uczyniłam bowiem nie czegobym się wstydzić potrzebowała, lecz nie mam chęci stać się bohaterką różnych opowieści, które snuć będą, a może już snują, miasteczkowe kumoszki.
— I o tem pomyślałem, — zawołał z dumą aptekarz, — і о tem pomyślałem... puściłem contra — plotkę, że myśmy z nim zerwali pierwsi...
— Wątpię czy to będzie skutecznym środkiem, — rzekła smutnie potrząsając głową, — i proszę ojca na wszystko, niech mi ojciec nie zabrania wyjechać.
— Nie! nie!... powiedzą żeś pogoniła w świat za nim. Ty ich nie znasz co to za języki, co mówię nie znasz! nie masz wyobrażenia — idei!
— Ha! jak ojciec chce... ja proszę, błagam! to jest konieczne dla mego spokoju, dla zdrowia. Czy ojciec nie widzi co się ze mną dzieje? Czy ojciec nie rozumie że takie przejście podkopało mi zdrowie, odebrało siły? Ja muszę na jakiś czas przynajmniej oddalić się od miejsca, w którem przebolałam tak wiele. Pragnę się zająć czem, zatrudnić, nie mieć ani jednej chwili wolnego czasu — i to będzie dla mnie najlepszem i jedynem lekarstwem. Tego przecież mi ojciec odmówić nie może.
— Moja Kornelciu, tak dla ciebie, jak i dla twojej siostry Malwinki, byłem dobrym ojcem, co mówię dobrym! wzorowym ojcem i robiłem wszystko aby wam zapewnić szczęście... Z Malwinką udało mi się; z tobą trudniejsza sprawa. Naczytałaś się różnych książek — i nie chciałaś mnie słuchać. Ja ci nie robię wymówek, tylko powiadam, że gdybyś była poszła za moją radą, tobym dziś nie miał z tobą kłopotu i zmartwienia. Miałaś przecie tylu konkurentów.
— Dajmy pokój przeszłości — ona się już nie wróci mój ojcze... pomówmy lepiej o moim wyjeździe.
— Wiesz co że jesteś uparta, co mówię uparta! niewzruszona jak skała... Zkąd się to w tobie wzięło nie wiem; bo ja nie mam uporu w charakterze, a twoja matka jest ideałem uległości...
Panna Kornelia westchnęła.
— Ostatecznie, ponieważ jakem to już powiedział, nie mam w charakterze uporu... więc; kiedy już tak chcesz koniecznie, co mówię koniecznie! kiedy ci to jak twierdzisz do życia i do zdrowia potrzebne — to jedź!
— Ojcze! — zawołała panna Kornelia, — dziękuję, dziękuję serdecznie...
— No dobrze, już dobrze, moje dziecko — źle ci w domu, wyrywasz się do obcych... sprobuj, może ci lepiej będzie... szukaj szczęścia za górami — tylko powiedz mi przedewszystkiem dokąd pojedziesz i po co?
— Do Warszawy...
— Piękne miasteczko, ani słowa, co mówię piękne! śliczne miasteczko! ale gdzież się w niem umieścisz? nie mamy tam nikogo z bliższych.
— O proszę ojca, znajdę doskonałe pomieszczenie i opiekę. Wszak tam są moje dobre przyjaciółki, Zosia i Anielcia, tam jest siostra naszego sędziego, taka zacna, poczciwa kobieta. Ona przyjmie mnie do swego grona, wśród nich będę jakby w otoczeniu rodzinnem. Ja prowadzę z Zosią korespondencyę, miewam od niej listy, przed nią, szczerzej niż przed siostrą rodzoną, spowiadam się z moich myśli... ona jest moją powiernicą... wie wszystko...
— Wszystko? wszystko wie? — a więc i całą historyę z doktorem?!
— Wie proszę ojca... pisanie tych listów przynosiło mi ulgę — a wzamian otrzymywałam od Zosi słowa pociechy i szczerej, prawdziwej, nieobłudnej sympatyi. Tak, ojcze, ona jedna wie com wycierpiała.
— To źle, co mówię źle! to fatalnie...
— Dlaczego?
— Co ci tam będę tłómaczył... cały świat dowie się teraz że nie mamy wielkiej fortuny, co mówię fortuny! że nie mamy nic prawie!
— To nam nie ubliża. Mniemanie, które ludzie mieli o naszej fortunie ciężko przypłaciłam... ciężko, bardzo ciężko... Cała moja nadzieja, że przy pracy zapomnę o wszystkiem.
Szwarc machnął ręką niechętnie.
— Moja droga, — rzekł, — rób już co chcesz, życzysz sobie pracować — pracuj; zapomnieć — zapominaj... ale powiadam ci szczerze, że ja nic a nic nie rozumiem, co mówię nie rozumiem! jestem oto poprostu, jak tabaka w rogu...
— Cóżem ja winna temu? Nieraz biję się z myślami, chcąc dociec przyczyny dlaczego nie możemy się zrozumieć? Czyż to czego żądam jest dziwnem, nieusprawiedliwionem, nienaturalnem? Wszakżeż ja nic więcej nie pragnę, tylko zarabiać na kawałek chleba i pracować uczciwie dopóki siły starczą.
— I zostać na zawsze starą panną! To mi dopiero los... co mówię los! karyera godna zazdrości! Jeżeli to jest twojem marzeniem, to winszuję, ale nie zazdroszczę... jak honor kocham, nie! Wyobrażałem sobie przyszłość twoją zupełnie inaczej, myślałem, to jest zdawało mi się, że wzorem twojej matki, babki, prababki etc... wyjdziesz zamąż i będziesz sobie panią, gospodynią jak się należy...
— Wyjdziesz zamąż!! Ach! jak dziwnie brzmią te wyrazy! — rzekła z goryczą... — wyjdziesz zamąż! Przecież nie miałabym nic przeciwko temu... ale ojciec widział i przekonał się że dla mnie samej nikt mnie nie chciał, a tych którzy starali się o moją rękę, zwabiły pogłoski o mniemanych skarbach, jakie nibyto ojciec posiadał.
— No, nie nibyto, bo zawsze przecież coś mam, co mówię mam! mogę jeszcze dużo mieć, trzymam na loteryi...
— Życzę ojcu wygranej, ale jej nie potrzebuję dla siebie. Młodość moja już przeszła... zachwytów i złudzeń nie mam żadnych. Marzenia, jeżeli były jakie, rozwiały się jak dym, jak mgła; pozostała tylko rzeczywistość, przykra, ciężka, ale rzeczywistość, z którą liczyć się trzeba.
— Więc już zrezygnowałaś zupełnie Kornelciu? już nie chcesz mi wierzyć że jeszcze sprobuję szczęścia — jeszcze rozpocznę starania, że znajdzie się ktoś, z kim będziesz szczęśliwą?!
— Nie ojcze.
— I ty! ty chcesz zostać starą panną? ty Kornelciu chcesz być pośmiewiskiem ludzi? co mówię pośmiewiskiem! chcesz żeby cię wytykano palcami! Ty moja Kornelciu, ty moja córka! to jest okropne, co mówię okropne! to przerażające, jak honor kocham!
— Ja nie widzę tego w tak czarnych kolorach, jak ojciec.
— Co ty widzisz! ty nic nie widzisz! ja widzę że źle jest, źle... ale cóż wobec twego uporu poradzę? chcesz jedź, niech cię Bóg prowadzi — ja ręce umywam, co mówię! nie chcę o niczem wiedzieć!
— Dlaczego?
— Bo ja inny los przeznaczyłem dla ciebie.
— Bóg tylko ludziom los przeznacza, — szepnęła panna Kornelia.
Aptekarz zamyślił się. Przeszedł kilka razy po pokoju, zapalił cygaro i stanąwszy przy córce zapytał:
— Więc określ mi raz, jasno i stanowczo, co mam robić?
— Jedną mam tylko prośbę — niech ojciec poprosi sędziego żeby mi pozwolił zamieszkać z jego córkami. Nawet pomocy pieniężnej od ojca nie żądam; z tego co dostawałam czasem na suknie, z funduszu przeznaczonego na moją wyprawę... niedoszłą, uzbierałam sobie trochę, to mi wystarczy na początek. Chciałabym w tym tygodniu jeszcze oddalić się ztąd. Mama nie robi mi żadnych trudności pod tym względem, owszem zachęca mnie nawet... ona zawsze taka dobra jest dla mnie... Więc jakże? pójdzie ojciec do pana sędziego? pomówi z nim? Trzeba zrobić to poświęcenie dla biednej, tak ciężko przygnębionej córki!
— Ha, — rzekł po dłuższym namyśle Szwarc, — kiedy tak prosisz to trudno... pójdę, co mówię pójdę! polecę... przedstawię... będę prosił...
— O! zrób to mój ojcze! — zawołała, chwytając go za rękę.
— No dość już, dość, moja Kornelciu; mnie się to wcale niepodoba, co prawda, ale jak zaczęłaś mnie molestować, prosić — więc cóż mam robić? ustępuję prośbom, co mówię prośbom! ustępuję przemocy!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.