Pan Tadeusz w Semipałatyńsku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Pan Tadeusz w Semipałatyńsku
Pochodzenie Na Sybirze. Opowiadania z życia Polaków
Wydawca Wacław Pawłowski
Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1920
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAN TADEUSZ
W SEMIPAŁATYŃSKU
W pochodzie do katorgi, partyi złożonej z kilkudziesięciu zbrodniarzy, a trzech politycznych przestępców Polaków[1] we wrześniu r. 1849 wyznaczono kilkudniowy odpoczynek w Semipałatyńsku.

Zatrzymano nas w twierdzy, o pół wiorsty od miasta odległej.
Forteca i miasto otrzymały swoje nazwy od ruin jakichś siedmiu budynków (pałat), w czasie mojej bytności jeszcze zachowanych doskonale i świadczących o wielkiej ich starożytności i wspaniałości.
W Semipałatyńsku wielu, podówczas, przebywało Polaków, przestępców politycznych, prostych żołnierzy, z wykształceniem wysokiem i ex katorżników, którzy po odbyciu przymusowych robót, jako osiedleńcy, otrzymywali posady w rozmaitych biurach i dosługiwali się, dzięki swej uczciwości i wykształceniu, wyższych rang w hierarchii urzędniczej.
Skoro po mieście gruchnęła wieść, że w partyi są też i Polacy, zaraz nazajutrz po naszem przybyciu, pojawili się w twierdzy kochani ziomkowie, z powitaniem i odwiedzinami.
Z rodaków, Józef Hirszfeld, ex-żołnierz, ówczesny pełnomocnik i zarządzający interesami bogacza, kupca Popowa, zajmował w Semipałatyńsku stanowisko bardzo, a nawet można powiedzieć, wyjątkowo wybitne.
Dzięki przymiotom swego umysłu i charakteru cieszył się zupełnem zaufaniem swego mocodawcy i szacunkiem ogólnym.
Pozatem znanemi sobie sposobami umiał pozyskać względy władz, z któremi z racyi różnorodnych interesów kupca Popowa musiał mieć stosunki i być z niemi w ciągłem i nieustannem zetknięciu.
To też bez wszelkich trudności od dowódcy batalionu Bielikowa, Józef Hirszfeld uzyskał pozwolenie, abyśmy: profesor Żochowski, Józik Bogusławski i ja, cały jeden dzień przepędzili w jego domu i z nim zwiedzili miasto.
Semipałatyńsk nad Irtyszem i Semipałatynką, w r. 1849 miał wygląd miastom Wschodu właściwy.
Te oryentalne cechy nadawało mu dziewięć meczetów, szkoły muzułmańskie, liczne karawanseraje, ludność przeważnie z Kirgizów-Kajsaków złożona, ludność, Rosyanom niechętna, z żalem wspominająca owe czasy, kiedy w Semipałatyńsku rządził i rezydował chan. Czasy to były niedalekie, bo dopiero przed dwudziestu ośmiu laty, czyli w r. 1818, rząd rosyjski zniósł chanat, a semipałatyńską obłast' z jej stolicą, oddał pod zarząd i władzę gubernatora Zachodniej Syberyi.
Wróciwszy z oglądzin miasta, w domu Józefa Hirszfelda zastaliśmy już oczekujące na nas liczne towarzystwo.
Był tu urzędnik intendentury Orliński, katorżnik z r.1825; był żołnierz Jan Maj, wzięty do wojska z warszawskiej Akademii duchownej, był żołnierz Rokicki i Zieliński osiedleniec, urzędnik komory celnej.
Był Rosyanin, kapitan Tarasow, który swoją wojskową karyerę rozpoczął w Królestwie, skąd uniósł jaknajmilejsze wspomnienia.
Było jeszcze kliku Rosyan bardzo przychylnych Polakom i było jeszcze wielu rodaków osiedleńców, których nazwiska, z biegiem długich lat, niestety! uleciały mi z pamięci.
Całe towarzystwo było usposobione wybornie.
Nam trzem na każdym kroku dawano uczuć i poznać, że jesteśmy pierwszemi osobami w tem zebraniu, najmilszymi gośćmi i towarzyszami pożądanymi.
W tej atmosferze uprzejmości, serdeczności iście braterskiej — w tej atmosferze, od której, od czasu więzień i pochodów odwykliśmy, łatwo nam było chwilowo zapomnieć o tej niedoli ciężkiej, a nieuniknionej, która już na nas czychała, a która, któż to mógł wiedzieć?... może na całe życie miała pozostać naszym udziałem.
Zebraliśmy się w wielkiej, prostokątnej izbie, przejasno oświetlonej ośmiu oknami, wychodzącemi na rozległy plac, bujną, żółknącą już murawą zarośnięty.
Urządzenie pokoju było ubogie.
Józef Hirszfeld za swoją pracę pobierał od kupca Popowa wynagrodzenie, jak na owe czasy wysokie i rozporządzał dużymi środkami materyalnymi, wszelako swoje potrzeby osobiste zredukował do minimum, mniemając że zbytki nie przystoją wygnańcom i grzechem są podówczas, kiedy tysiące braci rodaków dotkliwą nędzę cierpi w tej krainie północnej, a tak od Ojczyzny dalekiej.
W świetlicy Józefa Hirszfelda było przecież coś, co radując serce i wzrok Polaka, przykuwało jego oczy do siebie.
Było to kilkanaście starych, nawet dosyć zniszczonych sztychów.
Oprawne w wązkie, skromne, czarne, jakgdyby żałobne ramki, wisiały portrety dwóch ostatnich Jagiellonów, Stefana Batorego, zwycięzcy z pod Wiednia, Kościuszki, Kazimierza Puławskiego, księcia Józefa i Napoleona I.
Nikt z powodu tych wizerunków nie niepokoił Józefa Hirszfelda, gdyż, oprócz Napoleona, przedstawiały osoby w tym zakątku świata nieznane, lecz dla wygnańców Polaków było to upajającą rozkoszą patrzeć na te ukochane oblicza!...
Gawęda w tem dobranem kółku snuła się żywo i swobodnie.
Jej podstawą i niezrywającym się wątkiem były opowiadania o huraganach, które nas z Ojczyzny porwały, i aż do tej ziemi wygnania przypędziły, opowieści o naszych osobistych przygodach, o losach innych braci, z którymi łączyły nas niegdyś węzły jednakich celów i wspólnej działalności; o losach tych, z którymi spotykaliśmy się w więzieniach, na etapach, w pochodach.
Zaiste! był to temat i bogaty i niełatwy do wyczerpania!...
Śród takich rozmów nagle w izbie pojawił się jakiś młodzieniec.
Rozglądał się bystro, a, wyszukawszy wzrokiem gospodarza, przywołał go na migi.
Wyszli obadwaj
Niebawem Hirszfeld wrócił zaambarasowany.
— Cóż za kazus niemiły! — rzekł do profesora Żochowskiego, — kiedy mam u siebie tak drogich sercu gości jak wy, zjeżdżają kupcy, z którymi handluje mój chlebodawca. A trzeba wam wiedzieć, moi drodzy, że nasze stosunki handlowe sięgają bardzo daleko, aż Buchary i Kaukazu, a nawet Chin. I wyobraźcie sobie, że z rożnych stron nadciągnęły dziś transporta: dywanów, materyi jedwabnych, tytoniu, koni. Jakgdyby na złość dziś, wszyscy dali sobie randez-vous w Semipałatyńsku!... Muszę tedy do kantoru pójść, co ważniejsze i pilniejsze sprawy zepchnąć od ręki, resztę do jutra odłożę. Postaram się wrócić do was jaknajśpieszniej.
— Idź bracie, trudno „służba nie drużba”, — odpowiedział profesor Żochowski.
Zbliżył się do nas kapitan Tarasow.
— Podobno nadeszły konie zamówione przez gubernatora, księcia Gorczakowa. Będą je tędy prowadzili do stajen. Możebyście, panowie, chcieli na nie popatrzeć? W takim razie proszę, stańcie przy oknie. Jestem pewien, że są warte niejednego rzutu oka.
— I owszem — odpowiedziałem — popatrzymy bardzo chętnie. Każdy polski szlachcic jest urodzonym miłośnikiem koni.
— No, więc podziwiajcie, panowie! — wołał Tarasow, skorośmy razem z nim w otwartem oknie stanęli. — Nieprawdaż? przepyszne ardamaki.
— Ardamaki? jakaż to rasa.
— Turkiestańska. Ardamak, to chyba najdoskonalszy wierzchowiec na kuli ziemskiej! Do podziwu zręczny, wytrwały, wytrzymalszy na trudy, niźli koń arabski, chybki, może setki wiorst prawie bez wytchnienia przebiegać, jakgdyby miał skrzydła u swoich zgrabnych, suchych nóżek, bardzo rzadko podkowami obciążonych.
— Pyszne zwierzęta! — egzaltował się kapitan Tarasow, kiedy przed oknami przedefilowało sześć, przedziwnie dobranych koni, złotogniadych, o miękkiej, lśniącej sierści, o jedwabistych grzywach, małych łbach i uszkach maleńkich, a wielkich, pełnych ognia oczach.
I temperament koni widocznie był też ognisty, mimo utrudzenia długotrwałym pochodem.
— W Turkiestanie — mówił Tarasow — ardamakom do zwykłej paszy dodają barani łój, który te konie jadają chętnie. Jedyną wadą tych cudownych wierzchowców jest ich cena wysoka. Ach! żeby to człowiek chociaż na rok przed śmiercią mógł stać się posiadaczem takiego konika... cóżby to było za szczęście!
Westchnął, a w trakcie tej rozmowy powrócił Józef Hirszfeld, w towarzystwie kilku mężczyzn, którzy obecnych witali bardzo przyjaźnie i serdecznie, jako dawnych, dobrych i zażyłych znajomych.
Hirszfeld podprowadził ich ku nam i po rosyjsku rzekł:
— Moi przyjaciele, Gruzini.
A na nas wskazał mówiąc:
— Moi bracia, Polacy.
Zaczem wymienił nazwiska Gruzinów i nasze.
Młodzieńcy, z którymi zaznajomił nas gospodarz, mieli na sobie czarne, sukienne sukmany, fałdowane od stanu, w pasie ujęte mieniącą, szeroką, złoto-srebrzystą taśmą, od której zwieszały się długie, zakrzywione karabele.
Na piersiach mieli ładownice bogate, za pasem pistolety i kindżały z sutą, srebrną inkrustacyą na rękojeściach.
Wielkie w złoto oprawne turkusy spinały kołnierze ich koszul białych. Czarne baszłyki z miękkiej tkaniny wełnianej, lekko pod szyją związane, spadały im na ramiona i na plecy, bynajmniej nie psując ślicznych linii tych postaci wysokich, prostych, szczupłych, od których biła energja młodzieńcza, szlachetna wyniosłość, połączona z ufnością we własne siły i z nieustraszoną odwagą.
Wszyscy ci młodzieńcy należeli do znacznych gruzińskich rodów podupadłych i zubożałych, po ostatecznej utracie niepodległej Gruzyi. W liceum Riszeliego, w Odesie, otrzymali wyższe wykształcenie, a władając dobrze językiem francuskim, niemieckim i rosyjskim, wybrali sobie karyerę handlową, zapewniającą im więcej osobistej swobody, oraz, co najważniejsza, niezależność przekonań politycznych.
Podróżowali dużo, a jako agentom bogatych kupców nieraz wypadło im wprost, z jakiegoś na pół dzikiego zakątka Azyi przerzucić się do ucywilizowanej Europy.
Porozumienie serdeczne pomiędzy nami nastąpiło bardzo prędko.
„Polenuli”[2], jak nas zapewniali młodzieńcy, cieszą się wielką sympatją Gruzinów...
Hirszfeld po staropolsku ugaszczał swoich gości. Ogólna serdeczność rozgrzała atmosferę humorów i uczuć.
Nagle Zieliński basem, od którego aż zatrzęsły się ściany pokoju, zaśpiewał:

...Dosyć, bracia, w kącie siedzieć,
„Nic nie słyszeć,
„Nic nie wiedzieć,
„Zaśpiewajmy

— Owszem, owszem, będziemy śpiewali. Lecz pierwszy numer koncertu ustąpmy Gruzinom — rzekł Hirszfeld
Zaraz też jeden z młodzieńców wyszedł.
Wnet przecież pojawił się z powrotem.
Za nim służący wniósł duże, mocne, okute pudełko, z czerwonej skóry.
Otworzono je i wydobyto muzyczne instrumenta dęte, kształtem do klarnetów podobne.
W pośrodku pokoju Gruzini zasiedli kołem i wszyscy sześciu bardzo zgodnie zagrali kaukaską „lezginkę”.
Była to muzyka huczna, w najszybszem allegro, porywająca jak burza, jak wicher, odurzająca jak szał...
Ucichła nagle, niby przelotna burza i wraz bez żadnej przerwy, bez żadnej najkrótszej pauzy, jeden z Gruzinów zaśpiewał.
Tekst pieśni (o ile objaśniono mnie później) był na tle narodowych nieszczęść Gruzyi osnuty... Tenor Grzegorza Rustawoli brzmiał smutkiem bezbrzeżnym...
Chwilami zdawało się, że ten cudny głos zrywa się, łamie, w tłumionem łkaniu... że śpiewak wybuchnie płaczem rozpaczliwem, tyle było w tym głosie prawdziwego, szczerego sentymentu.
Akompaniatorzy wybornie dostrajali się do śpiewaka.
Zaiste, nie słysząc, trudnoby uwierzyć, że z tak prostego instrumentu, jak kaukazka „Zarana” można tyle melodyi, tyle ekspresyi wydobyć.
— Niezwykła to rzecz, aby muzy swojemi darami obdarzyły tych, którzy służbę u Merkurego przyjęli. Pan, widzę, jest wyjątkiem, posiada pan głos niezwykle czysty i dźwięczny — mówiłem do Grzegorza Rustawoli.
On ukłonił się i rozśmiał, mówiąc:
— Polacy od wieków słynęli z uprzejmości, z wytworności i układności obejścia. Stykając się z rodakami pana, miewałem sposobność przekonać się o tem nie raz jeden. I nasz powdzięczyć się panu Józefowi Hirszfeldowi jakim podarunkiem za jego dobroć, uczynność, gościnność... dziś dopiero mogę złożyć taki podarunek drogocenny. Patrz pan!
Wyciągnął jedwabny woreczek, który miał ukryty na piersiach, z woreczka wyjął dwa tomy.
Spojrzałem na nie...
Był to „Pan Tadeusz” wydany w 1834 roku.
„Pan Tadeusz”, złożony z owych latających pomiędzy młodzieżą kartek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Pan Tadeusz” przechodził z rąk do rąk... Każdy pragnął widzieć tę książkę, składającą się z kart, przez wielokrotne odczytywanie zniszczonych i pożółkłych.
Każdy pragnął dotknąć jej z uszanowaniem, popatrzeć na nią chociaż zdaleka...
Nam, świeżo z kraju przybyłym, ta edycya Pana Tadeusza była już znaną.
Więc na bok usunęliśmy się dyskretnie...
Zdawało się jakoby od tej książki w skromnej, szarej okładce bił jakiś blask, niby od relikwiarza, w oprawie z drogocennych kamieni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Profesor Żochowski ujął książkę...
Przycisnął ją do piersi...
Podniósł ją w górę, zaczem pochylił przed nią swoją siwą głowę...
Słoneczne promienie, łamiące się w czystym krysztale drobnych szybek, tęczową aureolą otoczyły postać czcigodnego starca i zaklęte w druk obrazy i myśli genialnego poety...
Wreszcie profesor Żochowski otworzył książkę i drżącym ze wzruszenia głosem zaczął czytać:

...Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił...

Po tych słowach wybuchnął jęk...
Wówczas, z naszych oczów trysnęły „łzy czyste, rzęsiste”, łzy tęsknoty za ukochaną... za tą, od nas tak daleką... daleką... daleką...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I w pokoju, przed chwilą ożywionym wesołym gwarem, zaległa cisza...
Niekiedy tylko wionęło westchnienie...
Niekiedy wionął szept...

...Ojczyzno moja,
Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił...

— Bogusławskij! Tokarzewskij! Żochowskij! gaspada! praszu sabiratsia! czas wracać do ostrogu, proszę pokornie pospieszyć się!
Czar prysnął...
Urocze marzenia pierzchnęły, rozwiały się, niby sen, z którego człowieka nagle rozbudzono brutalnie...
Z ekstazy wytrzeźwił nas ostry, szorstki głos, który usiłował być miękkim i łagodnym.
To był głos podoficera.
W progu pokoju stał w orszaku czterech żołnierzy, z nabitemi karabinami na ramionach...
To była asysta mająca nas, Polaków, skazańców, eskortować z powrotem do więzienia w semipałatyńskiej twierdzy.
Suto ugoszczony przez Józefa Hirszfelda i hojnie obdarowany podoficer był niezwykle uprzejmy i ugrzeczniony.
Wywołując nazwiska nasze, nazwiska przestępców, na katorgę skazanych, raczył dodać: „gaspada“ i „proszę pokornie”.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wybiła godzina rozstania...
Z braćmi wygnańcami, z Gruzinami z Nikitą Mikołajewiczem Tarasem, zresztą ze wszystkimi obecnymi, żegnaliśmy się mocnym, długim uściskiem.
„Do widzenia“!
A natomiast wszystkie serca rwał ból smutnego przeczucia, że w takiem gronie zespolonem z sobą serdecznie, już nie spotkamy się, nie zejdziemy tak rychło.
„Pan Tadeusz” też otrzymał długie i gorące pocałunki na pożegnanie.
— Ci Polacy... doprawdy nie pojmuję! Oni byle przeczytać patryotyczną książką gotowi są wszak w każdej chwili skoczyć w ogień, lecieć na kraj świata, narazić się na więzienie, na pałki, na katorgę... Ciekawym, czyby który z nas dla przeczytania... no!... Radiszczewa[3] przypuśćmy, chciał narażać się na takie okropności?... Dziwny to naród ci Polacy! Bóg z nimi! — półgłosem do siebie pomrukiwał Tarasow, a do podoficera zwrócił się z komendą:
Paszli won! w sieni poczekać! ja sam z tymi panami pójdę do fortecy.


Już ostatnie blaski dogasały na zachodzie, kiedyśmy po dniu tak pełnym wrażeń, tak mile w gościnnym domu Józefa Hirszfelda spędzonym, powracali do semipałatyńskiej fortecy.
Z rozkazu kapitana Tarasowa, podoficer z konwojowymi trzymali się od nas zdaleka. Sam zaś, umyślnie prowadził nas przez istny labirynt uliczek najstarszych i najwęższych w Semipałatyńsku.
Ruch koncentrował się w środku miasta, nowsze, centralne dzielnice były ruchliwe, ożywione, szczególniej podczas zjazdu kupców i przywozu towarów.
Zaś, pośród tych domostw szarych, niskich, do wydłużonych, kamiennych prostokątów podobnych, nielicznych tylko spotykaliśmy przechodniów, Kirgizów we włochatych, kolistych burnusach, brunatnych Azyatów z pogranicza Persyi, w długich płaszczach, z włosami i brodami na czerwono ufarbowanemi henną.
Kobiety w tem smutnem pustkowiu nie spotkaliśmy ani jednej.
Natomiast spotkaliśmy wielu „bajguszów”[4] o zwiędłych, wynędzniałych, ciemnych twarzach i w dziurawych wojłokowych opończach.
Widać gnieździli się w tej dzielnicy starej, zaniedbanej, ubogiej, od centrum miasta dalekiej, a przed nocą ściągali do swoich legowisk.
Na widok żołnierzy i oficera wyższej rangi, konwojujących trzech mężczyzn w aresztanckich ubiorach do „ostrogu” za miastem, przyśpieszali kroku i trwożliwie kryli się za węgłami domostw, albo znikali w ich głębiach ciemnych.
Gawędząc z Tarasowem i słuchając jego objaśnień, prędko przeszliśmy dwuwiorstową przestrzeń z miasta do „ostrogu“.
Przed wejściem do fortecy jeszcze raz rzuciłem okiem na miasto i otaczający krajobraz.
„Barnaulski bór“, szeroką linią ginący na horyzoncie dalekim, ciągnął się, w lekkie, fioletowe mgły obwity.
Minarety wysoko strzelały w górę, obok pękatych kopuł bizantyjskich.
Z krużganków meczetów muezini przeciągłym i, niby jęk, tęsknym głosem wołali:
Hillali! hallala! Illa hu! Alla-hu! Allach! Allach!
Że to była wigilia święta starego stylu, cerkiewne dzwony wzywały ortodoksów na nabożeństwo wieczorne...
W mieście zapalono już światła po domach i w latarniach przy rządowych gmachach.
Starożytne ruiny w gloryi zachodu leżały ciche, jakgdyby w morzu krwi...
„Was Hände bauten können Hände stürzen. Das Haus der Freihet, hat Gott gegründet”...
— Co pan mówisz? — zapytał kapitan Tarasow.
— Co mówię? Oto: ni stąd ni zowąd, przypomniałem sobie pewien dwuwiersz z Szyllera — odrzekłem — Trzeba wam wiedzieć, Nikoło Mikołajewiczu: Kamiński, profesor języka niemieckiego w Szczebrzeszyńskiej szkole, gdzie się kształciłem, był szczególniejszym miłośnikiem i najgorętszym wielbicielem tego poety. My, uczniowie, musieliśmy całych długich ustępów z Szyllera uczyć się na pamięć... Raz, podczas letnich wakacyi, z ogromnym aplauzem widzów, po niemiecku, wyobraź pan sobie: po niemiecku, my, uczniowie, odegraliśmy cały akt z Wilhelma Tella...





  1. Polakami tymi byli: Józef Bogusławski, profesor Żochowski i piszący te słowa.
  2. Polenuli: Polacy.
  3. Aleksander Mikołajewicz Radiszczew pragnął zaprowadzenia w kraju reform, na wzór tych, jakie istniały w innych państwach europejskich. W tym duchu wydał dzieło p. t. Putieszestwie iz Pieterburga w Moskwu.
  4. Bajgusz, kirgiz żebrak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.