Pan kasztelanic

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Pan kasztelanic
Pochodzenie Opowiadania imć pana Wita Narwoja rotmistrza Konnej Gwardji Koronnej
Wydawca Księgarnia Gubrynowicz i Syn
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





PAN KASZTELANIC
...Wspominałem o tem już nieraz, jako stan żołnierski w tej Rzeczypospolitej naszej kondycją bywał mizerną i ciężką, a już najbardziej w autoramencie cudzoziemskim. Zaznałem tego zaraz w pierwszych latach mojej służby, na skórze własnej przykrości tych ustawnych doświadczając, a gdybym tak nie był wyszedł z twardej i surowej szkoły cudzoziemskiej, i gdybym nie sumieniem i żołnierskim respektem obowiązku wobec króla Jegomości zaciągniętego, ale chwilową fantazją i przykrą im presją zniechęconego serca się wodził, byłbym już dawno porzucił służbę wojskową, nie czekając, aż mi się z nią rozstać przyjdzie wśród żałosnych okoliczności, przy ciężkim a opłakanym upadku kraju...

Ale człek nauczył się połykać rozmaite gorzkości w młodych leciech, a kiedy już cierpliwości nie stawało, tedy szukał pociechy w tej myśli, że kiedy obcym służył lat tyle, a ani krwi, ani srogiego trudu nie szczędził, to i dla własnego kraju teraz niczego litować nie powinien. Do tego przyszło i to, że z racji tej mojej nieszczęśliwej młodości, która mi w obcym kraju i w obcych szeregach upłynęła, do niczego nie widziałem się być sposobnym, jeno do rycerskiego rzemiosła. Z części tej, co na mnie z fortuny rodzicielskiej przypadała, byłbym może uczciwie a bez troski żyć mógł, nie mówiąc już o dobrem ożenieniu się, do czego mnie i ludzie ciągnęli i nieraz bardzo fortunna sprzyjała okazja — alem się bał bezczynnego żywota, a chleb daremnie jeść zdało mi się zawsze rzeczą nie piękną.
Tak tedy biedę wlokłem wedle sił moich, na zawody a dolegliwości nie bacząc. Pociechą mi w tem było prawdziwą, żem rzemiosło żołnierskie ukochał sobie nad wszystko, i że wszelakie troski i dolegliwości, których mi zażywać przychodziło, dla kraju własnego ponoszę. Ale kiedy co boli, to boli, a choćby balsamy najprzedniejsze przykładać, zawsze coś z bólu tego zostanie. Więc też i mnie nieraz wszystkie owe pociechy nie wystarczały, kiedym widział, jako stan mój w upośledzeniu był w Polsce, jak żołnierz bez opatrzenia zostawał, choć go tak bardzo mało było, i jak pierwszy lepszy krzykacz sejmikowy więcej znaczył, niż najzdolniejszy i najstateczniejszy oficer. Przypominały mi się słowa brata mego Andrzeja, który mi koniecznie autorament cudzoziemski z głowy wybić a do podjeżdżania pod chorągiew nakłonić chciał; jakoż gdyby mi na tem było co zależało, aby w rycerza się bawić, szablą dzwonić, a w bogatej zbroi chodzić, tobym był wszystko znalazł pod chorągwią pancerną lub usarską, i byłbym może tak samo rozkazywał oficerom autoramentowym, odemnie doświadczeniem i żołnierską aplikacją starszym, jak mnie mało co już we Lwowie taki pan Towarzysz nie rozkazywał.
Trzymał mnie także w służbie wojskowej i szef mój, pan generał Korytowski, któregom i kochał i poważał, naukę militarną w nim wysoce ceniąc, trzymały mnie dalej także i rozmaite nadzieje, że przecież raz sejm nad opatrzeniem i augmentacją sił regularnych pomyśli i tej mizerji a nieładowi przecież koniec położy. Chyliło się też ku temu zrazu szczęśliwie; posprowadzał król z zagranicy zdolnych generałów, jak np. pana Coccei, który w niemieckiem i angielskiem wojsku był dystyngowanym oficerem; pracował nad wydoskonaleniem wojska pan generał Komarzewski, myślał i sejm o tem, od marca 1767 traktament nam wyższy wyznaczając (tak, że porcja dragońska teraz już 450 złotych wynosiła) — ale po tym pierwszym rozpędzie na tem się skończyło, że nam regulament nowy spisano, a cyfry króla Jegomości na kapeluszach i czaprakach nosić kazano. I nie mogło się lepiej skończyć, bo ledwie o ameljorację armji troskać się zaczęto, a już przypadły one nieszczęsne rozruchy, bunty i konfederacje, za któremi też i zguba rychło nadeszła...
A co zaś najbardziej i najdłużej mnie gorszyło, to owa prawdziwa postać rzeczy w Polsce, tak bardzo różna od tej, jaką sobie imaginowałem, na obczyźnie jeszcze będąc. Pacholęciem prawie jeszcze kraj mój opuściwszy, a Polski długo nie znając prawie wcale, choć Polakiem byłem, w tęskności mojej ku rodzinnej ziemi tak ją sobie miłą a wdzięczną, a zacną i błogosławioną wystawiałem, jak to powiadają: na trzy zbytki ją sobie w duszy i sercu cukrując, że kiedy nareszcie Bóg ujrzeć mi ją dał i służyć jej pozwolił, długo a długo z tą dyferencją między moją imaginacją a prawdą aktualną pogodzić mi się ani sposobu było. To też rzadko jakowa sentencja tak rzetelną a trafną mi się zdała, jak owe słowa księcia Sułkowskiego, posła niegdy przy dworze francuskim, który zwykł był mawiać: Sarmatorum virtus veluti extra ipsos.
Czy to już zawsze tak było, czy się dopiero za moich czasów popsowało, dość, że istotnie one słynne wszystkie cnoty sarmackie nie w Sarmatach, ale gdzieś poza nimi, w czczej famie, jakoby w powietrzu wisiały... Mawiano, że Polska bogobojną była zawsze, a przecie napatrzyłem się i duchowieństwa złego i farmazoństwa u świeckich aż ku zgorszeniu; mawiano, że wierność małżeńska świętością w niej była zawsze, a owo zepsucia, rozwodów, a szpetnej rozwiązłości obyczajów za moich czasów bywało do syta; sławiono animusz rycerski i mężne dusze polskie, a oto świadkiem mi być przyszło, jak kraj bez jednego strzału, a bez dobycia szabli ze wszystkich stron sromotnie obcięto; wielbiono równość i zacność szlacheckiego stanu, a tymczasem już w onych nieszczęsnych czasach za grosz jej nie było.
Szlachta mojego czasu w większości swojej tak zatraciła była tradycję zacności swej i równości obywatelskiej, że owo, bez przesady to rzec można, tłuszczą bywała na zawołanie magnata, rozkazowi jego powolna, choćby to było i ze szwankiem czci szlacheckiej i szkodą kraju. Bywał szlachcic równy wojewodzie, to prawda, ale wedle konstytucji tylko, w sermonach sejmikowych, i w gębie pańskiej, bo kiedy magnat kresek lub szabel potrzebował, rokosz chciał podnieść przeciw królowi lub burdę wyprawić, tedy mu szlachcic mały, szaraczek, a choćby i chodaczek, był miłym panem bratem. A nie dziwię się już prawie, że ku temu przyszło, bo jak mogła ostać się ta równość, kiedy nad nią prawo nie czuwało, i kiedy kto był mocniejszy, ten i rację miewał?... Nie raz i nie dwa razy widziałem, jak zasługa prawdziwa i cnota obywatelska w kąt pójść musiała przed protekcją a wpływami fortuny i władzy — tak, że wkońcu na to wyszło, iż kto z serca rad był przysłużyć się Rzeczypospolitej i zdolności miał ku temu, nie mógł, a kto mógł, ten albo nie chciał, albo co za jedno stało, nie umiał.
Był u nas jeszcze element nie popsuty a zacny w wszelakich stanach, trafiały się i zdatności niepoślednie, ale marnie to poszło, bo co było przemożne albo zuchwałe, to prym brało przed zasługą. A że my Polacy takowy już mamy charakter, iż fantazję i ambicję naszą osobistą nie zawsze sakryfikować umiemy, i że postpozycja każda do mściwej buty a do niesforności nas wiedzie, więc co się temu dziwić, że ci, co mogli być podporą kraju, na zgubę mu nieraz wychodzili. Ale bo też siła to najcierpliwszego a najskromniejszego człowieka kosztuje, przenieść krzywdę i postpozycją niesłuszną, i wielki to już triumf nad krnąbrnością wrodzoną serca, aby się na to zrezygnować. Doświadczyłem ja tego sam, i wiem, co mnie to kosztowało, i jakiej to żołnierskiej karności wyciągało z mojej strony, nim człowiek do tego przyszedł, że bunt wewnętrzny pokonał, i żal przemógłszy, zęby ścisnąwszy, do posłuchu się zmusił.
Wszczęły się, jak powiedziałem, one nieszczęśliwości w Polsce na dobre, ku okrutnemu końcowi ją wiodąc. Hajdamactwo srogie nie skończyło się jeszcze, choć krew się potokami polała z egzekucyj czynionych na onem chłopskiem łotrostwie. Miałem ja z tego powodu siła trudu i kłopotu na moim garnizonie lwowskim, bo nietylko chorągiew kawałkować musiałem, śląc oddziały na eskortę pojmanych zbójców, ale i we Lwowie rady sobie dać było nie można z wartowaniem pospędzanego hultajstwa. A trzeba wiedzieć, że choć moc wielką co winniejszych hajdamaków zabijano na miejscu, srodze i okrutnie karząc to na pal wbijaniem, to ćwiartowaniem, to zdejmowaniem głowy, to daleko większą ilość pospolitszej tłuszczy rozsyłano pod strażą żołnierską po rozmaitych miastach.
Napatrzyłem się wtedy całej straszliwości nędzy a niedoli, a choć w grozie wojennej rzec mogę wychowałem się i wyrosłem, przecież nieraz serce truchlało na widok onej nieszczęsnej mizerji, która choćby godziła w zbrodniarzy tylko ohydnych, przecież komizeracją w chrześcijańskiej duszy budzić musi. Pan Branicki sam później siedmiuset ich odrazu powiesić kazał jednym wałem, hersztów w to nie licząc, którzy inną powolną śmiercią ginęli — resztę, którą życiem darowano, pędzono na wszystkie strony. Wszczął się był w onym czasie handel ohydny a nikczemny, tak iż pojmanych buntowników jak bydło niewiernym Turkom przedawano, nie bacząc na chrzest ich i na człowieczeństwo, na obraz Boży stworzone...
Chwytali się takowego handlu łotrzykowie niektórzy, a mnie samemu, kiedym miał tych opryszków w mnogości wielkiej pod moją strażą, dawał jeden taki nikczemny handlarz dusz po 500 lewów tureckich za sztukę, chcąc ich Turkom odprzedać z wielkim zyskiem, bo Bisurman zawsze głodny niewolnika. Kazałem za taką niecną propozycję, która moje sumienie katolickie i mój honor oficerski obraziła, aresztować owego haniebnego łotrzyka, trzymać go przez tydzień wraz z hajdamakami w kałauzie, a ich nędzną, opłakaną strawą karmić, a potem oćwiczyć porządnie a na cztery wiatry wypędzić. Smakujże, kanaljo, i ty zbójeckiego chleba, boś innego nie wart, skoro bliźnim twym szpetny handel czynić się nie wzdragasz!
Miałem tych pojmanych złoczyńców kilkaset we Lwowie pod strażą mojej chorągwi, a moi dragoni nigdy wstrętniejszej a trudniejszej służby pono nie pełnili, jak wonczas. A do tego przyszło jeszcze i to, że dawni panowie tych pojmanych chłopów reklamacje o nich czynili, jako iż z ich włości zbiegli, co znowu kłopotem było niemałym. Wkońcu rozsądniej jakoś tymi potępieńcami rozrządzono, po znaczniejszych miastach ich porozdzielawszy. Zażywano ich do robót rozmaitych, jak np. w fortecy kamienieckiej, a we Lwowie pan generał Korytowski przy budowie swej nowej kamienicy ich zatrudniał.
W tychże samych czasach, jak już wspominałem, zaczęto myśleć o naprawie wojska i lepszem jego ćwiczeniu, i był też plan taki, aby wszystko wojsko komputowe wraz z husarją i pancernymi na partje podzielić, a to na partję Małopolską, Wielkopolską, Ukraińską i Podolską, i aby obozem, a nie po kwaterach je ćwiczyć. Do każdej partji takiej dodany miał być jeden szwadron dragonji, aby ten żołnierz już dobrze wedle autoramentu cudzoziemskiego wyćwiczony, komputowemu za eksercyrmajstra służył. Planu tego w całości nigdy nie przywiedziono do skutku, ale po cząstce i nieładem, tak iż taki oficer, co chciał naprawdę coś zrobić, kłopotu się tylko najadł, a niekiedy i despektu, nic nie wskórawszy. Owoż i we Lwowie miał się zebrać takowy większy oddział ku militarnemu ćwiczeniu i ku gotowości w tym czasie wszczynających się niepokojów. Miało się tu ściągnąć, co było jakiej komputowej kawalerji w pobliżu na kwaterach, a dragonja moja miała być ową szkołą, w którejby się żołnierz polskiego autoramentu poduczył sztuki wojennej, i owym klejem, któryby jako tako trzymał w kupie rozmaite garstki tego mizernego wojska.
Chociaż w życiu mem całem, a już najbardziej w zawodzie żołnierskim wolen byłem od grzechu pychy i wielkiego o sobie rozumienia, toć przecie ambicja zacna a uczciwa u mnie była, i tej sromać się nie potrzebowałem i nie potrzebuję, albowiem takowa godziwa ambicja macierzą jest czynów mężnych i kawalerskich, a jeśli kto ją mieć winien, to któż, jak nie żołnierz? Bo chociaż chrześcijańskiemu rycerzowi pokora także nadobnie przystoi, to jednak zawodu jego honor a pragnienie czynów znakomitych głównym są fundamentem. Własnych zdatności i własnych zasług miałem także świadomość, i to jest także uczciwą a konieczną kondycją każdego oficera, bo nie mając ufności i wiary w siebie samego, jakby innym dowodził, a w ciężkich potrzebach i nagłych przygodach, kiedy na deliberację czasu niema, skutecznie sobie poczynał?
Owoż nikt mi tego za złe mieć nie mógł i nie może, żem miał nadzieję, a nietylko nadzieję, ale i pretensję, że mnie przy takiej kreacji partyj mieszanych uczynią komendantem, i że nią dowodzić będę chociaż subalterne, ale zawsze w obrębie regulamentów niezawiśle. Jakoż utwierdzali mnie w tych widokach moi kamraci i przyjaciele, a nawet i sam pan generał Korytowski, który skoro owo formowanie partyj zadecydowanem było, przywoławszy mnie, tak mi powiedział:
— Mości panie rotmistrzu, nabiedowałeś się tu na tym mizernym garnizonie, to pewnie zmiana przyjemną ci będzie. Wprawdzie i tu cię ciężka, a może i cięższa jeszcze czeka praca, ale milszą ci ona będzie, bo korzystniej i na szerszej widowni trudzić się będziesz, a ojczyźnie to dasz, czego jej pono najbardziej zbywa, to jest garść wojska dobrze ćwiczonego. Ściągną się tu komputowcy i trochę kawalerji polskiego autoramentu, zrobim partję z tego, a Waćpan weźmiesz komendę. Jużem cię na to stanowisko forsztelował, bo jeśli ty, mości rotmistrzu, z tej zbieraniny żołnierza nie wykrzeszesz, to już nie wiem, ktoby tu inny w to ugodził.
Podziękowałem panu Korytowskiemu za łaskawą opinję i wzgląd na mnie, bo chociaż owa komenda ani żadnej augmentacji mego kapitańskiego traktamentu, ani żadnego prawdziwego podwyższenia rangi nie dawała, to przecież w ambicji mojej żołnierskiej rad byłem, że się dla mnie pole do popisu otworzy. Pokazało się tymczasem, żem się zawcześnie cieszył, a o tem nie pamiętał, że w polskiej armji niejedno było łatwe, coby w innej zdarzyć się nie mogło nigdy. Jakoż obaczycie, przez co przeszedłem.
Zaczęło się powoli ściągać do Lwowa trochę komputowców, trochę milicji polskiego autoramentu, trochę husarji, ale nie towarzystwo, jeno pocztów, a z wojskowej komisji nominacja na onego szefa jak nie nadchodziła, tak nie nadchodziła. Biegało to po mieście, do wszystkiego raczej podobne, niźli do porządnego żołnierza, wyrabiało tumulty, brzękało pałaszami, czupryną i miną bardzo marsowo i po junacku się nadstawiając — a aby się nie nudzili, to panowie komputowcy szukali okazji z moimi dragonami, bo trzeba wiedzieć, że między oboma autoramentami bywała zawsze jakowaś głupia animozja.
Owoż razu jednego szedłem właśnie przez rynek, kiedy widzę zdaleka, że przy odwachu kupa ludzi stoi, a ktoś głośno krzyczy i z wartą się certuje. Odwach trzymali dnia tego dragoni z mojej chorągwi, z tem większą tedy ciekawością pospieszam, aby się przekonać, coby to był za tumult. Gdym się zbliżył, ujrzałem jakiegoś młokosa, łającego butnie unteroficera, co na odwachu miał komendę. Młodzieniaszek ten, któremu się jeszcze nawet wąsik nie wysypał pod nosem, ubrany był w czarną burkę fabryki krymskiej, błękitnym atłasem podbitą, sowicie złotemi sznurami burtowaną, i w karmazynowy kontusik bogaty, a szablę miał na złocistych rapciach, poczem zaraz poznałem, że to towarzysz pancernego znaku. Strasznie się sierdził i gniewał, aż mu gładka twarzyczka krwią nabiegła — ale choć marsa sobie dodawał, bardziej na studenta niż na żołnierza patrzył.
Przystępuję bliżej i pytam unteroficera, co zaszło?
— Mości rotmistrzu — mówi unteroficer — owo ten pan... — i tu przerwać musiał, bo ów młody kawaler mnie ujrzawszy, zwrócił się zaraz ku mnie i zawołał:
— To Waćpan jesteś rotmistrzem tych ludzi?
— Do usług Waszmości — odpowiadam.
— Jeśli tak, to Waćpan powinien ich nauczyć, aby kiedy starszyzna idzie, warta przed nią broń skwerowała!
Że te słowa wyrzekł tonem ostrym i krzykliwym, więc mnie to zniecierpliwiło, i odpowiedziałem:
— Już ja ich wszystkiego nauczę, czego im wiedzieć potrzeba, ale nauczże się i Waćpan mówić trochę ciszej, a dalej naucz i mnie także, jaką tu starszyznę ten srogi dyshonor spotkał?
— Jakto, nie widzisz Waćpan? mnie to spotkało! — odpowiedział młodzieniec.
— Dziękuję Waćpanu za informację — odpowiadam — ale nauczże mnie Waćpan dalej, czemeś Waćpan starszy, bo że nie wiekiem, to już sam widzę.
— Jestem Ostrowiecki, chorąży pancernego znaku, nie widzisz tego Waszmość? — ozwał się młodzieniaszek, wskazując na burkę swoją bogato szamerowaną.
— Ja widzę tylko dużo złotych sznurów a pięknych burtów — odpowiadam — ale nie widzę felcechu, ani też sobie mam Waćpana za oficera, abym mu miał honory wojskowe okazywać. Każdy szlachcic szablę nosi, a jak mu stać, złotych sznurów nasadzi, ale nie racja stąd, aby mu na hauptwachu broń skwerować!
Trzeba zaś wiedzieć, że żołnierz, na straży stojący, tylko oficerom honor wojskowy oddawał, broń przed nimi skwerując, a za oficera tego miał tylko uważać, kto przy gifesie miał złoty temblak czyli felcech i szarfę przy pendencie. Takich zaś dystynkcyj zewnętrznych tylko oficerowie autoramentu cudzoziemskiego używali.
Słowa moje wprawiły młodego towarzysza jeszcze w większy ferwor, więc z alteracją mówi do mnie:
— Wiedzże Waćpan, mój ty panie rotmistrzu, że każdy dragon znać winien respekt przed towarzyszem, choćby się zwał kapitanem, o czem Waćpana, Mości autoramentowy, przekonam doskonale, skoro nad wami komendę wezmę!
— Wiedzże o tem, mój ty panie towarzyszu, — odpowiadam mu na to — że jeśli Waćpan natychmiast nie ustąpisz i swoją drogą nie pójdziesz, to nim jeszcze komendę odbierzesz, pod areszt cię wziąć każę.
Widząc z mojej miny, że nie żartem mówię, młody panicz szybko odszedł, wzrok na mnie tylko gniewny rzuciwszy, na co ja spokojnym uśmiechem odpowiedziałem.
Opowiadam to drobne zajście dlatego, że to nie ostatni był wypadek, w którym z tym młodym Ostrowieckim, towarzyszem i kasztelanicem, bo rodzic jego kasztelanem był i możnym bardzo magnatem, znaleźć miałem przykrą okazję. Nie minęło dni kilka od tej sceny, kiedy pan generał Korytowski przywołał mnie do siebie. Zastałem generała bardzo zafrasowanego, a nawet gniewnego, a kiedy mnie ujrzał, podbiegł ku mnie z zakłopotaniem na twarzy, i rzekł:
— Panie Narwoj, dowiesz się rzeczy niesłychanej i przykrej, ale wierzaj mi, że nowina ta dla mnie może jeszcze bardziej niemiłą jest, niż dla ciebie. Panie rotmistrzu, proszę zgóry, nie chciej sobie brać tego do serca; oponować się będziem przeciw temu.
— Mości generale — odpowiadam na to zdziwiony trochę, ale z rezygnacją — mów śmiało; niejedną już gorzkość połknąłem, może i tę strawię.
— Imaginujże sobie Waćpan — mówi pan generał — dostałem pocztę przez kurjera warszawskiego; oto patrz Waćpan, kasztelanic Ostrowiecki, młokos dwudziestoletni, został komendantem partji, do której Waćpana chorągiew należy. A to zaprawdę rzecz trochę za gruba, aby z krzywdą zasłużonych oficerów robić smarkacza komandjerem całej partji, a więc subalterne regimentarzem! Co Waćpan na to?
Otwarcie tu wyznać muszę, że mi na takie dictum acerbum nie stało już krwi zimnej i determinacji. Nigdybym się był sam nie spodziewał, aby wiadomość ta na mnie sprawiła tak wielką a przykrą impresję. Takowa nominacja wydała mi się srogim despektem i krzywdą prawdziwą — więc i gniew wielki i żal serce mi ścisnęły. Nie mogłem przyjść do słowa i nic nie odpowiedziałem. Patrzył na mnie z przyjaznem współczuciem pan generał, a po chwili takiego milczenia zawołał:
— Waćpan snać nie znasz jeszcze naszej mizerji, to cię ta wiadomość i gniewa i dziwi, a mnie zaś tylko gniewa, a nie dziwi. Kto tam u nas komendy rozdaje, tego ja już nie wiem. Król sobie, komisja wojskowa sobie, hetman sobie, a pan Branicki sobie. Ale tego gaszka to już nie wiem kto mianował; pisano mu pewnie patent na babskiej gotowalni! Bądźże spokojny, panie Narwoj, a wytrwaj dni parę, już ja temu łeb skręcę i krzywdy twojej nie dopuszczę.
Pan generał dużo jeszcze mówił, ale ja przez cały czas i słówka nie wyrzekłem. Tak ciężko uczułem ten despekt i w takiej byłem alteracji, że usta otworzyć się bałem, aby nie wybuchnąć jakiem gwałtownem słowem i subordynacji wojskowej nie uchybić. Nauczyłem się tego jeszcze w wojsku króla pruskiego, milczeć w takiej okazji, a pasję tłumić, choćby żółć pękała. Dla biednego żołnierza jedyne jest to remedium, jedyny protest przeciw starszyźnie. Niech ci się serce pada od żałości, ty milcz; niech ci gwałtowność afektu pierś dławi, ty milcz; niech się w tobie gotuje a wre jak w piekielnym kotle, ty milcz, nieboże!
Nie usłyszał mego głosu pan generał Korytowski; wyszedłem, w milczeniu salutując, ale takiej ciężkiej godziny nie chciałbym mieć drugiej w życiu. Kiedy przyszedłem na kwaterę, chodziłem jakby struty frasunkiem a żalem. Masz tobie żołnierkę i dobrą aplikację; dosłużyłeś się bracie nagrody pięknej; chciało ci się koniecznie służyć ojczyźnie, smakujże teraz tych rozkoszy! Myślałem tak nad sobą i nad tem upośledzeniem mojem, i biłem się z myślami, co mi w takiej alternatywie przykrej zrobić wypada?
Na drugi dzień zaraz, nie wiem jaką drogą, rozbiegła się wieść o tej nowej nominacji po całym lwowskim garnizonie. Przybiegli do mnie moi oficerowie, a najpierwszy Zawejda, który, jako iż niepoprawny był w swojej fantazji a krzykactwie bezmiernem, za wszystkich rezonował, perorował, odgrażał się i wyzywał.
— Mości rotmistrzu! — wołał — a to herezja, a to infamja, gwałt i horrendum okrutne, jakem Zacharjasz Łada Zawejda! Rotmistrzu, za hetkę pętelkę cię mieć będę, jak ty to po sobie puścisz, a honoru swego choćby krwią a tumultem dochodzić nie będziesz!
Wpadli mu chórem i inni oficerowie, i nuż deliberować a narzekać, mnie tem nie konsolując, a żalowi i gniewnym moim afektom nowego tylko przydając alimentu. Milczę tedy tylko i słucham, alterację w sobie tłumiąc jak mogę. Krzyczeli wszyscy, ale Zawejda najgłośniej, ciągle nowe jakieś propozycje stawiąc mnie i oficerom:
— Panowie bracia i mili sercu memu kamradowie! — wołał — dzieje się krzywda śmiertelna nam oficerji gwardji konnej króla Jegomości; na krygsrecht pójdę, w ręce Stepki się oddam, ale się nie dam i kwita. Panowie bracia i mili kamradowie, co wy na taką lezję honoru naszego począć myślicie? Jabym nie radził deliberować długo, ale poprostu taką stawiam mocję: w werbel uderzyć, komputowców wyrąbać, z miasta wyrzucić, i we Lwowie statum oblężenia ogłosić!
— Ale Zawejda! Zawejda! — wołają oficerowie, mitygując ferwor jego.
— Jeśli na to niezgoda, panowie oficerja, to mam plantę inną, posłuchajcie. Opiszmy się, omanifestujmy się, otrąbmy się i zawiążmy konfederację!
— Ale Zawejda! Zawejda! — mówią mu znowu towarzysze.
— Kiedy i to się nie podoba — wołał dalej Zawejda, nie dając się skonsternować — to wam powiem co zróbcie. Zamek obsadźmy, okopmy się, Narwoj niech weźmie jurysdykcję, i wyślijmy deputację do króla Jegomości. Ja się nigdy od służby pro publico bono nie wymawiam; owoż, jeśli wola, mnie posłem do Warszawy delegujcie, a ja się z królem Jegomościa, Bóg da, łatwo porozumiem!
Zadużo mi było tej gadaniny niedorzecznej, a bałem się nawet, aby Zawejda naprawdę głupstwa jakiego na własną rękę nie wypłatał, i całej chorągwi na szwank nie naraził, więc wkońcu ostro wsiędę na niego:
— Zawejda, a nie będzieszże ty milczał przecie! Czy tobie się zdaje, żeś jeszcze ciągle w białej chorągwi, albo w dubieńskiej dragonji, co do kieliszków strzelała, albo w częstochowskiej milicji, albo przy lipkach — boś tam wszędy bywał, a nigdzieś statku nie znalazł! Wiedzże raz Waćpan, że masz honor służyć w porządnym regimencie, i że ja takich głupich pogróżek przeciw władzy nawet w żartach nie lubię. Mnie spotkał despekt, a nie Waćpana, siedźże sobie cicho!
Zamilkł Zawejda, bo się mnie bał, gdy mnie gniewnego widział — a po chwili pocichu i bez zawadjackiego animuszu się ozwał:
— Już się ty na mnie nie gniewaj, rotmistrzu, bo ty mnie znasz, i wiesz, żem językiem gorączka, ale jeśli nie do rzeczy mówię, to dlatego, że mam do ciebie afekt serdeczny. Powiedzże nam, kochany rotmistrzu, co w takiej brzydkiej konstelacji począć myślisz?
— Lat szesnaście służę już wojskowo — rzekłem — a kiedym się tylko despektu dosłużył, to za wygraną dam i w kąt pójdę. Zrezygnowałem się, panowie kamradowie; abszyt wezmę!
— My z tobą Mości rotmistrzu! — ozwali się oficerowie — i w nas ten dyshonor godzi; nie przeniesiem my tego, aby nam lada gagatek dowodził. Prosimy wszyscy o abszyt!
— Jako wola wasza, moi panowie — rzekę ja na to — ale to wam wyraźnie powiadam, że ja tego po was ani wyciągam, ani wam tego nie chwalę. Niech każdy dobrze na rozum weźmie, aby nie żałował tego; bądźcież wy stateczni, a baczcie na to, aby z krnąbrnej fantazji karjery nie utracić.
— Już my się rezolwowali — zawołali na to — już nam to wszystko za jedno stoi; niechaj padnie co padnie, a my przecie z tobą, Mości rotmistrzu!
W kilka dni potem otrzymałem ordynans od p. kasztelanica Ostrowieckiego, który po owem zajściu ze mną wyjechał był ze Lwowa, abym na dniu oznaczonym z moją chorągwią na lustracją się stawił. Ordynans ten datowany był ze wsi, gdzie ten nowy pan komendant przebywał sobie spokojnie, aż się komputowcy z rozmaitych kantonów powoli do Lwowa pościągają. Skorom ten ordynans otrzymał, zaraz napisałem prośbę o abszyt, folgując w tem rozżalonemu sercu i obrażonej ambicji mojej. Prośby tej jednakowoż nie wysłałem zaraz, umyślnie sobie czas zostawując do dalszej jeszcze deliberacji, bo tak ważnej imprezy dokonywać nie chciałem bez gruntownego namysłu. Dałem wiadomość o otrzymanym ordynansie moim oficerom, a ci go tak samo krzywo przyjęli, jak i ja, albowiem zaraz nazajutrz wszyscy stawili się u mnie, i każdy z nich prośbę o abszyt na ręce moje złożył.
Chciałem zaraz wszystkie te papiery złożyć panu generałowi Korytowskiemu, aby je do wojskowej komisji, albo do króla Jegomości posłał, ale go nie było we Lwowie, bo właśnie na dni kilka był wyjechał. Tak tedy volens nolens wstrzymać się musiałem z tym ostatecznym krokiem, bo chociaż na upartego idąc, i sam takową ekspedycję do Warszawy uczynić mogłem, przecież przez wzgląd na p. generała, aby jego, co tak życzliwy do mnie afekt miał, nie obrazić, na własną rękę nic robić nie chciałem. Tymczasem zbliżał się dzień, na który pan kasztelanie lustracją ową rozpisał i już tylko trzy dni czasu mi zostawało, rozmyśleć się a prośby o abszyt wyprawić.
Dwa dni przed samym terminem lustracji dowiedziałem się, że pan generał Korytowski powrócił; dałem znać tedy oficerom mojej chorągwi, aby nazajutrz w paradnym adjustunku do mnie się zeszli, i abyśmy tak razem u p. generała się stawili, i jemu osobiście te dymisje nasze do rąk oddali. Owo taki miał być koniec mojej służbie żołnierskiej i moim wszystkim widokom i życzeniom, które, Bóg to widział, szczere a poczciwe były dla króla i Rzeczypospolitej. Że to był krok ważny w mem życiu i o losie moim dalszym stanowił, więc całą noc spać nie mogłem od frasunku i rozmaitych przykrych myśli.
W takiem rozmyślaniu, biorąc statecznie na rozwagę imprezę moją, począłem sądzić samego siebie, i owo rozmaite dubia garnęły mi się do głowy, a decyzja już prawie powzięta, zachwiała się we mnie. Rozważałem, czy mam rację gniewać się o doznaną postpozycją? czy godzi mi się dawać folgę obrażonej ambicji? czy nie będę żałował kroku, który mi teraz rozżalony afekt dyktuje? Poczęły mi się więc nasuwać rozmaite argumenta, a owo wszystkie contra były. Mówiłem tedy sam do siebie:
— Rozważ bracie, czy twoja impreza uczciwą jest a stateczną? Skarżyłeś się sam zawsze na to, że w Polsce ambicja górą stoi nad rzeczą publiczną, a sam czy ambicją nie zgrzeszysz? Podraśnięto cię na miłości własnej, i owo już racja tobie, aby służbę porzucić. Skarżyłeś się na brak posłuszeństwa w kraju, na niesforność a krnąbrność animuszu, owo patrz, czy ty sam posłuszeństwa nie łamiesz? Powiadasz, żeś krzywdy się doczekał i żeś godniejszy na komendanta. Albo ci to przystoi, bracie, być sędzią twoich własnych zasług? Krzyw jesteś temu, że nie ty, ale kasztelanic Ostrowiecki wziął partją. A któż wie, czyli on nie godniejszy? Może on naprawdę lepiej się sprawi, może ma zdatność wojskową nad wiek swój i nad spodziewanie twoje. A gdyby ta nominacja i niesprawiedliwą była, maszże ty prawo buntować się przeciw władzy twojej? Owo nie sztuka słuchać, kiedy rozkaz po woli a fantazji twojej; łacny to wtedy posłuch i miła powolność; ale słuchać i poddać się rozkazaniu, choćby ono przykre ci było, tem się cnota posłuszeństwa mierzy, to jest ogniem probierczym subordynacji! A baczże na to, żeś żołnierz, a żołnierzowi co wyżej stoi nad posłuch a uległość ślepą? Nie zapomnijże o tem, że czyn twój zgorszenie wywoła, i przykład zły da buty krnąbrnej, a do tego w tej naszej Polsce już zachęty nie potrzeba, bo i tak wszędy swawola, a hardość fantazji prym przed obowiązkiem wodzi!
Takowe argumenta, które jakoby z natchnienia mi płynęły, obaliły moją decyzję — a na drugi dzień rano obudziłem się z rezygnacją, a nawet z wesołem sercem, żem siebie samego zwyciężył, bo to trudniejsza nieraz wiktorja, niźli na wojnie. Czekam już tedy z statecznym umysłem moich kamratów, a gdy ci wedle umowy do mnie przyszli, pocznę ich konwikować temi samemi argumentami, których na siebie samego zażyłem z skutecznością. Widziałem to po ich twarzach, że zrazu nie radzi byli tej odmianie mojej, ale powoli słowa moje trafiały do ich rozsądku.
— Chcieliście iść ze mną rzekłem wkońcu — zostańcież teraz ze mną! Proszę was o to, mili kamradowie, a nawet zaklinam, bo to będzie chwalebna sakryfikacja z naszej strony i przykład zacny żołnierskiego posłuszeństwa!
Rzekłszy to, wziąłem nasze prośby o abszyt i potargawszy je, w komin rzuciłem. Tak stanęło na tem, że przyjmiemy nominację pana kasztelanica z rezygnacją i rygorem żołnierskim, a ja jako rotmistrz i nakazywałem i prosiłem, aby na ona lustrację, która już pojutrze odbyć się miała, chorągiew nasza wystąpiła uczciwie i chędogo, honor czyniąc oficerji i całemu autoramentowi.
Nadszedł wkońcu dzień nakazanej przez p. kasztelanica lustracji, dzień niemałej sakryfikacji dla mnie, bom miał uczynić ofiarę z ambicji mojej i słusznej opinji o zasługach własnych wojskowych. Za zamkiem był plac duży, na którym się zawsze musztry odbywały, tam też lustracji miejsce naznaczono. Trzymając się stricte ordynansu, z uderzeniem godziny 9 zrana już z całą moją chorągwią na miejscu stanąłem, podczas gdy komputowcy, milicja i żołnierstwo nadworne ściągały się powoli tatarskim ordynkiem, to jest nieuczciwą kupą maszerując, bez wszelakiej postawy wojskowej.
Że dzień był spokojny, a lustracja paradna dla publiki lwowskiej była rzadkiem widowiskiem, więc ludu sporo się zgromadziło, a była tam nietylko gawiedź sama, ale siła szlachty, a już najbardziej rozmaitych elegantek lwowskich, które snać miały panu kasztelanicowi służyć za nadobną galerję. Długośmy bardzo czekali na młodego komendanta, dłużej, niżem tego zwykł był dawniej w Poczdamie, a później w Warszawie, kiedy sam monarcha rewją trzymał. Podczas tego pocztowi pancerni, kawalerja narodowa i kompotowi gwałtu czynili siła, to się śmiejąc, to swarząc się, to nakrzykując, tędy i owędy się ruchając, jakby mrowisko, my tylko dragonja staliśmy cicho, a z marsową powagą, jak przyzwoitemu żołnierzowi przystoi.
Doczekaliśmy się tandem p. kasztelanica, komendanta naszego; przyjechał dworno i z takim sztabem okrutnym jakby feldmarszałek jakiej srogiej potencji. Myślałby kto, że sam hetman jedzie, buńczuka jeno brakło. Przybył na plac pan kasztelanie z jaką dziesiątką towarzyszy i z dwudziestu ułanami swej własnej nadwornej milicji, rojno i strojno, huczno, juczno i bundziuczno, jakby na wjazd triumfalny. Już to przyznać mu trzeba było, że wyglądał pięknie i bogato, jak istne staropolskie rycerskie pacholę, bo młodzian był dorodny, a strój pancerny zdobił go bardzo. Wprawdzie za czasów moich już z onych starodawnych husarzy a towarzyszy pancernego znaku zaledwie reminiscencja pozostała, tak że ledwo cztery pancerne chorągwie w całej Polsce istniały, i ani z srogiego rynsztunku, ani z sarmackiej dzielności nic im prawie nie zostało — ale przecież pan kasztelanic z swymi towarzyszy pokaźnie i dzielnie się oku prezentował.
Siedział p. kasztelanic na koniu pysznym krwi tureckiej, a rząd na tym koniu był dziwnie bogaty a kunsztowny. Już to prawie po raz ostatni widziałem w Polsce takowy przepych, za oczy chwytający, i takowy splendor magnacko-rycerski, bo już były powychodziły z mody zbytki i fantazje staropolskie, a natomiast wszystko z cudzoziemska na modelusz francuski lub niemiecki w zwyczaj u bogatej szlachty wchodziło. Rząd na koniu p. kasztelanica był suto srebrem i drogiemi kamieniami nasadzany; egretka świeciła jasnym blaskiem złota i klejnotów; czepiec z tkaniny był srebrno-złotej; buńczuk nad uchem i kita z strusich piór nad łbem końskim siedziały w szczerozłotej gałce, a z pod kulbaki spływał pyszny czaprak z dywdyku tureckiego, cały drogim haftem natkany. Patrząc na takowy luksus wielki, a do mizerji wojska polskiego go przyrównując, pomyślałem sobie, jakby to za one bogactwa a bezrmierną kosztowność całą chorągiew dragońską wysztyftować i w moderunki zaopatrzyć można, z czegoby więcej pewnie było korzyści niż z takowej świetności, nieprzystojnej młodemu człowiekowi, co ledwo rangę chorążego w znaku pancernym trzymał. Owo pan komendant kapie od złota a szmaragdów, rubinów i turkusów, a jego wojsko, dragonję moją wyjąwszy, dziurawemi łokciami świeci, szabli dobrej przy żebrach nie ma, flintami bez zamków świat straszy.
Jaki koń, taki był i jeździec; albowiem mundur p. kasztelanica aż za oczy chwytał swojem bogactwem. Że już wonczas pancerne towarzystwo nie nosiło pancerzy ani misiurek, więc pan kasztelanic miał na piersiach tylko harnaszek cieniutki z polerowanej stali, na głowie szyszak, a przy rękawicach takoż błyszczące stalowe karwasze. Na znak swej godności miał p. kasztelanie, jako chorąży pancernego znaku, na ramionach najprzedniejszą burkę krymską, atłasem karmazynowym podbitą, sznurami złotem na piersiach związaną, co od lśniącej blachy stalowej przedziwnie odbijało. Jakoż gawiedź zgromadzona kupą ku niemu sadziła, ciekawie się przyglądając, tak że ledwie ułani rum uczynić mogli, znaczkami swemi natrętnych płosząc. Rad sobie był z tej ciekawości i admiracji nasz p. komendant, a nawet go to trochę cieszyło, kiedy pospólstwo krzyczeć poczęło: «Wiwat pan hetman! Wiwat pan regimentarz! Wiwat pan generał!»
Ledwie p. kasztelanic na placu stanął, zaraz się ku mojej chorągwi ruszył. Chociaż mi doznana postpozycja srodze przykrą była, a owa cała komedja gorszyła niepomału, przecie w jednej chwili wszystkiego zapomniałem, nic już nie widząc w kasztelanicu, jeno komendanta mojego, któremum respekt i posłuch żołnierski winien. Jakoż widząc go ku nam podjeżdżającego, dałem natychmiast komendę chorągwi, aby broń skwerowała, sam zaś naprzód wyjechałem, salutując go według regulamentu. Złożywszy mu ustnie regestr chorągwi, i zameldowawszy jej aktualny stan, czego pan kasztelanic z wielką powagą słuchał, chciałem już kazać oficerom, aby wystąpili przed front dla prezentacji, kiedy nagle nadjechał konno adjutant p. generała Korytowskiego z ordynansem, że p. generał sam na lustracją przybywa, mając całej partji rozkazy najnowsze hetmana i komisji wojskowej do obwieszczenia, i że z tej przyczyny prosi, aby z całą lustracją na niego czekano.
Skrzywił się trochę p. kasztelanic, ale ordynans przyjął, we froncie jednak z nami nie stanął, ale z towarzyszami jakoby szpicę na przodzie formował. Za chwilkę pojawił się pan generał Korytowski, na koniu i w paradnym mundurze cudzoziemskiego autoramentu, to jest w ponsowym kolecie z złotemi szlifami, z wielką szarfą złocistą, i przy szpadzie z złotym gifesem. Ujrzawszy, że p. kasztelanic z swoimi na przodzie stoi szyk psując, zaraz mu we front ustąpić kazał, wysyłając go na lewe skrzydło, tam gdzie stał poczt pancerny. Następnie przejechał front cały, a stanąwszy na środku przed całą partją, zakomederował:
— Oficerowie i oberoficerowie — wystąp!
Zaraz też na tę komendę cała oficerja partji wystąpiła, na trzy kroki przed panem generałem się zatrzymując, a i pan kasztelanic podjechać także raczył wraz z towarzyszami, którzy za rangę oficerską się liczyli. Wtedy p. generał wydobył ordynans komisji wojskowej i głośno go odczytał. Owo wystawcie sobie, jakie było moje zdziwienie, kiedy z tego ordynansu się dowiaduję tak niespodziewanie, że komisja wojskowa, czyniąc zadość słusznym remonstracjom pana generał-majora Korytowskiego, dawniejszą nominację p. kasztelanica Ostrowieckiego non valentem uznała, takową całkowicie zniosła, a mnie komendantem całej partji mianowała. Nie chciałem wierzyć uszom moim, kiedym własne nazwisko usłyszał, a nie pamiętam, czy mnie kiedy coś tak uradowało, jak ta satysfakcja niespodziewana.
Nie wiem, jaką minę miał p. kasztelanic, albowiem nie patrzyłem przez umyślną delikatność na niego, nie chcąc mu konfuzji dodawać. Po odczytaniu ordynansu kazał p. generał odstąpić oficerom, a gdy ci już byli w szeregu, zakomenderował, aby broń prezentowano i werbel bito — i mnie poprzed cały front przeprowadził, z wszelką uroczystością wojskową na komendanta całej partji mnie instalując. Kiedyśmy przed frontem mojej chorągwi przejeżdżali z panem generałem, niecnota Zawejda, jako zawsze zielono mu było pod siwą głową, a o fantazję swawolną nietrudno, zawołał: hurra; a dragonja cała, rozradowana odmianą rzeczy, jak krzyknie: hurra!! to jakby z moździerzy zagrzmiało. Głupi to był koncept, i jak obaczycie siła złego narobił, bo p. kasztelanic i tych kilku pancernych, którzy z nim byli, snać za przekwint i za despekt to sobie wzięli, co rankor ich ku mnie niepotrzebnie wzmogło. Kiedy więc podjeżdżamy ku lewemu skrzydłu, kędy stał poczt pancerny z kilku Towarzyszami i kasztelanicem na czele, ktoś z pp. Towarzyszy do mnie pijąc, jako do kapitana od dragonji, nieprzystojny żart sobie zrobił, i naśladować począł taraban i sygnał capsztrajchowy, wołając Drrra...gan, drrra...gan, drrra...gan...
Zwracam się z sprawiedliwym gniewem do kasztelanica, jako do komendanta pocztu i wołam:
— Każ Waćpan milczeć swoim ludziom, Mości chorąży!
— Każ im to Waćpan sam, wszakeś komendant! — odpowiada mi na to hardo kasztelanic.
— Dobrze tedy, nakażę sam, a od Waćpana zacznę: milcz Waćpan!
Rzekłem te słowa tonem surowym i stanowczym, a pan generał poparł mię ostrem wejrzeniem, tak że p. kasztelanic naprawdę umilkł. Towarzysze zaś jego poczęli głośno mruczeć i gniew okazywać — zwracam się więc do p. generała i pytam:
— Mam ja tu wolę swoją, p. generale, czy pan generał sam weźmiesz interwencją w takiej niesubordynacji?
— Pokaż Waćpan swoją powagę, jako komendant — odpowiada pan Korytowski — i czyń, jako ci regulamenta każą.
Mówię ja tedy do onej niesfornej kupy:
— Panowie Towarzystwo, kto ma co do powiedzenia, niech wystąpi, a powie po szczeremu; za złe mu tego brać nie będę.
Na te moje słowa nikt nie wystąpił z szeregu, a wszyscy milczeli.
— Mości panowie — ozwę się ja teraz — wyście nie żaki, a jam nie bakałarz, abym wam tu długie admonicje dawał. Ale tym razem robię ekscepcją, bo zaszła okoliczność szczególna, a jak to widzę, Waszmościom niemiła. Na drugi raz przypomnę animadwersją artykułów wojskowych, a nie wiem kto na tem źle wyjdzie. Wiem ja, w kogo to wasze swawolne nawoływanie godzi; krzywiście temu, żem wziął komendę nad wami, i że wam oficer autoramentu cudzoziemskiego przewodzić będzie. A ja myślę, że to za jedno stoi, czy kto wedle polskiego, czy wedle niemieckiego autoramentu krew i życie da za Rzeczpospolitą, na co podobno niedługo czekać będziem, bo zewsząd o niespokojnościach dochodzą nas wieści. Już wam do posłuszeństwa wystarczyć był powinien sam rygor wojskowy, a karność owa, co obok mężnego serca najwdzięczniejszą cnotą jest żołnierza — ale jeśli tego nie dość, toż zważcie, że jeśli się za najszlachetniejszego żołnierza w tej Rzeczypospolitej macie, to szlachetności takowej dowód wam bardzo przystoi. Owo przypominam Waszmościom, żem ja przed chwilą, w waszych oczach, kiedy jeszcze JPan Ostrowiecki komendantem być miał, jemu posłuch a respekt żołnierski oddał, przeciw woli władzy się nie buntując. Takowy z siebie przykład dawszy subordynacji, i po was jej słusznie wyciągam! A to ostatnie moje słowo!
Czy to determinacja moja spokojna a silna to sprawiła, czy też wstyd, że się nieszlachetnie ze mną obeszli, czy też wkońcu i owa okoliczność, że za tą moją oracją stało stu dragonów, którzyby na moją komendę byli roznieśli na szablach pp. Towarzyszy wraz z ich pocztem i ułanami p. kasztelanica — dość, że nikt się żadnem nieprzystojnem słowem, ani nawet żadnym mrukiem nie ozwał. Ja zaś dałem sobie słowo w duchu, że to ostatnia moja oracja, i że przy najbliższej okazji zęby pokażę, bo ano kędy pójdzie komenda, jeśli do każdego żołnierza orację mówić będę, i argumenty go konwinkować zechcę? A tak na nieszczęście w Polsce bywało.
Odbyła się reszta lustracji w porządku jakim takim — a po jej skończeniu zaprosiłem wszystkich oficerów na jutrzejszy dzień do siebie, aby partję podzielić, eksercyrmajstrów każdemu oddziałowi przeznaczyć, i całą organizację po ludzku obmyśleć, aby się to wszystko jakoś kupy trzymało. Po panu kasztelanicu i jego poczcie całym niewiele się już po tej aferze spodziewałem, myśląc, że sobie do domu pojedzie, skoro zabawka nie po woli jego poszła. I to miałem sobie za koniec najlepszy. Owo inaczej poszło.
Zaraz na drugi dzień rano przed sesją jeszcze przychodzą do mojej kwatery dwaj Towarzysze, JPan Dzierżek i JPan Sobolewski i mówią:
— Mościpanie kapitanie, przychodzimy do Waćpana w honorowej misji od JPana kasztelanica Ostrowieckiego, chorążego pancernego znaku.
W tej chwili się domyśliłem, skąd wiatr wieje, ale udałem, jako niczego nie przenikam, i zapytałem:
— Jakiemże to żądaniem JPan chorąży honoruje mnie przez Waszmościów?
— Nie suponujemy nawet tego — rzecze JPan Dzierżek — abyś Waćpan, p. kapitanie, nie domyślał się, o co tu idzie. Wczoraj przed frontem, a w obecności tak żołnierstwa pospolitej konduity, jak i nas szlachty, skrzywdziłeś Waćpan honor JPana chorążego. Takowej obelgi nie mogąc przenieść bez kawalerskiej a krwawej satysfakcji, JPan chorąży honor swój naruszony w nasze ręce powierzył, a my też jego imieniem z kartelem do Waćpana przybyli.
— Nic więcej? — pytam się spokojnie, wysłuchawszy tej przemowy.
— Owszem, jest coś więcej — rzecze teraz drugi Towarzysz, JPan Sobolewski — mamy oświadczyć Waćpanu, że jeśli my w wyzwaniu Waćpana przyznajemy JPanu Ostrowieckiemu pierwszeństwo, to z tego nie wypływa, abyśmy nie salwowali sobie także praw i pretensyj naszych własnych wobec Waćpana, Mości kapitanie!
Ja znowu pytam spokojnie:
— Nic nadto?
— Na teraz nam dosyć — odpowiada z uśmiechem JPan Dzierżek — później może coś jeszcze dołożym...
Choć mi przygryzł, udałem, że nie rozumiem, wziąłem kartel p. kasztelanica, wyzywający mnie na rękę, i rzekłem:
— Idźcież sobie Waszmoście do JPana Ostrowieckiego i powiedzcie mu, żeście swoją misję sprawili, i że dam mu słyszeć o sobie do trzech dni najdalej.
Owoż miałem kontynuacją tej przykrej historji. Rozgniewało mnie to do żywego i zawołałem sam do siebie:
— Kiedy chce, niech mu się stanie; dam ja mu nauczkę, że jej rychło nie zapomni. Kiedy temu gagatkowi niemiłe gładkie liczko, to mu je udekoruję; i tak wąsa niema, jak mu gębę rozpłatam, na żołnierza wyglądać będzie. Zadużo ci aż dwoje uszu, to ci zdejmę jedno, mój ty gaszku pancerny!
Jakoż w pierwszym impecie gotów byłem dać p. kasztelanicowi taką satysfakcją, jakiej pewno nie pożądał. Byłem gracz dobry na szable, i znano mnie w pruskiem wojsku za takiego, a kiedym kilku Niemców porąbał, żaden już okazji sobie ze mną nie szukał i drugiemu jeszcze odkazywał. Choć nie byłem nigdy zawadjaką, a zawsze honor cudzy szanowałem, jak swój własny, tom przecież nie takich smoków ujeżdżał, jak p. kasztelanic. W pierwszym ferworze byłem gotów wybić się, ale wnet mi się przypomniało, że to nie pan Ostrowiecki pana Narwoja, nie szlachcic szlachcica, ale subalterny wyzywa komendanta.
I owo rzecz zaraz w rozwadze mojej cale inną przybrała figurę. Jeszczeby tego brakło, aby komendant za każde przykre słówko w służbie powiedziane miał się rąbać z swymi subalternami; a tożby trzy dni komenderował, a trzy miesiące się lizał i do felczera się modlił. Dziś mi jeden kartel przyszle, jutro drugi; poszlę kogo do aresztu, a on mi na to: «Bij się Waćpan ze mną!» Piękna mi komenda, i piękna subordynacja! Postanowiłem tedy inaczej sobie począć w takiej alternatywie, i dać raz taki przykład całej mojej partji, aby się wszystkim raz na zawsze odechciało posyłać mi kartele. Nie potrzebowałem długo myśleć nad sposobem, jakby takie exemplum statuować, bo na to miałem regulamenta i artykuły wojskowe, które jasno o takowych niepozwolonych imprezach traktowały. Byłem zdeterminowany na wszystko, wiedziałem, że z paniątkiem zadrę, i że krewni jego dość są wielmożni, aby dziesięciu takich Narwojów, jak ja, zgubić i zniszczyć z kretesem. Ale bądź co bądź, niechaj pada, co chce, powziąłem silną decyzje, rygoru użyć, a nie ustąpić, gdybym miał i rangę stracić i bezpieczeństwo osoby własne hazardować. Bić się z panem kasztelanicem, to nie była żadna sztuka, ani żadna odwaga — ale począć sobie z nim tak, jak z każdym innym ubogim subalternem, to był hazard prawdziwy.
Obiecałem pp. Towarzyszom odpowiedź za trzy dni — tymczasem już pojutrze zaraz wypadała druga lustracja całej partji, a to była dla mnie najlepsza okazja do odpowiedzi, ale takiej, o jakiej ci panowie ekscessanci pewno nie myśleli. Bałem się tylko, aby p. kasztelanic przypadkiem razem z swym pocztem pancernym nie usunął się od tej lustracji, ale na szczęście przybył, zapewne dlatego, aby mnie znowu jakim despektem uraczyć.
Na oznaczoną godzinę stanąłem na placu, gdzie już i moja chorągiew i wszystkie inne oddziały partji się ustawiły. Przejechałem przed frontem, zlustrowałem moderunki i broń, a skończywszy takowy przegląd kazałem trzy apele otrąbić i trzy larum uderzyć, na znak, że ważny ordynans publikowany będzie wojsku. Gdy fajfry i paukiery zamilkli, zrobiło się cicho, jakby mak siał, a ja, kazawszy zwinąć interwalle i formować koło, podjechałem w środek i całym głosem począłem:
— Panowie oficjerowie, panowie Towarzystwo, unteroficjerowie i żołnierze wszyscy obojga autoramentów! Baczność dla egzekucji artykułów wojskowych! Stepka wystąp!!
Stepka — a trzeba wam wiedzieć, że stepką zwał się unter-profos, ten, który cielesne chłosty według rozkazu rozdawał i wyroki krygsrechtu na żołnierzach egzekwował, będąc niejako oprawcą i siepaczem szwadronowym — owoż ten stepka wystąpił z poza tylnego szeregu, mając w jednej ręce taraban, a w drugiej pochodnię, bom go poprzednio poinformował, aby te dwa rekwizyta miał w pogotowiu. Wszyscy wypatrzyli się z wielką ciekawością, co za egzekucja to będzie, a począłem dalej mówić:
— Zaszedł wypadek niesubordynacji i takowej wzgardy artykułów wojskowych, że dnia zawczorajszego pan Michał Ostrowiecki, chorąży kawalerji narodowej, w zuchwałości swojej odważył się przysłać kartel i wyzwać na pojedynek mnie komendanta całej tej partji, w której on subalterna rangę piastuje. Że zaś pomieniony p. Michał Ostrowiecki do takowej imprezy asumpt wziął sobie z służbowej admonicji, sam mnie do niej zniewoliwszy, przeto biorąc w sprawiedliwą animadwersję artykuły wojskowe, niniejszą egzekucję stanowię. Stepka zapal pochodnię!
Stepka spełnił rozkaz, a gdy już pochodnia gorzała, odwrócił taraban dnem blaszanem do góry i na ziemię go ustawił.
Wtedy ja wydobyłem kartel p. kasztelanica i rzuciłem go stepce pod nogi, wołając:
— Stepka, spal to infame!
Na tę komendę stepka podniósł kartel, pokazał go dokoła, potem podarł w kawałki i na odwróconym tarabanie spalił...
Pan kasztelanic i jego towarzysze stali jakby z kamienia, tak im snąć cała ta egzekucja była niespodziewaną i tak ich z wszelkiego zbiła kontenansu. Ja tymczasem czyniąc dalej co należało, przywołałem unteroficera z mojej chorągwi i kazałem wziąć natychmiast pod areszt p. kasztelanica i dwóch Towarzyszy, co kartel jego nosili, to jest JPana Dzierżka i Sobolewskiego. Na ten rozkaz ocknął się pan kasztelanic i z dobytą szablą ku mnie furiose się rzucił — tak, że go ledwie powstrzymano. Zrobił się teraz tumult między pp. Towarzyszami, i wołać poczęli: «Zobaczymy! zobaczymy!» Jakoż i zobaczyli niebawem, bo w jednej chwili, nim się połapać mogli, już ich dragoni moi tak sprawnie otoczyli, że wszelaki bunt lub opór był niemożebnym. Wzięto tedy bez tumultu pana kasztelanica i obu pp. Towarzyszy, szable im wprzód odpasawszy, i według rozkazu mego na hauptwach zawiedziono.
Był przepis taki w regulaminie, że gdy komendant oficera subalterna pod areszt wziął, to o tem znowuż swojej starszyźnie najdalej w dwadzieścia cztery godzin miał raportować. Nietyle przez wzgląd na p. kasztelanica, bom już nie dbał o jego zemstę, ale przez wzgląd na pana generała Korytowskiego, któremum nie chciał kłopotu i przykrych kolizyj czynić — udałem się zaraz z placu lustracji do pana generała, aby mu zameldować, co się stało. Tymczasem właśnie nie było p. generała we Lwowie, jako iż o te czasy bardzo często wyjeżdżał, komendę na mnie zdawszy. Tem gorzej to było dla pana kasztelanica, bo kto wie, czy p. Korytowski, respektując tak możne paniątko, nie byłby kazał odrazu uwolnić aresztanta.
Co do mnie, byłem już zdeterminowany, i czując się w żołnierskiem prawie, nie byłbym ustąpił, choćby mnie w sztuki pocięto. Znajomi moi, o wypadku całym usłyszawszy, nuż mi perswadować poczną, abym licho zażegnał, kasztelanica wypuścił i własną skórę salwował, «bo — tak mi prawią — ty nie wiesz bracie, jakiegoś ty wołu za rogi chwycił, a jakie sobie warzysz piwko. To pan jest, syn magnata, co całem województwem trzęsie; ani się opatrzysz, a zje ciebie z guzikami razem; na mizerny koniec tobie będzie».
Jam wiedział o tem bardzo dobrze, z kim zarwałem i co mnie czeka, ale byłbym miał siebie za babę, a nie za oficera, gdybym się był ustraszył takowych przestróg. Jużem się był na to zrezolwował: komendę, rangę, szwadron, zasługi utracić, pod krygsrecht pójść, łeb dać pod szable dworskiej hałajstry, a swoje zrobić.
— Nie boję się — mówiłem tym, co mnie przestrzegali — zginę, to zginę, ale pokażę, jak się komenda trzyma. Nie zjedzą mnie tak prędko, mam twarde kości i szpadę, nie będzie im tak krucho pod ząbkami. Obaczym, jak kostka padnie; będzie, co Bóg da, a ja przecie nie ustąpię.
Ludzie, co mi życzliwi byli, ramionami wzruszali, litując się mnie i za zgubionego mając — ale ja, raz się uparłszy na swojem, serca i kontenansu nie straciłem. Poszedłem na odwach i kazałem więźniowi przynieść takie jadło, jakiegoby pożądał, i wygody mu dać wszelkie, jeno nikogo doń nie wpuszczać pod żadnym pretekstem. Zawejda, który zawsze musiał z konceptem jakimś wyruszyć, kazał był szablę kasztelanica przed odwachem na kołku przybić i na niej kajdany zawiesić, jak się to nieraz według zwyczaju wojskowego praktykowało — tom mu ostro skarcił i szablę zaraz schować kazał. Potem, aby panom Towarzyszom i kawalerji narodowej pokazać, że się ich nie boję, po mieście sam jeden długo się przechadzałem, a choć ich dużo spotykałem po drodze, nikt się mnie insultować nie ważył. Zmiarkowałem atoli, że coś się knuje, bo panowie Towarzysze i komputowcy kupkami się przewijali, wyraźnie na wąs sobie jakowąś imprezę motając.
Gdy się już miało ku wieczorowi, poszedłem raz jeszcze na odwach, aby co do mego aresztanta wydać niektóre rozkazy, a kiedym w oficerskim pokoju z Zawejdą, bo on miał straż dnia tego, rozmawiał, słyszymy nagle krzyk szyldwachu, wołającego do broni. Wybiegłem z wachcymru razem z żołnierzami i patrzę, a tu kupa cała zbrojna na odwach sadzi, z kilku Towarzyszami na czele. Zebrało się ich razem ze dwustu, po części pocztowych pancernych, po części komputowców, a po części znowu uboższej szlachty, snać adherentów p. kasztelana Ostrowieckiego. Sadzili się przez rynek hucznie, z flintami i szablami, a Towarzysz Sobolewski był ich komendantem. Okrutny krzyk i tumult czyniąc, zwabili mnogo pospólstwa — i tak to wszystko czarnem mrowiem parło na odwach.
Miałem wszystkiego dwudziestu dragonów na odwachu, a bić larum nie było już czasu. Owoż przyszła pora rozprawić się na ostre z tą kupą gwałtowników. Dragoni moi szybko stanęli pod bronią, a ja od Zawejdy wziąłem sam komendę. Kazałem mieć pogotowiu ostro nabite karabiny — a sam wystąpiwszy naprzód, kazałem onej kupie stanąć, pod groźbą, że natychmiast strzelać każę. Wstrzymali się ekscesanci, a Towarzysz, co ich wiódł, wystąpił ku mnie i zawołał:
— Przychodzimy tu do Waćpana, abyś nam zaraz p. Chorążego wydać kazał, wolno i przy szabli go puszczając. Wzywamy o to Waćpana bez gwałtu, a jak same słowa nie pomogą, to was tu wszystkich pludraków wyrąbiem!
Wszczął się tedy wrzask okrutny między ona kupą:
— Posiekać dragonów, posiekać! hajże! hurra! na tych niemieckich szłapaków! Wiwat p. Chorąży! Wiwat pan kasztelanic! Puścić go, zaraz puścić!
Dałem im znak, że chcę mówić, a gdy się trochę wrzawa ułożyła, zawołam:
— Mościpanowie! Pan chorąży tu zostanie, póki jeden dragon żyw będzie, a choćbyście nas wszystkich do nogi wyrąbali, to jemu nie pomożecie, albowiem macie wiedzieć, żem przy nim dwóch dragonów postawił z rozkazem, aby go zaraz rozstrzelali, skoro na odwach wtargniecie! Ale nim to nastąpi, niejeden z was głowę tu zgubi. Wzywam, ustąpcie, albo strzelać każę!
Znowu krzyk straszliwy wzniósł się z tej kupy, a ja pocichu dałem dragonom moim rozkaz, aby pierwszy raz na wiatr strzelili, bom krwi nierozważnie rozlewać nie chciał.
— Roznieść ich! wyrąbać! — poczęli wołać gwałtownicy i nuż ruszą naprzód szablami wywijając.
— Cel! pal! — zawołałem, i w tej chwili dragoni moi dali salwę.
Rozległ się huk, kule świsnęły ponad głowami ekscesantów, a w tejże chwili cała kupa rozsypała się w wielkim strachu, uciekając coprędzej na wszystkie strony. Tak się to rycerstwo na sam dym rozbiegło w popłochu, że ledwie że czterdziestu placu dotrzymało, a i tych panowie Towarzysze z ciężką biedą od retyrady wstrzymali, dodając im serca i animuszu. Nim się jednak jeszcze dym rozszedł od strzału, już dragoni moi wypadli do ataku z bagnetami, a z takim szparkim impetem, że owi śmiałkowie, co jeszcze nie uciekli, ani chwili nie dostali, salwując się coprędzej do kamienic. Poszturkali niektórych dobrze dragoni, a trzech dopadli i zaraz w areszt wzięli.
Tak się zakończył ów ekces w sromotny sposób dla niesfornych gwałtowników, a dla mnie z niemałą satysfakcją, bom się tem ucieszył, że się bez rozlania krwi obeszło, a na kilku suchych guzach skończyło. Dla ostrożności jednak podwoiłem wartę, aby nowej jakiej napaści czoło stawić, i sam już całą noc na odwachu przepędziłem. Odechciało im się przecie próbować szczęścia po raz drugi i iść w odsiecz panu kasztelanicowi, a noc przeszła spokojnie.
Nazajutrz około południa powrócił do Lwowa pan generał Korytowski, a ja, skoro tylko się o tem dowiedziałem, zaraz do niego pobiegłem z raportem. Zastałem p. Korytowskiego jeszcze w stroju podróżnym i nie wiedzącego o niczem, co się stało. Zameldowałem mu w krótkich słowach całe zajście i zażądałem dalszych rozkazów w sprawie delinkwenta.
Wysłuchawszy raport mój, p. generał widocznie się skonsternował i w niemałym był kłopocie. Popatrzył na mnie z zdziwieniem, jakby się chciał dobrze przyglądnąć takiemu śmiałkowi, co paniątka do kordegardy wsadza, a regulamenta o subordynacji na serjo bierze, a potem zawołał:
— A wiesz Waćpan, że to brzydka historja, Mości rotmistrzu!
— Dla pana kasztelanica zapewne — odpowiedziałem sucho — bo ja stricte tylko animadwersją artykułów wojskowych się kierowałem, i spokojnem sumieniem o krygsrecht proszę.
— Ale nie! ale nie! źle mnie Waćpan rozumiesz, panie rotmistrzu! — zawołał p. generał — mam już teraz, bez żadnego krygsrechtu, konwikcję zupełną, żeś Waćpan uczynił, co należało. Znam ja nasze paniątka, a już najbardziej tego kasztelanica — ale Mości rotmistrzu, czy tobie dopiero mówić potrzeba, jak to u nas w Polsce bywa?
— Jam żołnierz, Mości generale — rzekę na to — a artykuły wojskowe to dla mnie wzgląd jedyny. Ja nie potrzebuję pamiętać na to, jak u nas w Polsce bywa, ale na to, jak być powinno.
— Już ja to wiem doskonale — mówi na to pan generał — żeś ty z sumieniem żołnierskiem sobie począł w tym niefortunnym wypadku, i o to ja się certować z tobą, panie kapitanie, ani myślę. Ale czy Waćpan nie wiesz, żeś w Polsce, ale czy Waćpan nie wiesz, że ojciec i krewni p. kasztelanica to możni panowie, co podniosą clamor taki okrutny, że aż królowi samemu w uszach dzwonić będzie? Czy Waćpan, panie kapitanie, myślisz, że to w pruskiem wojsku, w którem oba służyliśmy, a gdzie rajchsgrafów i baronów pakowano do sztokauzu, jak u nas prostych dragonów? A to Waćpan chyba nie zważyłeś, jakie siarczyste pioruny na głowę sobie ściągasz!
— Wiem, wszystko wiem, i nim pana kasztelanica do aresztu wziąłem, o wszystkiem wiedziałem.
— I nie lękasz się Waćpan zemsty? Ha, wiesz co Waćpan? to mi się podoba, choć mi żal tak zacnego, jak ty, oficera. Mówmy już otwarcie teraz, jak przyjaciele, czy wiesz Waćpan, że sam król Jegomość takich Ostrowieckich u nas się boi?
— Wiem, Mości generale, ale i to wiem, że król Jegomość nie potrzebowałby pewnie bać się ich ani na chwilę, gdyby się ich nie bali wszyscy tacy mizerni Narwoje, jak ja.
— Gdyby, gdyby, gdyby!... — zawołał pan generał — a tak co zrobisz? głową muru nie przebijesz! Już ja wiem, że u Waćpana charakter dzielny, a prawdziwie żołnierski! Szkoda ciebie, panie rotmistrzu; ale cóż na to robić, nec Hercules przeciw sile...
Milczałem na te słowa, a p. generał chodził zamyślony po pokoju.
— Cóż myślisz, panie rotmistrzu? — zapytał mnie nagle. — Co chcesz, abym zrobił?
— Ja proszę o surowy krygsrecht najpierw dla p. chorążego, a jeśli się i po mnie coś pokaże, i na mnie samego.
— Panie rotmistrzu, zreflektujże to Waćpan, czy nie lepiejby udusić to wszystko, póki się jeszcze dymi, bo jak płomieniem buchnie, to już wszystko przepadło... Widzisz, panie Narwoj, jedno dobre słówko możeby tu pomogło...
— Mości generale — odpowiem na to — jeśli to dobre słówko ma wyjść odemnie, to przysięgam na mój honor szlachecki i oficerski, że p. kasztelanic daremnie go czekać będzie!
— Ależ ja nie wyciągam tego, abyś go Waćpan przepraszał — mówi p. generał. — Ale wiesz co... ot, mówiąc krótko... skręćmy temu łeb i kwita...
— To odemnie nie zależy, Mości generale, ja uczyniłem swoje, a kontynuacja, to rzecz p. generała.
P. Korytowski począł znowu chodzić po pokoju w zamyśleniu, a po dobrej chwili z wesołą twarzą się ku mnie zwrócił, jakby na koncept wpadł szczęśliwy.
— Panie Narwoj, a jak ja tak zrobię, że wilk będzie syty i koza cała?
— Wtedy, mości generale, wilk się temu oponować nie będzie. Ale ja nie wiem, jakiemiby sposoby w to ugodzić.
— Udam się do jednej instancji, o której Waćpan zapomniałeś. Zgadnijże, gdzie?
— Nie zgadnę.
— Do bab, do bab! Mości kapitanie.
— Jeśli tam, to p. kasztelanic pewno wygra sprawę, a kondemnata spadnie na mnie.
— Już się Waćpan o to nie frasuj, jak będzie; dobrze będzie. Twemu honorowi i subordynacji wojskowej stało się zadość, bo p. kasztelanic w kordegardzie się wysiedział, a kasztelanic zapomni o wszystkiem; znam ja rączkę taką, co go ugłaska.
— Panu generałowi wolno robić, jako wola jego; ale ja z swej strony kroku żadnego nie uczynię, choćby ta bomba pęknąć mi miała pod samym nosem.
— Bądźże już Waćpan spokojny, moja w tem głowa. A teraz mówmy, jak o służbowym interesie mówić należy. Mości kapitanie, wezmę raport Waćpana o występku chorążego Ostrowieckiego pod uwagę i według artykułów wojskowych afera ta prowadzoną będzie. Zostawiam aresztanta w rękach Waćpana, i masz go zachować tak długo na hauptwachu, póki osobnego ordynansu odemnie nie otrzymasz.
Po tych słowach p. generała wyszedłem, a choć po prawdzie mówiąc smuciło mnie trochę, że i sam pan Korytowski uląkł się mego postępku, jakoby on był jakąś zuchwałą imprezą, a nie aktem żołnierskiej subordynacji, przecież i jam był kontent, że nie potrzebując od swojej racji odstąpić, z głowy kłopotu pozbyłem. W kilka godzin po mojej rozmowie z p. generałem, przyszedł do mnie laufer od pani kasztelanowej Szeptyckiej, damy wielce czcigodnej, a nad wszelki zwyczaj niewieści uczonej, z kartą własnoręcznie przez tę panią pisaną, abym dziś wieczór gościem był w jej domu. Zdziwiło mnie takowe zaproszenie, bom się nie honorował znajomością osobistą tej dostojnej a sławnej damy, a jako oficer chudego stanu częścią z własnej ambicji szlacheckiej, częścią z braku okazji ku temu, żadnych wysokich relacyj nie szukałem. Zaraz mi też na myśl wpadło, czy w tem nie siedzi p. Korytowski, i czy to nie planta w tem takowa, aby mnie do koncyljacji z p. kasztelanicem przywieść.
Byłem trochę markotny z tej racji, bojąc się tego niepomału, abym przy tej okazji nie był oprymowany, a do zgody ciągniony, ze szwankiem może mojej powagi jako starszego oficera i komendanta. Czy tak, czy tak, nie było na to rady, a rekuzować się takowym delikatnym zaprosinom i to od damy pochodzącym, ani oficerską, ani kawalerską nie było rzeczą. Tak tedy volens nolens począłem się zaraz zbierać, bo już ku wieczorowi się miało, gdy nagle przychodzi do mnie wachmajster z hauptwachu od Zawejdy z jakimś papierem. Czytam, i widzę ordynans p. generała Korytowskiego, nakazujący, aby komendant hauptwachu aresztanta JP. chorążego Ostrowieckiego, pod ostrą i surową eskortą, oczy mu wprzód zawiązawszy, do tej a do tej kamienicy, która w ordynarnie wyraźnie oznaczoną była, o godzinie 8 wieczór odstawił. Przeczytawszy ten ordynans dziwny, sensu jego nie mogłem dociec; rzekłem tedy wachmajstrowi, ordynans mu oddając, aby powiedział Zawejdzie, iż ma tak strictissime czynić, jak mu generał w tym papierze nakazuje.
Nie poprzestając na tem, kiedy już szedłem do p. kasztelanowej, sam jeszcze na hauptwach do Zawejdy wstąpiłem, mówiąc mu, jako ja całą aferę jak przystoi p. generałowi odraportowawszy, nic już o aresztancie dysponować nie mam, i jako mu tylko to surowo zalecam, aby z rozkazu dobrze się sprawił, a literę ordynansu w ostrą biorąc animadwersję, aresztantowi uciec lub go jakowej swawolnej kupie wziąć sobie pod honorem oficerskim nie pozwolił. Po takiem napomnieniu poszedłem na ów wieczór do p. Szeptyckiej.
Owoż posłuchajcie teraz, jak się ta intryga zawiła wyklarowała. Zawejda, skoro ósma godzina nadchodziła, wszedł z czterma dragonami do kałauzu, w którym siedział p. kasztelanic, i srogą minę zrobiwszy, wąsy okrutnie kręcąc, a oczyma straszliwie przegrażając, jak to zwykł bywał robić, jak sam powiadał, «dla solenności a rygoru» w każdej służbowej okazji — zawołał na p. kasztelanica:
— Gotuj się Waćpan stante pede!
P. kasztelanic, który dobę już drugą w kordegardzie przesiedziawszy, trochę się umitygował i skruszał, pyta Zawejdy, dokąd ma się gotować? Zawejda na to, jeszcze srożej marsa nastroiwszy, przeraźliwem go spojrzeniem od stóp do głowy zmierzył, a zamiast odpowiedzieć, rozkazał dragonom, aby z karabinów stare ładunki wykręcili. Gdy się to stało, Zawejda straszliwym głosem komenderować począł, aby nabili świeżo i ostro. Następnie tak się ozwał:
— Dragon, daj posłuch! Pod moją komendą tego oto delinkwenta poprowadzicie tam, gdzie ukażę, a to pod takim rygorem: że gdyby owo delinkwent ten, którego tu widzicie po drodze najmniejszy znak dał, że uciekać myśli, zaraz mu w łeb palniesz każdy. Co gdy nie uczynisz, każdy bez pardonu rozstrzelany będziesz! Dragon każdy, czy rozumiał?
— Rozumiał — odrzekli żołnierze.
Wtedy Zawejda zwrócił się do kasztelanica i zapytał głosem trybunalskim:
— Widziałeś Waćpan?
— Widziałem.
— Słyszałeś Waćpan?
— Słyszałem.
— Gotujże się Waćpan do marszu.
Po tych słowach Zawejda okrutnie dużą chustę wydobył i nietylko oczy, ale całą głowę kasztelanica obwinął, mało go nie udusiwszy.
— Co Waćpan czynisz ze mną? — mówi p. kasztelanic.
— Co mi rozkazano — odpowiada Zawejda.
— Dokąd mnie wiedziecie?
— Gdzie rozkazano.
— Ależ na Boga, panie oficerze — woła kasztelanic — czy mnie mizernie zgładzić chcecie z tego świata! Tożem ja nie zbrodzień żaden, a jak mi gwałt jaki uczynicie, sroga w was pomsta pewno ugodzi za to; o tem pamiętajcie! Ja się tu protestuję przeciw temu, baczcież, abyście nie żałowali!
— Rozkazuję Waćpanu milczeć pod całą srogością mojej plenipotencji, bo mam ostre względem Waćpana rozkazy — ozwał się Zawejda. — Będziemy my żałować, jak na nas kolej przyjdzie, ale teraz kolej na Waćpana do tego przyszła — i radzę Waćpanu po katolicku, raczej o mizernych grzechach żywota pomyśleć, aniżeli się nam przegrażać!
Porwał się z miejsca kasztelanic ze zgrozą i zawołał:
— Człowieku, alboż ty mnie na śmierć wiedziesz?
— Zakazuję Waćpanu pod całą srogością mojej plenipotencji nazywać mnie człowiekiem! — odpowiedział Zawejda. — Zresztą, albo ja wiem, dokąd cię wiodę? Na takowym występku, jakiegoś się Waćpan dopuścił, z szablą na komendanta zuchwale się rzuciwszy, w artykułach wojskowych śmierć stoi.
— Ja chcę krygsrechtu na to! — woła pan kasztelanic.
— To go Waćpan mieć będziesz. A teraz znowu rozkazuję Waćpanu milczeć pod największą srogością mojej plenipotencji.
Rzekłszy to, Zawejda kazał dwom dragonom wziąć kasztelanica za ręce, aby sobie z oczu przewiązki nie mógł zsunąć i tak go z hauptwachu wyprowadził.
Podczas gdy się to działo, ja już byłem u pani kasztelanowej Szeptyckiej. Uczciwie i z delikatną grzecznością przyjęła mnie ta szlachetna dama, a zastałem u niej całe grono gości, niewielkie, ale bardzo dystyngowane. Był tam i pan generał Korytowski, który ujrzawszy mnie, żartownie się do mnie uśmiechnął, nic o aresztancie moim nie mówiąc. Dam było także kilka, a między niemi była panna jedna, dziwnie nadobnej urody a wdzięczności takiej, że tylko na malowanie brać, a oko słodkim aspektem kontentować.
Mówi do mnie pan generał:
— Patrzże Waćpan, Mości rotmistrzu, to jest panna starościanka sołotwińska, czy nieprawda, że jest od czego głowie się kręcić. Owo widzisz Waćpan, że lepiej być komendantem tego serduszka, niźli wszystkie komendy i twierdze w całej Rzeczypospolitej trzymać; a zgadnij kto tam w tej główce stoi garnizonem? Nikt inny, panie Narwoj, jeno p. kasztelanic Ostrowiecki! Gdyby panna starościanka wiedziała, żeś Waćpan wilk taki i że p. kasztelanica pod muszkietami trzymasz, toby tu na cię pospolite ruszenie wszystkich białogłów sprawiła, i ano nie wiem, jakby ci tam było.
— Retyrowałbym, panie generale — rzekę ze śmiechem — lub kapitulował się na łaskę lub niełaskę. Ale ja nie wiem, czemu p. kasztelanic tej owo słodkiej służby się nie trzyma, a do nas żołnierskich niedźwiedzi się miesza?
— Gdyby panna starościanka pozawczoraj już tu była, byłbyś kasztelanica na owej nieszczęsnej lustracji pewnie nie widział i bez awanturyby się obyło. Ale dziś dopiero tu przyjechała, a biedny Ostrowiecki nic o tem nie wie!
Kiedy tak rozmawiamy, słyszymy naraz ciężkie kroki i brzęk ostróg na wschodach. Wybiegł zaraz pan generał z pokoju, a po chwili wrócił — i owo wyobraźcie sobie zdziwienie moje, kiedy za nim wszedł do pokoju p. kasztelanic z oczyma zawiązanemi, ale już nie przez żołnierzy, jeno przez dwóch pokojowców pani kasztelanowej prowadzony. Na widok p. kasztelanica zrobiło się cicho w pokoju, jakby mak siał, bo p. Korytowski palec do ust przyłożył o silentium prosząc. Damy chusteczki do ust przykładały, śmiech w sobie tłumiąc, a panna starościanka, która kasztelanica snać poznała zaraz, zarumieniła się aż po uszka.
Tak chwilę stał p. kasztelanic na samym środku pokoju, a ja chcąc uniknąć jakowej kolizji, do ubocznego pokoju się cofnąłem, stamtąd obserwując przez drzwi otwarte, co się działo. Owoż p. generał wytrzymawszy kilka chwil kasztelanica, zmienił głos, co wybornie czynić umiał, i srogim a wielkim tonem, jak gdyby przed frontem całego regimentu komenderował, zawołał:
— Do krygsrechtu, baczność! Do publikacji wyroku, prezentuj broń! Aresztant — postąp! Stepka, rozwiąż mu oczy!
Na te słowa jeden z gości ztyłu szybko zdjął chustkę z oczu p. kasztelanica...
P. kasztelanic przetarł oczy z zdumienia i aż się cofnął — gdy zamiast srogiego krygsrechtu i żołnierzy ujrzał się wpośród wesołych gości i dam eleganckich... Snać nie wierzył sam sobie, bo stał nieruchomo i z zdumionym wzrokiem, jakby z snu się obudził.
— Cha, cha, cha! — poczną się teraz śmiać wszyscy — cha, cha! Witamy, witamy, panie kasztelanicu!
— Witamy, witamy! i ktoś jeszcze wita! — zawołał p. generał, biorąc p. kasztelanica i wiodąc go wprost przed pannę starościankę.
I znowu poczęto śmiać się, a żartować, a przekomarzać się z zdziwionym i uradowanym kasztelanicem, który jakby języka zapomniał w gębie. Ja tymczasem byłem w drugim pokoju, i wyjść nie chciałem, bardzo temu nierad będąc, że mnie w takową intrygę wciągnięto. Kiedy tak siedzę, i już mi się zdaje, że o mnie całkiem zapomniano, wchodzi nagle do drugiego pokoju p. generał Korytowski i prowadzi z sobą kasztelanica. Czekam, co to będzie, a tu p. kasztelanic idzie wprost ku mnie i mówi:
— Mości rotmistrzu, niechaj to już idzie w niepamięć, co między nami zaszło. Ja czynię deprekację, wybacz Waćpan gorączce mojej.
Takiemi słowy wziął mnie kasztelanic odrazu; nie umknąłem mu też ręki, ale ściskając podaną dłoń, rzekłem:
— Niech i tak będzie, panie chorąży; skoro p. generał tego chce, a Waćpan swego impetu żałujesz. Jam nie zawzięty, a com uczynił, pewnie z przykrością mi to było.
W dobrej tedy komitywie wróciliśmy do gości i wieczór cały w przystojnej wesołości spędzili. Na wychodnem już mówi do mnie p. Korytowski:
— A co, Mości panie rotmistrzu, nie udała mi się gładko polityka?
— Jestem ja z respektem i admiracją dla dowcipu p. generała — rzekę na to — ale cóż, chociaż p. generał tym sposobem salwował mnie od przykrości, to przecie wdzięczność moja nie szczerąby była. Tak ja się już rogato w tej aferze usadziłem, że wolałbym, aby to wszystko było pękło, choćby mnie na głowę.
— Panie Narwoj — odpowiedział na to pan generał — com zrobił, to nie dla ciebie, a dla siebie samego, boś z srogiemi brytany grać począł, a kto wie, czyby cię były nie wygryzły ze szarży. A wtedy, cobym ja bez Waćpana we Lwowie począł? Toż Waćpan wiesz, jakie niespokojności się pokazują; co wiedzieć? czy lada dzień nie zechcą nas tu ze Lwowa wykurzyć jak lisów; a ja chciałbym królowi miasto trzymać. Bez ciebie zaś, panie rotmistrzu, to zaprawdę nie wiem, jakby mi tu było?
Na takowy pochlebny komplement musiałem dać za wygranę p. generałowi i podziękować tylko za dobrą o mnie opinją. Jakoż p. generał miał racją, przewidując, że niespokojności owe aż o Lwów się oprą, bo niedługi czas minął, a przeciw swoim bronić go nam przypadło. I wówczas to pono najboleśniejsza przyszła na mnie alternatywa, jakiej kiedy za żołnierskiej mej służby doświadczyłem. Kiedyś przy dobrej okazji a miłej waszej ochocie do słuchania i tę chwilę żywota mego z starej pamięci wygrzebię, infandum dolorem wznawiając. A na teraz chyba dość narracji mojej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.