Pan Karol/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Karol
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Adam Zawadzki
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
PIERŚCIONEK.


Przysięga, czcze słowo, możnaż przysięgać na to, co nie w naszéj mocy dotrzymać?
Myśl w dniu wiarołomstwa.

No! za zdrowie twojéj żony, panie Sędzio! A! że sliczną to sliczną masz żonkę, niech mnie diabli wezmą, jeśli nie najpiękniejszą ze wszystkich Sędzin na świecie. Uf! gdybym ja miał taką!
— I znowu, i znowu, proszę, bardzo proszę, kiedy już prosiłem, żeby ani słowa o mojéj żonie, ani słowa. Facećje!
— Cóż tam za drażliwość u licha? Na tożeś się ożenił, żebyś się wiecznie lękał nawet wspomnieć nawet jéj imienia? E to już żarty panie Sędzio, nie bądź bo zazdrośnym po furmańsku. Naléwam ci nowy kieliszek, za zdrowie twojéj żony — Pijcie panowie!
— Vivat! vivat! Pani Sędzina!
— W istocie panie Sędzio, rzekł piérwszy współbiesiadnik, ja nie pojmuję jak ty możesz bydź i potrafisz bydź smutny, nasępiony. Nie jest żeś szczęśliwy?
— Ba! szczęśliwy! a zaraz szczęśliwy! facećje!
— Ciekawyż jestem wiedzieć, co ci do szczęścia braknie?
— Braknie, a zaraz braknie! facećje!
— Ja nie pojmuję! Liczmy twoje dostatki wszelkiego rodzaju. Naprzód masz lat pięćdziesiąt i —
— I zaraz, panie Józefie! Kiedy wasan zawsze głupstwa prawisz! Co to nie wiész niby że w Lipcu na S. Ignacy zaczynam rok trzydziesty dziewiąty, a ty, facećje!
— Praw to komu chcesz, ale ja nie wierzę.
— Ot! i znowu, nie wierzę, kiedy mówię! Jak dziś dzień; pokazałbym ci metrykę, ale kościół parafjalny, w którym chrzczony byłem, spłonął razem z metrykalnemi — xięgami!
— No! więc mijam lata; powtóre masz piéniądze, a przy twoim wieku jeszcze —
— I znowu! wieku, facećje! Panie Józefie, opamiętaj się wać, dalibóg ja nie jestem w wieku. Czego ty chcesz — no, patrz; raz, dwa, trzy, jeszcze ci wytnę hołubca i przysiudy, patrz. Albo łydki, albo nogi, to nie tak jak u starego, facećje!
— No, w wieku czy nie w wieku, zawsze to drugi dostatek, ładna, młoda, miła, i kochająca żona.
— I zaraz! facećje! Panie Józefie! Gdzie tam ładną! po co to gadać! Proszęż cię ani słówka o żonie, kiedy mówiłem że o niéj ani słówka —
— A więc, sza! Ale jeszcze kieliszeczek panie Sędzio! doskonały markebrüner.
— Upadam do nóg, facećje, markebrüner i niósł do ust kieliszek, a potém zawołał.
— A! a! a toż co za figura?
Gdy to mówił, wchodził do traktjeru, człowiek młody, blady, blondyn, dość wysokiego wzrostu, nie wykwintnie odziany lecz dość czysto. Płaszcz zrzucił w piérwszym pokoju i posunął się daléj, wszyscy przytomni spójrzawszy na niego, cofnęli się mimowolnie.
Nadzwyczajna, śmiertelna prawie, sina bladość okrywała twarz jego całą, oczy miał wielkie, czarne, rysy wszystkie skupione, usta szerokie i otwarte, tak, że dwa rzędy zębów białych, długich, wysuwały się z pod warg bladych. Spójrzenie jego było dzikie i szyderskie, a tak przejmujące, że spotkanie tego wzroku na długo humor popsuć mogło. Wyraz całéj twarzy godził się z wejrzeniem i uśmiéchem; dziwaczną tajemnicą człowiek ten mimowolnie wzrok ku sobie pociągał, choć przykro było patrzeć na niego. Długie jasne blond włosy, kręcące się niedbale spadały mu na ramiona.
Sędzia dwa razy spójrzał na niego i odezwał się do sąsiada po cichu.
— Facećje! czysta trupiagłowa, ten jegomość; i oczy i zęby! hm! Panie Józefie?
— Prawda! prawda! jakie oczy! — jak węgle; nos, usta, uśmiéch, zdaje się trupia głowa tylko co wyjęta z kośnicy. — A! jakże się rozsmiał, jak gdyby tysiąc lat nie otwierał gęby!
— Facećje! takich figur nie powinni wpuszczać do traktjeru, czysta trupia głowa! To psuje apetyt, trawienie, można dostać niestrawności. — A! a! idzie ku mnie! Facećje! czego wasan chcesz? Ba! Mosanie, może kieliszek markebrüner, proszę, pij, pij, i idź sobie z panem Bogiem, bo —
— Bo co!
— Bo, ja nie mam czasu.
— Dziękuję za wino, rzekł nieznajomy do Sędziego, ale jeśli możesz kawałek chleba — albo —
— Co? przerwał Sędzia — alboż, i tu zatrzymał się, lękając nieprzyzwoitym domysłem obrazić nieznajomego.
— Tak! tak panie! rzekł cicho przybyły, nie mam co jeść! cha! cha! Nie prawdaż że to się smiesznie panom musi wydawać, po dobrym obiedzie?
— Ba! smiesznie, pięknie to smiesznie! facećje! to wcale nie smiesznie! Jedz wasan, masz tu co chcesz, może od samego rana nie jadłeś, a to już po czwartéj!
— Tak, to już trzeci ranek jak nic nie jadłem, rzekł nieznajomy z uśmiechem.
— Trzeci! trzeci! zawołał Sędzia, facećje, i dziw że tu, że pan tak źle wyglądasz, jak —
— Jak trup, — podchwycił sam nieznajomy z uśmiechem, nieprawdaż, że to pan chciał powiedzieć? Wszyscy znajdują, dodał obojętnie, że podobną mam twarz do trupiéj —
— Ja, ba! facećje — ja tego nie mówię, rzekł Sędzia mrugając na P. Józefa — ale proszę jeść.
Podano, nieznajomy usiadł i zajadał z pośpiechem, potém nagle jakby sobie cóś przypomniał, spiesznie położył widelec i nóż na talerzu, sięgnął ręką do kieszeni bocznéj surduta i spytał obracając się, Sędziego.
— Może mi pan zrobisz jeszcze jedną łaskę —
— Co? chcesz może kieliszek markebrüner? chętnie! tylko jedz pan wprzódy, żebyś czasem nie umarł.
— Nie, tego się pan niémasz co lękać, rzekł nieznajomy; — ale czy nie zechcesz kupić u mnie pierścionka. Głód i potrzeby nieodbite których niémam czém zaspokoić, zmuszają mnie do sprzedania go, chociaż mi jest bardzo drogim —
— Facećje! bardzo drogim, pierścionek, po mruknął Sędzia, pokaż no pan, może ja go kupię, dla —
— Dla żony kupisz, podchwycił pan Józef.
— I znowu! panie Józefie! ba! głupstwa gadasz — kupię dla siebie, proszę pokazać.
Nieznajomy dobył z kieszeni i podał obrączkę złotą, gładką Sędziemu. On, wziął ją w ręce, wlepił w nią oczy, przetarł je rękawem, popatrzył znowu, a nareście krzyknął głosem zmienionym.
— Facećje! to obrączka mojéj żony! nasza ślubna —
— Jego żony! podchwycił nieznajomy — Ha! Proszę mi ją oddać panie Sędzio; ja jéj tobie nie sprzedam, ja żartowałem tylko cha! cha! wybornie. — I uśmiechając się pokazał ogromne dwa rzędy białych jak śnieg zębów, a potém wlepił oczy w Sędziego, tak że on cofnął się krokiem. Nie puścił jednak z rąk pierścionka.
— Proszę mi go oddać, bardzo proszę —
— Nie, o! nie! facećje! Ja mam oddać mój ślubny, nasz ślubny, dalibóg własny. Zkąd go masz? powiedź.
— Jużciż pewnie nie myslisz, żem go ukradł? zawołał nieznajomy i w téj chwili pochwycił tak silnie za rękę Sędziego, że ten ze strachu puścił pierścionek, który po śliskiéj posadzce, potoczył się brzęcząc daleko. Nieznajomy puścił Sędziego i jak kot rzucił się za obrączką. Podpełznął pod kanapę, dostał ją, schował, a nim Sędzia osłupiały miał czas ku niemu się obrócić, zniknął już z traktjeru.
— Tego dalipan nie pojmuję, rzekł po chwili przychodząc do siebie Sędzia, — Ba! mój własny, nasz ślubny, ten którym zaręczyłem się i zaślubiłem z moją —
I zatrzymał się.
— No cóż? boisz się wymówić imienia żony, podchwycił P. Józef.
— I znowu! wasan tylko bredzisz, panie Józefie, facećje! Ale dali pan mój własny! Tego nie pojmuję, a ten szałaput, ta trupia główka, poleciał i nie powiedział mi nawet zkąd go dostał. Hm! kieliszeczek markebrüner, panie Józefie. Ta obrączka stanęła mi w gardle, że i wina przełknąć nie mogę. Ta trupia głowa.
— Ach, dałbyś już temu pokój! rzekł Józef, Bóg wie o co kłopoczesz się panie Sędzio. Tak ci się przydało, to nie twoja obrączka, małoż to jest obrączek i cyfer podobnych!
— I znowu! facećje! Wasan same głupstwa prawisz, panie Józefie, zawsze tylko przydało się, przydało, — ale kiedy mówię że napis czytałem, datę widziałem.
— Chcesz bydź tego przekonania, a zatém dajmy temu pokój. Chodź panie Sędzio, zagramy w billard jedną partję.
— Nie — nie potrafię, ręka mi cóś drży — ten człowiek —
— No! porzuć że dzieciństwa, tchórzysz i mięszasz się jak dziécko.
— O! dziécko! dawno to już przestałem bydź dziéckiem! facećje —
— Chodź w billard —
— Oh! I zaraz —
— Daję ci dwadzieścia fora!
— I zaraz! facećje! Na co mnie fory! Ja wasanu dam trzydzieści. — O co gramy — ta obrączka — ten trupia główka — o co gramy?
— O talara.
— Dobrze, markier! Hej, zaczynaj pan. Ta obrączka — karambol — dwanaście a trzydzieści — Jakie kije — Jaki billard — Ta obrączka.
— Chybiasz Sędzio, jakby naumyślnie — kiks, feler. — Czekaj jeszcze, stoję na matce — dwanaście, dwanaście, jeszcze raz, przegrałeś.
— Bo to jakiś billard, bo ja, tfu! ta obrączka.
— Wypijem markebrüner!
— Dobrze! dla odwagi, bo jakoś — ja niewiém.
— Co? jeszcze ci ta obrączka stoi w gardle?
— Ba, facećje! nie, tylko mi mdło jakoś, duszno tutaj, — ten szałaput tak uciekł. Już to ostatni kieliszeczek. Muszę iść do domu, słońce zachodzi, zaszło nawet podobno, mam robotę jeszcze.
— A! nie godzi się Sędzio uciekać od nas, musisz zostać z nami, na robotę czas zawsze!
— I znowu, panie Józefie, facećje! Nie mogę, dalipan nie mogę, mam robotę pilną. Upadam do nóg — To już chyba ostatni kieliszeczek; — Ta obrączka!
— Ale ten jeden jeszcze —
— Ale chyba już ostatni!
— Kropla na dnie w butelce została, musiémy jéj dopić Sędzio, kieliszeczek jeszcze.
— Już to chyba ostatni, facećje — bo się upiję — ostatni, panie Józefie — Ta obrączka! Hm!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.