Pan Major/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Major
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz raniutko ledwie Sykst wstał, wszedł major i rzucił czapkę na jego łóżko.
— Wiesz com miał wczoraj za przygodę? zapytał.
— No? jakąż?
— Ale osobliwszą... Przypominasz sobie żem do pani Sylwestrowej dochodząc pożegnał się z tobą zmiarkowawszy, że przy tej rozmowie prędzej zaszkodzę niż pomogę... Otóż, wróciłem w stronę twojej kamienicy...
— Po co? spytał Sykst.
— No, bom stary a głupi! odparł major, same mnie tam nogi prowadzą... Idę, mówił dalej — patrzę i oczom nie wierzę, poznaję... Kogo...
— Jużciż nie Jadwigę? przerwał Sykst.
— Ale starą Kunegundę.
— No! to być nie może.
— Ale tak było... Wślad tedy za nią. Weszła do twojego domu, przyczaiłem się, prosto poszła do Małgorzaty, siedziała tam z godzinę, chodziły razem oglądać mieszkanie panny Jadwigi. Mnie tylko niecierpliwość brała, żeby już się to raz skończyło, bom obrachował sobie, że za nią pójdę... no! i odkryję, gdzie jest panna Jadwiga...
— I odkryłeś.
— Ale ba! diabeł się w to wmięszał... Idę, mówił major smutnie, idę na palcach ostrożnie, stanie ona, stoję przytulony w bramie, aż mnie diabli biorą. Klękła pod figurą modlić się, wlazłem w przymurek za szkapę, czekam, oczy wytrzeszczałem... wstała, idzie, ja za nią... Wlokę się, wlokę i... przywlokłem... do szpitala!
— Jakto do szpitala? spytał Sykst.
— No, wyobraźże sobie, oczy mnie zmyliły. Inną babę po nocy wziąłem za tę i... omyliłem się.
— Ba! ba! rzekł gospodarz, to nie może być... ona cię w pole wywieść musiała, to kuta baba! Ale zawsze tyle zysku, że Jadzia w mieście...
— O! tego jestem najpewniejszy, odparł major. Nie mogę sobie tylko darować, żem tej czarownicy zaraz nie pochwycił, musiałaby mi powiedzieć.
Sykst głową kiwnął...
— Byłbyś ją umęczyć mógł, a słowaby nie pisnęła; ja ją znam... Tyleby z tego było korzyści, że Jadzia zostawszy sama strachuby się nabrała...
— To prawda, rzekł major, ale jakiż jest sposób?
Sposobów we dwóch znaleźli ci panowie z dziesiątek; były wszystkie doskonałe, na nieszczęście potrzebowały też wszystkie współudziału opatrzności, która się do tej zawikłanej sprawy mieszać nie chciała... Sykst zdał potem relacyą majorowi z wczorajszych swych starań, i potrafił przekonać Sylwestrową i jej córkę, że małżeństwo uroczyście przyrzeczone, odroczonym być musiało dla tego samego, iż major je chciał wspaniale obchodzić.
Uściskał Dubiszewski gospodarza, i w zapale wdzięczności ofiarował mu kupioną wczoraj dla niego tabakierkę z miniaturą Augusta III-go, która przynajmniej szambelanowi dworu tego króla służyć musiała. Była srebrna, wyzłacana, pięknej roboty, a portret miniaturowany na porcelanie. Sykst tak się rozczulił, że zapłakał.
— Powiedzże ty mnie, zawołał — dla czego z początku taki dla nas, dla mnie i Jadwisi byłeś twardy.
— Bom był i jest twardy dla wszystkich, odpowiedział major, bo mi się serce otworzyło pierwszy raz w życiu dla tego dziewczęcia i to uczucie zrobiło mnie lepszym, poczciwszym... Począłem kochać i starać się dawnym obyczajem, a skończyłem — dodał ze wstydem — ślamazarnie i jak student!
Zakrył sobie oczy major.
— Sam siebie nie poznaję, rzekł — dotąd rzucałem ludźmi nie wiele ich ceniąc, ta kobieta wzbudziła we mnie pierwsza bezinteresownością swoją, szlachetnością charakteru, poszanowaniem małżeństwa... szacunek i uwielbienie... oto cała tajemnica mój Sykście. — A Pan Bóg chciał, by w chwili kiedy się stałem lepszym, może godniejszym trochę szczęścia — jedyne, jakiego pragnąłem... cofnęło się na wieki odemnie...
Sykst patrzał, słuchał, był z respektem dla majora, ale znać było, że się nad nim litował, jak nad nieszczęśliwym kaleką.
— No, cóż robić! westchnął, trzeba się poddać woli Opatrzności.
— Naturalnie, kiedy inaczej nie można, rzekł kapitan; chodź na śniadanie, utopim frasunek w węgrzynie...
Sykst tak był przejęty darem tabakiery, że choć śniadaniom nie dowierzał, wypróbowawszy, iż mu łatwo się po nich w głowie kręci, nie opierał się tą razą; poszli...
Dubiszewski wszakże zbyt ufał we wszechmocną siłę węgrzyna... pił, czerwieniał, a był co raz smutniejszym...
— Wiesz co, zawołał po chwili, z mocnem postanowieniem... bądź co bądź... ja się nie ożenię nigdy!
— No — a Piotrusia... jakże będzie z Piotrusią.
Major się uśmiechnął i zmilczał...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.