Pan sędzia/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


· · · · · · · · · · ·

Tak niedawno, a zdaje się że dawno już, bardzo dawno... Widzę cię jeszcze przed sobą, dobra, mała mieścino, rozsiadła na piaskach, otoczona lasami. Nibyś ty ta sama, a jednak już nie ta! Pozostały odrapane mury w rynku i nizkie w bocznych uliczkach domeczki, te same kałuże lśniące, czarne, niewysychające nigdy — ale już w oknach kamienic odrapanych i domków niziutkich, znajomych twarzy nie widzę...
Na rynku, jak dawniej, żydzi za geszeftami gonią, poważny mieszczanin, w granatowej kapocie, ściśnięty pasem czerwonym, w wysokiej rogatywce na głowie, ku szynkowni kroczy; chłopek z furką drzewa kupca wygląda, stara żydówka nad straganem siedzi... niby jak dawniej — a jednak nie tak jak dawniej. Nie widać tu pewnych typów, pewnych sympatycznych postaci.
Zniknęły one, rozproszyły się po świecie, a potroszę i zapomniano już o nich.
Któżby cię poznał dziś mała mieścino, rozsiadła na piaskach, otoczona lasami?! I lasy już rzadsze i piaski lotniejsze i ty sama mieścino inna jakaś... chociaż niby ta sama.
Może sądzisz czytelniku że chcę tu kreślić z końca zeszłego wieku obrazek? Ale gdzież tam! tak daleko pamięć moja nie sięga.
To co opowiadać będę działo się przed laty... lecz nie wspominajmy dat; może ktoś posiwiały przedwcześnie wziąłby to za złośliwą aluzyę, może jaka panienka z owych czasów, chciałaby protestować.
Mieścina i wówczas była taka sama jak dziś, miała dwa piękne kościoły, rynek pełen sklepów, synagogę wielką, niezgrabną, pomalowaną na żółto, magistrat, sąd, pocztę, słowem wszystko co do życia cywilizowanego miasta było potrzebnem.
Na rogatkach trzymali straż nie halabardziści, nie uzbrojeni od stóp do głów rycerze, lecz zwyczajni żydkowie w kamlotowych żupanach, w czapkach aksamitnych, w pończochach, w pantoflach, z pejsami, jak Bóg przykazał; gdyż wówczas pod tym względem istniała nieograniczona swoboda i pięknie zakręcone loczki obywatela-wyznawcy Mojżesza nie budziły energii policyjnych nożyczek.
Wjeżdżając do miasteczka, podróżny zatrzymywany był na rogatce przez żydka, który zamiast halabardy trzymał w ręku ostro zakończony drut i takowym jak lekarz sondą, badał wnętrzności bryczki.
— Co wielmożny pan deklaruje? było pierwsze zapytanie strażnika, któremu chodziło oto, ażeby jakaś baryłeczka wódki, lub kawałek mięsa nie dostały się do miasteczka bez opłaty na rzecz „dzierżawcy dochodów konsumcyjnych i propinacyjnych“.
Dziobano tedy zawartość bryczki na wsze strony i kłuto bez miłosierdzia — a każdy z przyjezdnych musiał się tej kontroli poddawać, gdyż inaczej mógłby się narazić na interwencyę sławetnego magistratu, w osobie policyanta z kołnierzem i nosem czerwonym, męża uzbrojonego w miecz zawieszony przez plecy na szerokim rzemieniu, taki sam miecz, jakich ongi używali sławni grenadyerzy wielkiego Fryderyka...
Na pochwałę mieszkańców miasta i obywateli przejeżdżających przyznać należy, że groźny ten oręż nigdy a nigdy z pochwy dobywanym nie bywał — a nawet wątpić się godzi czyby się dał wyjąć i czy posiadał kiedykolwiek ostrze... Ludność była lojalna i spokojna, żydkowie strażnicy w pełnieniu obowiązków sumienni, a pan dzierżawca konsumcyi składał tysiączek do tysiączka i setki takich tysiączków dla swych dziatek zbierał.
Do dziś dnia pozostały owe rogatki miejskie ze szlabanami, budkami i całym aparatem, zapomocą którego można było miasto uczynić nieprzystępnem, nie dla nieprzyjacielskiego najazdu wprawdzie, lecz przynajmniej dla zwyczajnej fury chłopskiej, albo ładownego towarami wozu.
Może dzięki owej „fortyfikacyi konsumcyjnej“ i czujności straży, może dzięki groźnemu obliczu policyanta i energii pana burmistrza, nie słychać było w mieścinie o wielkich kradzieżach i rozbojach — a obywatele miejscy rolnicy, wychodząc w pole na robotę, zamykali drzwi domostw swoich na patyk, spokojni że im nic a nic nie zginie.
Tak, tak; były to czasy prawie patryarchalnej prostoty i czystości obyczajów, tak dalece że nawet na jedyny w całem mieście bilard, z mocno podziurawionem suknem i wyszczerbionemi bilami, zapatrywano się jako na rzecz niemoralną i zdrożną.
Prostota przechowywała się w miasteczku w czystości, bo też nawet wieści z szerszego, łatwiej ulegającego wpływom zepsutego zachodu świata, dochodziły tu w dozach homeopatycznych.
Dwa razy na tydzień, chrapliwy dźwięk trąbki pocztowej obwieszczał miastu przybycie biedki, w której wnętrzu mieściły się gazety i listy. Na ten odgłos zapaleni politycy: pan major emeryt, gorący wielbiciel Napoleona, stary doktór zawzięty wróg francuzów, i rewizor tabaczny, zawsze milczący i ściśle neutralny — spieszyli na pocztę i zatapiając się w gazetach, ćwiertowali Europę na drobne kawałeczki, wypowiadali wojny, bili, masakrowali na wszystkie strony, dopóki nie zawarli pełnego chwały i korzyści pokoju, przy preferansowym stoliku...
Próżno dziś odzywa się trąba. Ci starzy politycy już na jej odgłos nie spieszą.
Może trochę dla nas oryginalne i zabawne, ale w gruncie rzeczy poczciwe, sympatyczne ich postacie, zniknęły z widowni, przeszły do galeryi typów zapomnianych, minionych.
Wierny swoim zasadom ex major kazał się pogrzebać w zachodniej stronie cmentarza, bo się przez całe życie na zachód oglądał; stary lekarz empiryk we wschodniej części grób sobie za życia jeszcze wymurował, a neutralny rewizor spoczął na środku cmentarza, pod trzema płaczącemi brzozami.
Zapomniano już prawie o tych ludziach, bo starsza generacya wymarła — a młodsza, bieżącemi troskami zajęta, nie bardzo się we wspomnieniach zagłębia. Mało kto już przypomina sobie granatowy płaszcz majora i rozwianą szeroko almavivę lekarza... mało kto wspomni ich nazwiska w rozmowie.
I niby to niedawno — a dawno; niby taż sama mieścina a nie ta sama, bo jak się w niej rozejrzyć bliżej, to widzi się że tego typu niema, tamtego brakuje... że z inteligentnej sfery mieszkańców wszystko rozproszyło się, rozwiało, niby pożółkłe liście na jesieni, gdy je wiatr po szerokim świecie rozrzuci...
Nie ma was, nie ma już, dobrzy, starzy znajomi! Fala czasu, jak wzburzonych wód fala, uniosła was na swoim ruchliwym grzbiecie; uniosła bezpowrotnie już może...
Któżby cię poznał dzisiaj mała mieścino, osiadła na piaskach, otoczona lasami?!

· · · · · · · · · · ·





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.