Pan Walery/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
ZOSIA W MIEŚCIE.

Pełno karét, pojazdów, ludzi różnych spotykałam, każdy z jakiegokolwiek powodu, śpiesznie zdawał się dążyć. Modny jakiś ekwipaż pojazd mój zawadził, i przy świetle pochodni, dojrzeć mogłam w tej karécie bardzo piękną osobę płci mojej, niesłychanie strojną, na której twarzy znać było niecierpliwość prędkiego zajechania, i nadzieję zabaw, które na nią czekały, — smutno mi się zrobiło. Ja bez żadnego powodu jechałam, mnie nigdzie nie czekano, ja do nikogo nie śpieszyłam!
Malwina.

Nie mogę od innej uwagi zacząć tego rozdziału, nad tę — że ludzkie zamiary, są jak pyłek w powietrzu, lada wiatr zawieje, a będziemy zmuszeni z Kochanowskim powiedzieć:

„Wiatrem nadziane pęknęły nadzieje!„

Doznał tego nasz przewielebny ojciec Kalistrat Pleban z Mirowicz, gdy przed upadkiem swoim, marzył, iż natychmiast oddawszy synowicę, wróci do swojej Plebanii odpocząć po trudach podróży: a teraz leżał w domu zajezdnym na Krakowskiém przedmieściu, z nogą plastrami obłożoną, spoglądając kwaśno na Zosię, którą za przyczynę swego przypadku uważał.
W umyśle jego słabym, mocno tkwiły obraźliwe żarty, wycierpiane z jej przyczyny; choć dobry chrześcijanin, żądał jednak zemścić się jakimkolwiek sposobem; szukał w głowie powodu połajania, ale nie wiedział sam co powiedzieć. Chrząkał, kręcił się, stękał, nakoniec spojrzawszy surowo na synowicę w drugim końcu pokoju, przy oknie siedzącą, zmarszczył brwi, podniósł ściśnione usta, przymrużył oczy i zawołał: — Odstąp od okna! o, ciekawska! będzie ona sobie przez szybki wyglądać? podaj sam Brewiarz, zmówiemy litaniją do wszystkich świętych, odpowiadaj mi ora pro nobis — uklęknąć — tak!...
Głośno zaczęło się pobożne ćwiczenie, ale zaledwie doszło do połowy, Pleban dotąd coraz ciszej wymieniający świętych, przy świętym Wincentym, skleił pobożne oczy, ruszył raz jeszcze wargami, Brewiarz na łóżko upuścił — i zasnął; a braciszek po kweście chodzący, zdejmując czapeczkę, wszedł do pokoju, i wstrząsając karbonkę, prosił o jałmużnę. Kobiéty są litościwe, i często zadaleko nawet tę cnotę posuwają; Zosia też, od płci swej nieodrodna, wyjmowała już dwózłotówkę z woreczka, gdy Pleban otworzył usta i oczy i surowym tonem, zgromił synowicę. — Idź do bogatszych, rzekł braciszkowi, niech cię Pan Bóg opatrzy — Zosia spuściła z westchnieniem dwózłotówkę nazad do woreczka i litościwie na odchodzącego spojrzała. Pleban szeroko poziewał, odrzucił Brewiarz i zamyślił się głęboko. Obłożona plastrami noga nie dozwalała ruszyć się z miejsca, chociaż myśl jego czynna, rada była widzieć synowicę u Bernardynek, a siebie we własnym domu, jednak trudno było spełnić to życzenie, noga jak bolała, tak bolała. Napróżno Pleban, niecierpliwił się, łajał, dąsał, trzeba było cierpieć — a tego rodzaju niewoli, kiedy władze umysłu, ciału podległe być muszą, człek niezmiernie nie lubi.
Dzień mijał, zmierzch nadchodził; chłopiec z latarnią w ręku, świstając krakowiaka, zapalił rewerber na ulicy, który słabo oświecając przechodniów, długie po bruku malował cienie. Pleban usypiał powoli. Zosia nieśmiało zbliżyła się do okna i rzuciła wzrok tęskny na ulicę.
Świetne pojazdy pełne dam strojnych przesuwały się przed jej oczyma; śpieszyli na Teatr składający orkiestrę, niosąc w ręku latarnie, a pod płaszczem instrumenta. Przesuwał się pod kamienicami zamyślony żydek, jaśniały lampy w sklepach i aptekach, niestałe światła promyki wymykały się na ulicę z okienic dolnych mieszkań. Słychać było stukanie do drzwi, poźno wracających lokatorów i gdéranie stróżów na rygiel drzwi za wchodzącymi zatrzaskujących. Nieśmiały parafijanin, odurzony krzykiem i tłumem, szukał okiem mieszkania swego, na najmniejszy hałas ustępując się z drogi. Wlokły się z turkotem po bruku, próżne drążki z kiwającym się na kozie woźnicą, którego oczy posilny trunek przymykał.
Szerokim płaszczem okryty oficer, szukał z niespokojnością znajomego okienka i przeklinał zdradzające go ostrogi. Wracało z kilku wizyt wesołe grono młodzieży, której rozmowa rozlegała się po ulicy. Niżsi urzędnicy i pisarkowie cicho wymykali się z cukierni i billardów, a kilku przyjaciół ostrożności, pilnujących cudzej kieszeni, uważnie tam i sam przechodziło ulicę, rzucając wzrok wprawny na przechodniów i drzwi domów.
Z nieznaném dotąd zajęciem, spoglądała Zosia, na ten świat tak różny od cichego folwarku, w którym była wychowana i od posępnego ustronia, dokąd ją wieziono, od tego klasztoru, który nieporuszony i jednostajny, jak wyspa na morzu[1] odbijająca morskie bałwany, nigdy nie widział wstępującej w swe progi, wesołej radości i zabaw niewinnych. O jakże rózném było to wszystko od tego, co dotąd widziała! ruch, czynność, nakoniec to wyobrażenie, iż w miecie wszyscy się bawią, lub do cudzej przykładają zabawy, smutnie z uczuciami jej serca, było w sprzeczności. — Sama jedna, myślała sobie, rzucona na świat szeroki, a jednak w ciasnym zamknięta obrębie, bez przyjaciół i znajomych, bez czułego i litościwego serca, skazana na nieprzerwane więzienie — Ach! cóż pocznę? zawołała mimowolnie, piękne swe oczy łzami zalawszy.
— Czapki, kapelusze, miotełki! odezwał się głos we drzwiach, przerywający dumanie Zosi i sen Plebana.





  1. Bywają jednak przypadki, że morze wyspy zalewa, ale to rzadko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.