Pan sędzia/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pan Szwarc do późnego wieczora siedział na ławeczce przed apteką i spoglądał nieustannie na drogę.
Miał on w tem wyglądaniu podwójny interes; z tej strony albowiem mógł lada chwila nadjechać nowy lekarz: i tą drogą również powinien wracać z Płużyc sędzia i doktór.
Lekarza nowego nie znał — a o samobójstwie pragnął by się jeszcze czegoś dowiedzieć; to też palił cygaro za cygarem i chcąc sobie skrócić oczekiwanie, mówił sam do siebie półgłosem:
— Dziwni ludzie, co mówię dziwni! głupi poprostu... jak honor kocham! Ten lekarz naprzykład, ledwie że ze szkoły wylazł, goły jak święty turecki, co mówię jak święty turecki! jak bizun! otwieram mu poprostu drzwi raju — a on się jeszcze ociąga! Boże! Boże! czegóż on chce więcej? Będę go protegował, dam mu moją Kornelcię za żonę... bezinteresownie, co mówię bezinteresownie! za pół darmo... Ha! ha! mieć zięcia lekarza to nie głupi interes... dopieroż będzie zapisywał recepty, co mówię zapisywał! będzie malował recepty! W intercyzie zastrzegę żeby ordynował żydom po pół funta chininy, po uncyi castoreum!... Niech dogadza ludzkości, co mówię niech dogadza! niech ją tuczy lekarstwami... Jeszcze nie widać... I ten sąd także siedzi tak długo, nie wiem po co? Zabłocki zrobi wielkie odkrycie, że człowiek który się zastrzelił, umarł wskutek rany zadanej z broni palnej!! Ale cyt... ktoś jedzie...
Rzeczywiście po kilku chwilach ukazała się duża bryka, na której siedzieli: sędzia, doktór, kancelista i Szulim, pełniący zwykle przy sekcyach funkcyę prosektora...
— Dobry wieczór panom! — zawołał Szwarc.
— Dobry wieczór... — odpowiedziano mu z bryczki.
— Za pozwoleniem panów, proszę na chwilkę stanąć... na momencik... Mój Szulimku zejdź-no proszę cię, mam do ciebie ważny interesik, co mówię interesik! ogromny interes...
— Ny, kiedy un taki wielgi ten interes, to ja już złażę... już jestem. Dobranoc wielmożnym panom...
— Moje uszanowanie! moje uszanowanie! — wołał aptekarz za odjeżdżającymi.
— No jakżeż tam Szulimku, dobrze poszło, co?
— Co miało iść? ja jeszcze w mojej giębie nie miałem od rana kawałek jedzenia... a wytrzęsiłem sobie wszystkich gnatów.
— No proszę, a możebyś ty się tak napił wódki naprzyklad? co mówię wódki! wódeczki! kordyału...
— Jak wielmożnego pana aptekarza łaska.. — odrzekł Szulim z ukłonem.
— Chodźmy więc do apteki, sam ci przyrządzę, ale jak przyrządzę! przekonasz się że będziesz przez siedm tygodni zdrów na żołądek jak koń, co mówię jak koń! jak hipopotam... a wiesz ty co to jest hipopotam?
— Co prawda nie wiem — ale ja jego pewnie widziałem w Londynie... bo ja tam wszystko widziałem...
Aptekarz uśmiechnął się — i biorąc różne flaszki z półki, wlewał z nich po parę kropel do kieliszka.
— Przepraszam pana aptykarza, — rzekł Szulim, — na co pan leje waleriane? po co mnie waleriane? czy ja jestem broń Boże, moja żona?
— Pyszne pytanie! jak honor kocham! czy on jest jego żona? Nie bój się nic, mogę ci zaręczyć że nie będziesz nigdy twoją żoną... Wypij, proszę cię Szulimku, po podróży to cię wzmocni... a na zakąskę dam ci dwa migdały, świeżutkie, zeszłorocznego zbioru.
Szulim wypił podaną wódkę i skrzywił się okropnie.
— A co?! — zawołał aptekarz z tryumfem — delicye? nieprawdaż?
— Czy ona jest delicya to ja nie wiem, ale że pali w gębie jak ogień... to ja wiem. Gorzka jest... żeby moje wrogi takie gorzkie życie mieli!
— Niewszystko zdrowe co słodkie, mój Szulimku, nie wszystko! Najcudowniejsze lekarstwa są gorzkie i w smaku przykre... to też nie na smak zważać się powinno, lecz na skutek; ale à propos skutku... powiedz-że mi mój kochany jakże tam w Płużycach?
— Et, pfe! niech pan aptekarz nie wspomina... to był całkiem paskudny interes! Kto to widział żeby sobie zabić, żeby samemu śmierci szukać!
— A przyczyna? czy wykryli jaka przyczyna?
— Nie wiem, ale sobie miarkuję co to głupstwo się zrobiało, przez to co nieboszczyk miał dużo długów. Nasze żydki mieli u niego kilka tysięcy rubli. Ja nie rozumiem proszę pana, dla czego on to zrobił? U nas, w naszym zakonie, to się nie przytrafia — a dlaczego się nie przytrafia? dla tego, że u nas bardzo mądre książki czytają.
— Phi! phi! takie mądre powiadasz?
— Oj, oj...
— I cóż tam w nich jest?
— Tam wszystko stoi; nie ma take rzecz żeby o niej nie stojało. Naprzykład taki człowiek co sobie zabije przed długami, to myśli co już nie będzie płacił.
— Bo pewnie że nie zapłaci... co mówię pewnie! jak dwa a dwa cztery tak nie zapłaci.
— Widzi pan — a u nas stoi że zapłaci.
— A to jakim sposobem?
— Bardzo prostym sposobem, proszę pana aptekarza, taki człowiek po śmierci musi się obrócić w konia i póty wozić wodę, drzewo, ciężary, póki długu nie odrobi. Może się też obrócić w kurę... i... albo ja wiem w co on się może nie obrócić?
— No patrzaj-że Szulimku, ja nic o tem nie wiedziałem!
— Zkąd pan aptekarz mógłby wiedzieć o wszystkich interesach, co gdzie w jakie księgi stoi?
— Ślicznie mówisz, co mówię ślicznie! jak Cyceron! Ja nie mogę wiedzieć o wszystkich interesach i dla tego chciałbym pomówić z tobą o jednym...
— O co?
— Wiesz że nowy doktór już jedzie?
— Ny — niech un sobie jedzie... kto jemu przeszkadza?
— Otóż widzisz kochany Szulimku, nietylko że mu nie należy przeszkadzać — ale przeciwnie, trzeba mu dopomagać, co mówię dopomagać! dogadzać...
— Z jakim sposobem ja mam jemu dogadzać? — zapytał Szulim.
— Już ty wiesz najlepiej i pytasz się tylko tak sobie, aby się pytać. Przecież nie jesteś w ciemię bity.
— Za co ja mam być bity? pfe! niech pan nie mówi takie słowo.
— Filut jesteś... znam ja ciebie na wylot, co mówię na wylot! na wszystkie strony — ale wiesz przecie co ja myślę... Nowy doktór przyjeżdża, trzeba mu rozgłos zrobić między żydkami... tego coś... dobre słówko powiedzieć... Teraz... przejść się po rynku, czy nie przywieźli zkąd chorego chłopa... a jakby przywieźli to przyprowadzić. Słowem ruszać się, gadać, kręcić... żeby był krzyk jak się należy.
— A co mnie z tego ruchu przyjdzie? co staremu doktorowi z tego przyjdzie?
— O starego doktora nie kłopocz się, ma on dosyć!... a przytem już jest niedołęga, nie umie leczyć! fuszer poprostu, partacz! Co zaś do ciebie kochany Szulimku, to tylko sprawuj się dobrze, a zobaczysz że cię ozłocę, co mówię ozłocę! ubrylantuję cię...
Szulim przyjął tę obietnicę dość obojętnie.
— Czy to jest cały interes, co pan aptykarz do mnie miał?
— Cały — i jak uważasz, czysty jak szkło... i cóż ty na to powiadasz?
— Tymczasem to nic.
— Pamiętaj że cię ozłocę!
— Ny, ny... niech ja będę ozłocony — a tymczasem póki nie jestem ozłocony — to niech ja pójdę spać. Dobranoc wielmożnego pana.
— Dobranoc Szulimku, a pamiętaj... pamiętaj proszę cię! złoty interes masz w ręku!
— Już... już! już ja pamiętam...
— Szelma żyd... filut! co mówię filut! mydłek raczej... — rzekł sam do siebie aptekarz; potem pozamykał drzwi, ubrał się w czerwony szlafrok, przykrył łysinę mycką jedwabną i przeszedł na drugą stronę, do mieszkania.
W saloniku paliła się lampa, a przy stole, zajęta robótką, siedziała panna Kornelia, osoba dwudziestokilko-letnia, szczupła, brunetka, o rysach twarzy ostrych i wyrazistych. Czytała jakąś książkę.
— Kornelciu, duszko, — rzekł Szwarc, — zdaje mi się że coś czytasz?
— Tak, proszę ojca, czytam powieść.
— To bardzo pięknie z twojej strony... bo kto dużo czyta wyrabia sobie styl; — piękna i młoda kobieta powinna mieć koniecznie styl... bez tego ani rusz. Mama twoja zapewne już śpi?
— Od godziny, proszę ojca.
— Domyślałem się... ona ma taki zwyczaj, co mówię zwyczaj! naturę ma taką żeby dużo spać! Mógłbym na ten temat powiedzieć ci wiele rzeczy pożytecznych i pouczających — ale odłożę sobie tę przyjemność na później.
— Tem lepiej, proszę ojca, bo i ja mam chęć pójść już spać.
— Nieodrodna córka swojej matki! Boże! czemuż nie dałeś mi syna!?, on by czuwał ze mną po całych nocach i pracował dla dobra rodziny — ale nie mówmy o tem, gdyż mam co innego do powiedzenia. Śliczna moja Kornelciu, przezwycięż senność i posłuchaj — rzecz jest wielkiej wagi, co mówię wielkiej! niesłychanej wagi!
— Słucham ojcze.
— Pozwól że usiądę przy tobie, tu na kanapie. Śliczna moja Kornelciu, czas pomyśleć o twoim losie; o ile sobie przypominam, skończyłaś już ośmnaście lat.
— Tak jest — i o ile ja sobie przypominam, stało się to przed dziesięcioma laty.
— Duszko! nie bluźnij!
— Proszę ojca nikt nas nie słyszy — oprócz kota nie ma nikogo w pokoju — zresztą, przecież między sobą możemy być otwarci.
— Dobrze więc... zgadzam się i na twoją cyfrę — i tem bardziej twierdzę że czas już abyś poszła zamąż.
— To samo słyszę od lat dziesięciu — zdaje się że ta fatalna cyfra prześladuje nas dzisiaj.
Aptekarz poruszył się niecierpliwie.
— Moja śliczna Kornelciu, — rzekł, — mówiąc do ojca należałoby używać innego stylu, ten albowiem nie jest zbyt wykwintny... co mówię wykwintny! nie jest dość grzeczny nawet!
— Przypuszczałam że w rozmowie na seryo idzie więcej o rzecz, aniżeli o formę...
— Mniejsza o to. Jako ojciec, wiem że wdzięczność dzieci jest to rzadki towar... ale wracam do rzeczy. Już nie raz proponowałem ci rozmaite partye, które jednak do skutku nie doszły...
— Ach tak, proponował mi ojciec... to prawda. Nawet stary major był w liczbie kandydatów do mojej ręki, o podpisarzu rozmawialiśmy również; sprowadzony przed dwoma laty kulawy prowizor miał dostać aptekę i mnie w dodatku. Tak, tak, nie mogę zaprzeczyć że ojciec starał się mnie ulokować...
— I wszystkie moje starania rozbiły się o twój upór.
— To nie był upór, proszę ojca.
— Upór! Kiedy powiadam że upór to upór, co mówię upór! krnąbrność! Starsza twoja siostra Malwinka postępowała inaczej i jest dziś zamężna i szczęśliwa.
— Malwinka! nie zazdroszczę jej szczęścia... Przecież jej mąż oświadczał się wpierw o mnie — a żem mu odmówiła, uderzył do Malwinki, bo łakomił się na posag, który mu ojciec obiecywał. Dziś, nie dostawszy posagu, zwróciłby ojcu z przyjemnością tę szczęśliwą Malwinkę, a nawet poniósłby koszta opakowania jej i transportu, z własnej kieszeni. Może ojciec nie wierzy?
— Licho go wie... ale czy jabym zwrot przyjął?
— Otóż widzi ojciec ja nie chciałabym być przedmiotem takiej próby.
— Moja śliczna Kornelciu... ty nigdy nie chcesz tego czego ja pragnę.
— Ja pragnę być, jeżeli nie szczęśliwą — bo o tem marzyć nie można — to przynajmniej niezależną i spokojną. Niejednokrotnie prosiłam rodziców, abyście pozwolili mi wyjechać z domu.
— To, moja śliczna Kornelciu, nie ma za trzy grosze sensu, co mówię za trzy! to nie ma za grosz sensu! — wybij to sobie z głowy i słuchaj uważnie co powiem.
— Owszem, słucham uważnie, jak zwykle...
— Otóż ponieważ nie przypadał ci do gustu major — ponieważ nie chciałaś podpisarza, ponieważ odrzuciłaś wielu innych... ponieważ nareszcie, zakrwawiłaś mi serce, odrzucając najlepsze chęci poczciwego prowizora, co mówię prowizora... magistra! — przeto musiałem się zwrócić w inną stronę i poczyniłem starania, ażeby do naszego miasta przybył nowy lekarz.
— Ach! więc to dla mnie ojciec zrobił?
— Spodziewam się, że nie dla kogo innego, moja śliczna Kornelciu... Dziś w nocy, a najdalej jutro rano, ten lekarz przyjedzie! koło południa zapewne złoży nam wizytę; czy słyszysz Kornelciu? nowy, młody, przystojny lekarz, człowiek ze stanowiskiem i przyszłością złoży nam wizytę!
— Słyszę... czy ojciec widział go już?
— Ja? nie jeszcze — nie widziałem go wcale.
— A jednak powiada ojciec, że jest młody, przystojny...
— Powiadam, co mówię powiadam! twierdzę na pewno że jest śliczności chłopak! Ilu znałem młodych lekarzy wszyscy byli przystojni... ale idziemy do rzeczy. Poproszę mojej małżonki żeby na jutro przyszykowała obiad wykwintny, bardzo wykwintny — gdyż lekarza owego zaproszę, a tobie moja Kornelciu zapowiadam, żebyś się wystroiła jak laleczka... i żebyś starała się zrobić na nim wrażenie.
— Co też ojciec mówi?
— Zrobić wrażenie! proszę zrobić wrażenie i basta! Tak się jakoś przymizdrzyć, żeby chłopak rumienił się lub bladł, żeby zmieniał kolory, jak papier lakmusowy pod działaniem odczynników chemicznych. Proszę i koniec! Kornelcia ma słuchać, ponieważ ojciec tak ordynuje...
Aptekarzówna rozśmiała się gorzko.
— I do czego to doprowadzi? — rzekła.
— Do ołtarza, śliczna Kornelciu, do ołtarza...
— A jeżeli ów pan lekarz, na którego ojciec tak liczy, nie zechce mnie uszczęśliwić swoim wyborem?
— Jakto nie zechce? I ty Kornelciu przypuszczasz coś podobnego?! Ha! ha! w takim razie powiedziałbym o nim że jest gamoń, co mówię gamoń! idyota! Trzeba ci wiedzieć, że takie partye nie trafiają się codzień. Czasy teraz ciężkie, co mówię ciężkie! obrzydliwe czasy! Dziś, proszę cię, jak chłop przyjdzie do apteki po komarowe sadło, to chciałby za dziesiątkę dostać z pół funta przynajmniej. Takie, takie to czasy... moje dziecko. Panien biednych jest jak maku, ale takich jak ty, jak była Malwinka twoja siostra, panien z posagami, to bardzo obrzednio, co mówię obrzednio! nie ma prawie!
— Co ojciec mówi o posagach? przecież Malwinka nie dostała nic.
— A — nie mów że nic! Wprawdzie nie dałem gotówki — ale zawsze parę razy do roku posyłam jej trochę wody kolońskiej, pomady chinowej, uważasz Kornelciu chinowej, tej najlepszej po dwa złote słoik!; trociczek, kadzidła... a przyjdzie czas że będę dodawał jeszcze prócz tego różne ulepki, pastylki od robaków i tym podobne rzeczy...
— Niewiele to jest, proszę ojca... a może i wiele — dodała po chwili nieśmiało.
— Niewiele i wiele! proszę cię cóż to za gatunek szarady? Może raczysz mi wytłómaczyć, moja śliczna Kornelciu.
— Obawiam się...
— Nic się nie obawiaj; mów, proszę cię bardzo, co mówię proszę! ja chcę żebyś mówiła!
— A więc powiem... Niewiele, bo najpiękniejsze trociczki i kadzidła można nabyć za kilka złotych, czy za parę rubli; wiele zaś, gdyż jestem przekonana że, oprócz apteki, ojciec nie posiada nic więcej — rozgłasza zaś o swej zamożności dla tego żeby nam łatwiej los zapewnić. Być może że mylę się... ale tak mi się zdaje.
Szwarc zerwał się z kanapy i wielkiemi krokami zaczął chodzić po pokoju.
— Proszę cię Kornelciu, — rzekł, — daj mi fajkę i idź już spać.
Panna Kornelia wstała, przyniosła żądaną fajkę i całując ojca w rękę, rzekła:
— Przepraszam żem obraziła, ale musiałam to powiedzieć ażeby raz nareszcie wytłómaczyć, że to co ojciec nazywa uporem ma swoją usprawiedliwioną przyczynę. Gdyby nie to że ogłoszono mnie za pannę posażną, i to grubo posażną — może byłabym już oddawna wyszła zamąż, może byłabym nawet szczęśliwą....
— Ciekawym kto ci przeszkadzał? co mówię przeszkadzał! kto ci bronił?
— Właśnie ta opinia panny bogatej, ta sztuczna opinia... Młodzi ludzie biedni, lecz mający przyszłość przed sobą, nie mieli do naszego domu wstępu — ci zaś, których mniemany posag zwabił, nie mieli znów mojej sympatyi. Rozumiejąc dobrze jakie jest moje położenie, prosiłam rodziców żeby mi pozwolili nauczyć się czego pożytecznego i pracować o własnych siłach. Niestety, prosiłam napróżno — ale jeszcze nie daję za wygranę, będę dotąd starała się aż uzyskam to czego pragnę.
— Zobacz-że przynajmniej tego nowego doktora... może ci się podoba — co mówię podoba! może się w nim zakochasz?
— Nie myślę już o tem, niech mi ojciec wierzy.
— Moja śliczna Kornelciu, dziewczyna mająca taką powierzchowność...
— Eh! dajmy temu pokój — mam już dwadzieścia ośm lat i jedno tylko marzenie, ażeby nie być ciężarem rodzicom i potrafić własnemi siłami zdobywać środki utrzymania dla siebie. Dobranoc kochany ojcze, jestem przekonana że jak ojciec rozważy dobrze to com powiedziała, to sam namawiać mnie będzie do wykonania mego zamiaru.
Powiedziawszy to panna Kornelia wyszła.
Szwarc wyciągnął się na kanapie, zapalił świeżą fajkę i monologował półgłosem:
— No, no; anim się tego spodziewał... Kornelcia nie jest głupia dziewczyna, co mówię nie głupia! mądra jest, za mądra, jak honor kocham! W całem mieście uchodzę za człowieka bogatego, co mówię w mieście! w Warszawie przecież każdy materyalista da mi kredyt jaki tylko zechcę. Moja rodzona żona jest przekonana że siedzę na pieniądzach, a ta dziewczyna odrazu powiada że ojciec nie ma nic! Tak sobie, bez ogródek, prosto z mostu, powiada że nie mam nic! I co gorsza.. nie myli się... mówi prawdę, bo ja istotnie nic nie mam. Niby ta apteka, co mówię apteka! apteczka; lecz gdybym ją sprzedał i obdzielił tem głodnych zięciów, to cóżbym jadł? Jak honor kocham, ta Kornelcia jest dziwnie przenikliwa! zkąd jej mogło przyjść na myśl że ja nie mam nic... Szczególne...
Na ulicy rozległ się turkot bryczki i odgłos trąbki pocztowej.
Szwarc pospieszył do okna.
— Założyłbym się że doktór... tak to pewnie doktór i ekstrapocztą! To mi się wcale nie podoba... widocznie jakiś hulaka i utracyusz! Nie mógł nająć zwykłej furmanki, co mówię furmanki! nie mógł się zabrać z żydkami?!
— Nieobiecujący na zięcia, nie! — ciągnął dalej swój monolog aptekarz, — ekstrapocztą jeździ, piu! piu!... Ileż to recept potrzeba zapisać żeby mieć na to fundusze? Ale mniejsza o to, co będzie to będzie... tymczasem trzeba się udać na spoczynek zasłużony, co mówię! z prawa mi należny! Ach! ta Kornelcia, Kornelcia! jakim cudem odgadła że nie jestem Krezusem, co mówię Krezusem! że nie jestem nawet Fiszlem Fajn...
Westchnąwszy jeszcze kilkakrotnie, Szwarc rozebrał się, zagasił światło i usnął natychmiast.
Nad miasteczkiem, wysoko, płynął blady księżyc, oblewając niepewnem światłem wieże dwóch kościołów, dachy domostw i kamienic, stary pałac i park, w którym wysokie drzewa szemrały gałązkami.
Noc była cicha, pogodna, małe chmurki zasłaniały chwilowo tarczę księżyca i rzucały cienie przelotne na rozległe łąki, na srebrną wstęgę rzeki. Na tratwach po rzece płynących, błyszczały ognie, i oświetlały powierzchnię wody, toczącej spokojnie swe fale.
Krótko trwała ta noc, piękna i cicha. Na widnokręgu, od wschodu zaczęła się stopniowo jasność ukazywać, gwiazdy niknęły z firmamentu, księżyc blednął, aż wreszcie i słońce wychyliło swą głowę promienną i ozłociło krople rosy, drgające na każdem źdźble trawy, na każdym listku drzewa. Ludzie przebudzili się do pracy dziennej, z kościołów ozwał się tęskny jęk dzwonów.
W wysokim parkanie, otaczającym posesyę aptekarza, otworzyła się furtka i panna Kornelia wyszła na ulicę.
Skierowała ona kroki swe ku kościołowi, położonemu na samym końcu miasta. Gmach ten, otoczony wieńcem lip starych, odznaczał się niezwykłą prostotą i skromnością budowy. Bez gzymsów, bez ozdób i tynków, zbudowany z cegły czerwonej, miał w ścianie frontowej kilka wielkich kul żelaznych, na wieczną rzeczy pamiątkę wmurowanych.
Wnętrze kościoła było również skromne i ubogie. Drewniane rzeźbione ołtarze, bez ozdób, bez złoceń i marmurów, nadawały świątyni szczególną jakąś, odrębną od innych cechę.
Jedynym zbytkiem, na jaki pozwolono tu sobie, były piękne, pieczołowitą ręką wyhodowane kwiaty.
Kiedy panna Kornelia weszła do kościoła, rozległ się odgłos dzwonka, i zakonnik, starzec z długą, siwą brodą, w ornacie, z kielichem w ręku, zbliżał się do stopni ołtarza.
Dziewczyna uklękła i zatopiła się w modlitwie.
Prócz niej niewiele osób było w świątyni. Kilku mieszczan starej daty, w długich granatowych kapotach, kilkanaście kobiet z tejże sfery i jakiś chłopek, który furkę przed kościołem zostawił, a sam pomodlić się przyszedł, — oto całe zgromadzenie.
W kościele panowała poważna, uroczysta cisza, którą tylko westchnienia modlących się przerywały.
Po skończonej mszy, aptekarzówna wyszła z kościoła i przeszedłszy przez miasto, skierowała kroki swe ku parkowi. Tam, w cienistej alei, usiadła na ławce, w bliskości potłuczonego „rycerza“ i pogrążyła się w myślach. Widocznie jednak park nie był ostatecznym celem jej wycieczki, gdyż co chwila spoglądała na zegarek, jak gdyby oczekując na kogoś.
Niedługo ukazała się w alei maleńka figurka podpisarza. Szedł on zamyślony, trzymając w ręku szklankę.
Doszedłszy do ławki, na której siedziała panna Kornelia, ukłonił jej się i chciał pójść dalej — lecz ona zatrzymała go ruchem ręki.
— Dzień dobry panu, — rzekła; — przepraszam że zatrzymuję, ale korzystając z pańskiej obecności, chciałabym o coś zapytać.
— Zamieniam się w słuch, łaskawa pani, — odrzekł z ukłonem.
— Owszem; ale zechciej pan usiąść przedewszystkiem, pytań będzie kilka.
— Już siedzę... Czy nie podziwia pani, jak bez żadnego namysłu narażam się na niebezpieczeństwo?
— Chciałabym wiedzieć co panu właściwie grozi? i jeżeli jest istotne niebezpieczeństwo; to ocalaj się pan czemprędzej! ratuj się!
— Pani! jestem maleńkim mężczyzną, pozwól mi więc mieć choćby drobną dozę odwagi...
— Ależ czego się pan masz lękać nareszcie?
— Pozwól pani że to pozostanie moją tajemnicą...
— Niech i tak będzie: ja bardzo szanuję cudze tajemnice. Mam do pana prośbę, panie Komorowski...
— Rozkazuj pani...
— Czy pan jesteś w blizkich stosunkach z domem naszego sędziego?
— To zależy... blizkość stosunków można rozmaicie rozumieć. Jeżeli blizkim stosunkiem nazwie pani to, że bywam tam parę razy na miesiąc...
— To mi najzupełniej wystarcza... Powiedz mi pan co o tym domu...
— Z przyjemnością łaskawa pani. Dom, w którym mieszka rodzina sędziego, położony jest przy ulicy Krzywej, na samym końcu, tuż przy parku. O ile sobie przypominam, oznaczony jest numerem 146. Murowany, kryty dachówką, dzieli się on na dwie połowy...
— Nie żartuj pan zemnie, bardzo proszę.
— Spełniam żądanie pani i mówię wszystko co mi jest o tym domu wiadomo. Czy każe pani kończyć?
— Jesteś pan nieznośny...
— To samo słyszę od ludzi, od bardzo dawnego czasu i co gorsza — sam zaczynam w to wierzyć potroszę.
— Lepiej będzie, jeżeli pan na chwilę przynajmniej pozbędzie się tej brzydkiej wady — i raczy wprost odpowiadać na moje pytania.
— Czy mam składać zeznania pod przysięgą?
— Uwierzę panu i tak...
— A więc?
— Powiedz mi pan, czy prawdą jest, że sędzia wysyła obiedwie swe córeczki do Warszawy? W mieście mówią o tem bardzo dużo; a zamiar ten dał nawet powód do najrozmaitszych plotek, w których, jak przypuszczam, nie ma odrobiny prawdy. Chciałabym się koniecznie dowiedzieć jak jest istotnie, gdyż ta rzecz obchodzi mnie osobiście... bardzo a bardzo mnie obchodzi.
Podpisarz badawczo spojrzał jej w oczy.
— Tak, tak, — rzekł, — o ile słyszałem, to podobno istotnie są jakieś projekta. Coś nawet wspominał sędzia o tem, ale że nie jestem ciekawy z natury, więc co mi jednem uchem wpadło, to drugiem wypadło — i w tym razie, jestem ciemny jak tabaka w rogu...
— Powiedz pan raczej że jesteś nieszczery — ale mniejsza o to. Jak mi pan nie powiesz to zapytam sama sędziego... wolałabym jednak dowiedzieć się pierwej zkądinąd.
— I co pani na tem zależy?
— Wszystko, — odrzekła spokojnie.
— Jeżeli mam najmniejsze wyobrażenie co w tym razie znaczy wszystko, to niech mi...
— A jednak mówię szczerą prawdę. Domyślam się z tego co słyszałam że sędzia wysyła córki swe w celu, ażeby się nauczyły czegoś pożytecznego; otóż ponieważ to jest także mojem marzeniem, więc chciałam korzystać ze sposobności i pojechać razem z niemi. Oto i cała zagadka. Teraz jeszcze drugie wyjaśnienie... przecież mogłam pójść tam wprost i rozmówić się bądź z samym sędzią, bądź z jego siostrą, nie uciekając się do pańskiego pośrednictwa.
— Zapewne.
— Otóż widzisz pan że nie zapewne. Z tego co mówią w naszem kochanem miasteczku — ja zamiary sędziego odgaduję niejako, domyślam się ich — a jak jest w rzeczywistości nie wiem. Powtóre, jak panu wiadomo, a może jak panu niewiadomo — moi rodzice nie bywają w domu sędziego, ani on u nas... jeżeli więc mam zdobyć się na to aby tam pójść, chcę wiedzieć naprzód czy nie będę źle przyjętą.
— Za kogóż ich pani masz? Ludzie tak zacni i uprzejmi.
— Domyślam się że tak jest — ale zawsze wolę pewność, aniżeli domysł.
— Mogę pani zaręczyć że to jest pewność.
— Zgoda i na to... ale winnam panu jeszcze jedno wyjaśnienie, a mianowicie dla czego nie od kogo innego, tylko od pana żądałam informacyi.
— Prosta rzecz... przechodziłem tędy...
— A nie! — ja przyszłam tu umyślnie, wiedząc dobrze że pana spotkam. Czekałam na pana, gdyż mam to przekonanie że jesteś człowiekiem dyskretnym — a dla moich zamiarów właśnie potrzebna jest przedewszystkiem dyskrecya... Jestem najpewniejsza że nie odmówisz pan mej prośbie.
— Kiedy, szanowna pani, nie wiem o co idzie... — rzekł podpisarz zmięszany trochę. — Wyobrażenia nie mam.
— Więc niechże pan sobie wyobrazi... że ja chcę korzystać ze sposobności i razem z córkami sędziego wziąść się do pracy... dodaję zarazem że rodzice moi sprzeciwiają się temu i że zmuszoną jestem działać na własną rękę.
— To źle, to niedobrze że chce pani działać wbrew woli rodziców...
— Mogę zapewnić pana że jestem pełnoletnią, niech mi pan wierzy.
— Ale... co pani po tem? córka takich bogatych rodziców...
— Cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Czy panna bogata, tak jak ja naprzykład, — dodała z uśmiechem, — nie może mieć swoich kaprysów?
— Zapewne.
— Otóż ja mam taki kaprys, że wolę być choćby szewcem, krawcem, kupczykiem w sklepie, aniżeli bogatą panną, siedzącą w domu bezczynnie i oczekującą czy jaki bogaty pan nie raczy się zgłosić z propozycyą połączenia bogactw i serc... Nie, nie, panie Komorowski, to mi się wcale nie uśmiecha... również nie uśmiecha mi się bezczynne siedzenie tutaj w naszem miasteczku. Robię tedy zamach stanu i wciągam pana do spisku. Rola pańska nie będzie ani ryzykowną, ani zbyt trudną. Idzie o to abyś się pan dowiedział dobrze co mianowicie myśli sędzia uczynić ze swemi dziewczętami — i żebyś mnie o tem zawiadomił. Daję panu na to trzy dni czasu. Czy zgoda?
Mały człowieczek z pewnem zdziwieniem spoglądał na mówiącą. Ona wyciągnęła do niego rękę i spytała raz jeszcze:
— No jakże... zgoda?
— Niechże będzie zgoda, kiedy pani tak rozkazuje, — rzekł, ująwszy rękę panny Kornelii, — zwracam tylko uwagę pani, że...
Nie dokończył, gdyż z odległości kilkunastu kroków rozległ się piskliwy głos pani doktorowej:
— Dzień dobry państwu! dzień dobry! Co za miłe spotkanie!.. Prześliczny poranek... słońce, kwiatki, szumiące drzewa, trawa, jak mówi poeta, bo zdaje mi się że tak poeta mówi, — usposabiają do marzeń i do zwierzeń...
— Zeszliśmy się tu przypadkowo, — odezwała się panna Kornelia.
— Ani wątpię... ani na chwilę nie wątpię.. W dziejach ludzi młodych, tak jak państwo oboje naprzykład, przypadkowość gra bardzo ważną rolę... Ale nie przeszkadzam, nie przeszkadzam!.. Chodziłam do żyda po owoce; drogie okropnie, a takich gatunków w naszym ogródku nie ma. Myślałam że kupię, lecz ceni na wagę złota... Z próżnym koszykiem powracam, bo nie chcę przepłacać! ani mi się śni! On sobie myśli że bez jego głupich fruktów żyć niemożna! powiedziałam mu że nie kupię i dziesiątemu zapowiem żeby nie kupował. Ale ja państwu bynajmniej nie przeszkadzam... Nie! nie! nie! nie zatrzymujcie mnie wcale, spieszę się... przy takich sługach jak dzisiejsze wszystko się zmarnuje, wszystko wykipi!.. Do miłego... do miłego, do przyjemnego widzenia się z państwem. Obojgu państwu moje najniższe uszanowanie!
To powiedziawszy, doktorowa pobiegła w stronę bramy parkowej.
— Wyobrażam sobie, — rzekła aptekarzówna, — ile plotek wyniknie z naszego spotkania się...
— Trudno proszę pani... kto spiskuje...
— Odprowadź mnie pan do bramy, muszę już wracać. Za trzy dni przyjdę tu znowuż i mam nadzieję że dowiem się czegoś od pana.
Powstali z ławki i powoli poszli ku bramie.
Pani doktorowa tymczasem przyspieszała kroku, aby świeżutką wiadomość jak najprędzej zanieść do miasta.
Usłużny los tak zdarzył, że w rynku spotkała zaraz aptekarza.
— Ach, szanowny pan Szwarc! jakże zdroweczko? jakże kochana pani Szwarc? — o córeczkę bo nie pytam nawet, wygląda prześlicznie!...
— Dziękuję pani konsyliarzowej, co mówię dziękuję! upadam do nóżek! o zdroweczko także nie pytam... pani konsyliarzowa dobrodziejka jest zawsze kwitnąca jak różyczka, co mówię różyczka! jak centofolia!
— Winszuję kochanemu panu... córeczka zamąż wychodzi słyszę, bardzo winszuję... Przewybornie dobrana para, jak męża kocham, przewybornie!
— To jeszcze są plany dość odległe, co mówię odległe!...
— O — pocóż sekret? zwłaszcza przed dobrymi przyjaciołmi... przecież wiem doskonale że już są dawno po słowie. Kiedyż wesele? Przecież rozumiesz pan, że my, kobiety zwłaszcza, powinnyśmy być uprzedzone o takiej uroczystości, żeby zawczasu przygotować toaletę... Pan Komorowski aż odmłodniał pod wpływem szczęścia...
— Pan Komorowski?! — zawołał zdumiony Szwarc, — ten mały? co mówię mały! ten malutki podpisarz?!
— Nie rozumiem co szanownego pana tak dziwi.
— Dziwi! zaiste pani konsyliarzowo dobrodziejko że dziwi, co mówię dziwi! zdumiewa! Nie pojmuję zkąd znowuż Komorowski miałby aż odmłodnieć ze szczęścia? Jak honor kocham, nie pojmuję! Chyba na loteryi wygrał?
— Naturalnie że wygrał. Przecież uznana to rzecz że małżeństwo jest loteryą — a małżeństwo z osóbką tak piękną, miłą, utalentowaną, bogatą, jak pańska córeczka... to wielki los, doprawdy wielki los...
— Przepraszam panią konsyliarzową dobrodziejkę, że zrobię skromną uwagę, co mówię skromną! najuniżeńszą uwagę... że o ile mogłem wyrozumieć z tego co szanowna pani powiada, to zrozumiałem niewiele, co mówię niewiele! nic a nic nie zrozumiałem...
Doktorowa zaczęła się irytować.
— Wstydź się pan, — rzekła, — jestem już w tym wieku i na takiem stanowisku, że żartować ze mnie nie wypada. Nie rozumiem także po co ten sekret. Ładny sekret! o którym śpiewają wszystkie wróble na dachu!
— Ależ pani dobrodziejko, ja o niczem nie wiem, co mówię! nie wiem...
— Nie wiem... paradny pan jesteś!! Koniec świata dalibóg! Pan o niczem nie wie! Córeczka w parku grucha od samego rana z podpisarzem... za rączki się trzymają... w oczy sobie patrzą, jak dwa gołąbki, a pan powiadasz że o niczem nie wiesz! I komu pan to powiadasz? mnie! Żegnam pana... Wydaj pan sobie swoją pannę Kornelię nawet za żydowskiego rabina, jeżeli się panu podoba, ale z poważnych osób żartów stroić niewolno. Powiedziałam już wszystko — żegnam pana.
Aptekarz zdumiony do najwyższego stopnia, nie mógł się zoryentować czem obraził doktorowę? zkąd jej się przywidziało że Kornelcia wychodzi zamąż, a zarazem nie mógł pojąć co za związek mieć może z tem wszystkiem podpisarz. Uderzył się palcem w czoło i zaczął kombinować.
— Szczególna baba! — mówił sam do siebie, — co mówię szczególna! waryatka! Napadła na mnie na równej drodze, nagadała mi impertynencyj i jeszcze obraziła się w dodatku... Jak honor kocham nie rozumiem, co mówię nie rozumiem! jestem jak tabaka w rogu!
— Co wielmożny pan aptekarz taki markotny? — zapytał Szulim, który właśnie przechodził przez rynek. — Pani doktorowa musiała panu jakie nieprzyjemne słowo powiedzieć. Ona trochę prędka jest — ta nasza pani doktorowa... czasem to i na swego męża nakrzyczy.
— Kto ją tam wie czego ona chce, co mówię kto wie! djabli ją wiedzą czego się do mnie przyczepiła!
— Ja panu powiem. To wszystko pewnie bez tego doktora co dziś w nocy przyjechał.
Aptekarz stuknął się palcem w czoło.
— A wiesz co Szulimku, że ty jesteś niegłupi! co mówię niegłupi.. ty masz rozum, dalibóg masz rozum!... Nie wiedziała już jak się zemścić... ha! ha! to paradne jak honor kocham! co mówię paradne! to wspaniałe! to wielkie jest!
— Tak, ma pan aptekarz recht — pani konsyliarzowa to jest wielgie złośnice, ale dobra kobieta, gospodyni z pełnem gębem.
— Z pełną powiadasz — to nieprawda; sucha jak pieprz, co mówię jak pieprz! jak cynamon! Ale zkąd ona wzięła tego podpisarza?! — rzekł sam do siebie.
— Pan pyta się o pana podpisarza? ja jemu widziałem może kwadrans temu.
— Gdzieś go widział?
— Un szedł sobie z parku, z córeczką pana aptekarza.
— To nieprawda! co mówię nieprawda, to plotka! to fałsz! doktorowa cię namówiła żebyś to powiedział...
— Co mnie kto miał namówić?! kiedy ja patrzyłem na swoje oczy. Żebym tak zdrów był jak patrzyłem. Pan podpisarz z panienką wyszedł sobie z parku, przed bramą oni oboje sobie ukłonili bardzo politycznie — i un poszedł do sądu, a panienka do aptyke. Co to za plotka ma być? to jest najprawdziwsza prawda, żebym ja tak szczęśliwe życie miał jak to prawda jest!
— Więc ty powiadasz Szulimku żeś to widział na swoje oczy? tak powiadasz?
— Nu — a na czyje oczy ja miałem widzieć? czy człowiek może patrzyć z cudzemi oczami?
— To racya, doprawdy to racya! ale ja tego wszystkiego nie rozumiem... jak honor kocham nie rozumiem! słucham jak o żelaznym wilku, co mówię o żelaznym! jak o mosiężnym wilku!
— Czy pan aptekarz już widział nowego doktora?
— Niech go licho porwie!
— Nu — a przecież pan kazał jemu dogadzać?
— Już mi doktorowa dogodziła, co mówię dogodziła! dopiekła do żywego!
— Ale co temu młody doktór jest winien?
— No tak; on nie winien. Istotnie cóż on temu winien? ale tu porobiły się jakieś historye, których ja nic a nic nie rozumiem... Muszę spieszyć do domu... mam bardzo pilne interesa, co mówię pilne! gwałtowne! niecierpiące zwłoki!! To proszę cię Szulimku, wpadnij do mnie koło południa, bo teraz niemam ani pół drachmy czasu, co mówię pół drachmy! ani grana czasu niemam teraz...
Szulim z pewnem zdumieniem patrzył na aptekarza, który spiesznie pobiegł ku domowi.
Nie spodziewał się jednak pan Szwarc że na drodze do swego mieszkania jeszcze go wiele przeszkód czekało.
Naprzód, przy pierwszym zakręcie, spotkała go elegijnie nastrojona pani prezydentowa.
— Drogi panie Szwarc, — rzekła przeciągle, — jak miłe spotkanie! — jestem zachwycona, dokąd-że pan tak spieszy?
— Do domu, szanowna pani prezydentowo dobrodziejko, do domu. Tyle mam interesów! co mówię interesów! trosk! kłopotów!
— Nie dziwię się, drogi panie Szwarc, nic się nie dziwię; w tak uroczystych chwilach życia...
— Myśli pani prezydentowa że ta chwila jest uroczysta?
— Naturalnie... są momenta, w których serce dobrego ojca doznaje niewypowiedzianej rozkoszy...
— Myśli pani że rozkoszy?
— O tak! rozkoszy. Ja wprawdzie nie byłam jeszcze w tem położeniu...
— Nawet trudno sobie wyobrazić żeby pani mogła być w położeniu ojca...
— Chwytasz pan za słówka, chociaż niesłusznie, bo mój mąż, jest tak zajęty pracą że ja sama muszę czuć i myśleć za nas oboje; muszę być i matką i ojcem dla naszych kochanych dziateczek... tem bardziej więc podzielam pańskie wzruszenie...
— Nic a nic nie rozumiem co pani chce przez to wyrazić? co mówię nierozumiem! nie mam najmniejszej idei...
— Osobliwe! doprawdy osobliwe! Dla czego robić sekret? Wydajesz pan córkę zamąż...
— Więc to o córkę chodzi? Tak; być może... ale przepraszam panią dobrodziejkę, spieszę do domu, bardzo spieszę... całuję rączki pani prezydentowej!
To rzekłszy pan Szwarc ukłonił się i pobiegł ku domowi, nie zważając już wcale na znajomych, którzy zatrzymywali go po drodze.
— Skaranie Boże! — mruczał, — istna plaga egipska czego ci ludzie chcą odemnie, czego mi spokojnie przejść nie dadzą?!
Wpadł do apteki i zaraz w progu krzyknął na ucznia:
— Poproś Kornelci, co mówię Kornelci! poproś panny Kornelii! niech się natychmiast pofatyguje do mego gabinetu.
Po chwili przywołana weszła. Szwarc kazał jej usiąść i rzekł, zamykając drzwi:
— Może ty nareszcie wytłómaczysz mi te wszystkie szarady, zagadki, rebusy, co mówię rebusy! łamigłówki! które mi dziś od samego rana rozwiązywać kazano!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.