Pan Graba/Część III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

W parę dni po katastrofie, jaka spotkała pana Grabę u pani szambelanowej, o dość wczesnej porannej godzinie, siedział w swoim pokoju bez codziennej swej, jak ją zwał, maski fizycznej, z siwiejącemi mocno włosami, chorobliwie żółtą cerą, owinięty w swój szeroki, barwisty szlafrok. Przed nim na stole stała filiżanka z czekoladą, zwykłym rannym napojem pana Graby, ostygłą już, a jeszcze nie nadpoczętą.
Naprzeciw z nogą po kawalersku założoną na boczną poręcz fotelu siedział eks-kapitan złotych huzarów całą gębą pijąc czekoladę i w przestankach puszcząjąc gęste kłęby dymu.
Obaj milczeli.
Pan Graba palił też cygaro, brwi miał zsunięte, a po całej jego twarzy rozlewał się wyraz cierpkiego niezadowolenia złączonego ze zjadliwem szyderstwem.
— Hm, — przerwał milczenie Graba, — znać najrozumniejszy człowiek musi choć raz w życiu kapitalne popełnić głupstwo! potrzebaż mi było tak haniebnie kompromitować się w tak pożytecznem ze wszech miar towarzystwie!
Kapitan zaśmiał się grubo i łyknął czekolady.
— Nie powiadam ja, — ciągnął Graba bardziej do siebie niż do gościa mówiąc, — nie powiadam ja, aby sam fakt miał w sobie coś złego i nierozumnego. Przeciwnie, wierny byłem mojej zasadzie przy której trwam dotąd, że będąc obdarzonym większą od innych zręcznością i sprytem, powinienem na swoją korzyść eksploatować nierozum i słabość głupców, którzy sami lecą w moje ręce. Ale cała wina w tem, że uniosłem się i nie postrzegłem, iż w tak licznem, a różnorodnem towarzystwie ktokolwiek mnie śledzić może, przytem byłem zgrany djabelnie i nie miałem grosza przy duszy, ze zbytniej więc chęci, aby się sztuka udała, musiałem ją niezgrabnie wykonać.
Kapitan otarł z wąsów czekoladę, buchnął dymem i odrzekł:
— A do tego o ile wiem, jesteś pan nowicjuszem w...
Zrobił rękami gest naśladujący jakąś sztuczkę kartową i zaśmiał się na całe gardło.
— Na honor, masz słuszność! — rzekł Graba przymuszając się do śmiechu, który mu tylko usta wykrzywił, — pierwszy tego rodzaju fakt dokonałem na pół roku przed mojem przybyciem do M. z Warszawy, wtedy gdy mi z ojczystego majątku ani szeląga nie pozostało. Tutaj zaś sam wiesz najlepiej, że osobiście mało się w to wdawałem, działając albo za twojem szanownem pośrednictwem, albo wcale nie potrzebując chwytać się tego bohaterskiego środka, bo mi bez tego szczęście szalenie przez jakiś czas służyło...
— To prawda, to prawda, — przerwał z tytanicznem westchnieniem kapitan, — przez jakiś czas miałeś pan szalone powodzenie...
Graba zmarszczył mocniej brwi i przeciął ostremi zębami cygaro trzymane w ustach.
— Głupcy! — wyrzekł z pogardą jakby do siebie, — garnęli się z razu do mnie, niby do jakiego mesjasza, leźli mi w ręce, zachwycali się mną, kochali, nazywali swym najdroższym przyjacielem, a onegdaj, kiedy nieszczęście mnie spotkało, odstąpili jak od trędowatego i opluli wzgardą...
Zaśmiał się gardłowo i wyrzucił z ust kawałek odgryzionego cygara.
— Tak, tak, — zawtórował kapitan zwieszając sentymentalnie nos nad filiżanką, — taki to świat... tak to bywa na świecie... i Napoleon pod Waterloo...
— Głupi świat! — przerwał zrywając się z siedzenia Graba, — a życie na nim, nie warte tych zachodów, jakie sobie zadajem, aby je utrzymać i osłodzić. Ot, wiesz co kapitanie, tak mnie już to wszystko na świecie znudziło, tak mi wszystko obrzydło i dojrzało, że jestem bliski strzelenia sobie w łeb!...
Kapitan rozśmiał się na całe gardło.
— Przysięgam na wszystkich djabłów! — zawołał, — że nigdybym się nie spodziewał usłyszeć coś podobnego z ust twoich! Tyż to mogłeś powiedzieć? ty?
— Ja, — odpowiedział Graba stając przed nim z rękami w tył założonemi, — i raz jeszcze powtarzam, że nic nie widzę miłego w tej głupiej mojej po świecie wędrówce. Długów mam po uszy, więcej jak włosów na głowie, kredyt przez tę nieszczęśliwą awanturę straciłem do reszty, z M. wyjechać mi nie sposób, bo kredytorowie bodaj za łeb mnie zatrzymają i do ciupy jeszcze zasadzą, a tutaj spodziewam się, że nikt już nie będzie miał ochoty bawić się ze mną przy zielonym stole!...
— Nie wierz w to, — odpowiedział zwolna kapitan, — ja ci ręczę, że nie zabraknie ci adherentów i poniterów.
Graba spojrzał na niego przenikliwie, ale milczał.
Kapitan mówił dalej:
— Potraciłeś grube ryby, to prawda. Ordynat wyjechał, Kloński wlazł pod pantofel żony, Słabecki umiera, a zresztą gdyby i zdrów był, jest już zrujnowany, że nie wiele się już na nim ułowić można, Karol X. i kilku jeszcze innych zrażeni onegdajszą awanturą, zapewne już do ciebie nie zajrzą; ale pozostają jeszcze małe rybki, które w mętnej wodzie nikt ci łowić nie przeszkadza, a ja dopomódz mogę, naturalnie i dla własnej korzyści...
Graba skrzywił się i chodził po pokoju milcząc.
Kapitan wodził za nim mglistemi swemi oczami i uśmiechał się z pod olbrzymich wąsów.
— Nie podobają ci się małe rybki? — rzekł, — przywykłeś do szczupaków i sandaczów! a jednak i płodkami żyć można, a nawet lepiej je łowić, bo i więcej ich jest i głupsze są.
— Do licha! — zawołał Graba zatrzymując się, — nie wdawaj się w swoje niezgrabne przemówienia, a mów po prostu co myślisz.
— A naturalnie! — odparł kapitan, — to była przedmowa, a teraz wypowiem sam sens. Uważaj tylko! Mam znajomych, przysięgam na Belzebuba, tęgich chłopców. Niektórzy z nich, zwłaszcza młodzi, posiadają nawet porządnie ładowane kieszenie, inni mniej zasobni, no, aleć zawsze mają tam jakieś piórka, które oskubać można. Takich skrupułów honoru i delikatności jak ci panicze, z którymi wdawałeś się dotąd, rzadkie miewają przystępy, byle czem się nie zrażą, a jak im pokażesz parę butelek szampana — ba! na co szampana? dobrej wódeczki i powiesz: sztos fertig, pójdą za tobą na koniec świata i nie będą przypatrywać się twoim rękom, jak będziesz ciągnął faraona.
Na twarzy Graby wybił się głęboki niesmak. Zauważył to kapitan i zawołał:
— A! arystokrata z ciebie! Chciałeś tylko z paniczami mieć do czynienia!
— Nie powinno cię to dziwić, — odrzekł Graba z rodzajem dumy, — urodziłem się w wysokiej społecznej sferze i przywykłem do wybornego towarzystwa. Niech cię to nie obraża, ale powiem ci, że nawet ty raziłeś mnie długo swoim senatorskim śmiechem i nieokrzesaną manierą, a pogodziłem się z sobą tylko dla sprytu jaki posiadasz. W ogóle trywialnego towarzystwa znieść nie mogę!
Tym razem grube rysy kapitana pokryły się szyderstwem połączonem z obrazą. Przez chwilę zdawało się, że wybuchnie, ale uznał znać za korzystniejsze powstrzymać się i rzekł lekko tylko drżącym od gniewu głosem:
— Nie zapominaj proszę, że urodzeniem jestem ci zupełnie równy i niegdyś byłem także bogaty. Jak ty przejadłem, przepiłem i przegrałem mój fundusz, wstąpiłem do służby wojskowej szukając sposobu do życia, i między kolegami nabrałem tej maniery, która cię razi, a mnie, przysięgam na djabła, nic nie obchodzi. Trzy lata temu po pijanemu pokłóciłem się z moim pułkownikiem, straciłem służbę, i sprytem moim żyłem dotąd nie siejąc i nie orząc jak ptaki niebieskie. Zdaje mi się więc, że zbyt podobne miewaliśmy przejścia i zatrudnienia, abyśmy nie mogli z sobą pod każdym względem stać na równi!...
Żółta twarz Graby zarumieniła się zlekka.
— Bądź co bądź, — rzekł prawie z pogardą, — wielka zawsze zostanie różnica między mną, Kalikstem Grabą, a twymi znajomymi, którzy klną się na djabłów i piją gorzałkę.
Kapitan spąsowiał i podniósł ściśnioną pięść, aby nią o stół uderzyć, ale powstrzymał się po raz drugi i rzekł:
— A więc odrzucasz mój projekt zaznajomienia się z mymi znajomymi i wprowadzenia ich do twego domu?
Graba długo nie odpowiadał, chodził po pokoju, przygryzał drgające mu chwilami usta i wyraźna toczyła się w nim walka.
— Nie mówię stanowczo nie, — rzekł w końcu.
— A ja chcę, — odezwał się kapitan, abyś mi stanowczo powiedział tak, bo inaczej, wybacz, ale nie mam po co tracić więcej czasu z tobą i u ciebie, a zacznę działać na własną rękę.
Graba znowu milczał długo, niesmak malował się na jego twarzy. Stanął wkońcu przed kapitanem i zapytał go krótko:
— Kiedyż ich przyprowadzisz do mnie?
— Choćby dziś, — odpowiedział kapitan, — mam już kilku upatrzonych, tęgie chłopcy, tylko co postąpili na służbę, i czysto przez zamiłowanie dla złotych szamerunków...
— Dziś nie chcę ich jeszcze, — przerwał Graba, — przyznam ci się, że mam wstręt do wejścia w inne towarzystwo jak te, z którem przepędziłem całe życie...
Kapitan poruszył się niecierpliwie.
W tej samej chwili wszedł do pokoju Michałek.
— Czego chcesz? — krzyknął Graba ze złością.
— Cukiernik Borel, właściciel sklepa win i żyd Zaler przyszli z rachunkami do jaśnie pana, — odpowiedział lokaj.
— Powiedz im, że nie mam dziś czasu, — rzekł Graba porywczo.
Gdy służący wyszedł, Graba zwrócił się do kapitana i rzekł:
— Dziś daję dla was wieczór.
— Tak, to rozumiem! — zawołał kapitan. — Dziwiłem się też mój drogi, że tak jak ty rozumny człowiek, może mieć podobne skrupuły. Do djabła! kto raz stanął na takim gruncie jak my, nie może oglądać się na błahostki! Bądź zdrów i do widzenia!
To rzekłszy, wyszedł.
Graba został na środku pokoju zamyślony. Na twarzy jego mieniły się przykre i cierpkie uczucia.
— Ha! — wyrzekł w końcu z goryczą, — więc ten świat, do któregom przywykł od dzieciństwa, świat elegancji, piękna, grzeczności, świat, w którym grzechy nawet i głupota osłonione są wytwornością form, na zawsze już zamknął się przedemną! Więc po złoto muszę już teraz leźć w błoto, muszę zetknąć się z grubym żywiołem nieokrzesanych ludzi, aby zapuścić rękę w ich kieszenie cuchnące wódką i tytoniem!...
I wzdrygnął się, ale po chwili zaśmiał się ostro i szyderczo.
— Po miljonowych i krociowych panach, — rzekł znowu, — nastąpią groszowi hulacy, którzy będą mi na karty stawiać zasmolone dziesiątki, a wygrane oddawać rublowemi asygnatami zatłuszczonemi od łojówek, przy których się rozbierają! Przekleństwo!
Rzucił się na fotel i spuścił głowę.
— Wprawdzie, — rzekł jeszcze po chwili namysłu, — w czemże mnie to poniży? w czemże odmieni to położenie? Wszak we własnem uznaniu jestem już oddawna, nie mniej nie więcej, tylko szulerem. Tak! ale dotąd mogłem sam siebie nazwać szulerem dobrego tonu, a teraz jestem bliskim zostania szulerem karczemnym! Fi! nigdy znieść nie mogłem zapachu wódki, grubych śmiechów i zaklinania się na djabłów! Mauvais genre, to rzecz wstrętna! A gdy pomyślę, że niedawno jeszcze miałem tak przyzwoitych głupców jak Ordynat, Kloński, Tozio i im podobnych...
Monolog Graby przerwany został powtórnem wejściem Michałka.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł z widoczną nieśmiałością lokaj, — Borel i właściciel sklepu win odeszli i powiedzieli, że przyjdą nad wieczorem, ale kupiec Mazer czeka i nie chce odejść.
— Czy nie wiesz jak w takim razie masz z nim postąpić? — zawołał Graba czyniąc gest wypchnięcia kogoś za drzwi.
— Proszę jaśnie pana, — bojaźliwiej jeszcze odrzekł Michałek, — on mówi, że jeśli pan dziś nie załatwi z nim rachunku, sprowadzi natychmiast urzędników dla zabrania mebli i powozów. Zdaniem mojem było, że powinienem jaśnie pana o tych jego słowach zawiadomić.
— Idź precz, — rzekł Graba przez zaciśnięte usta, a gdy Michałek miał odejść, dodał: — Powiedz mu, żeby przyszedł za dwa dni, a zapłacę.
Znalazłszy się sam Graba, począł w silnem wzburzeniu chodzić po pokoju.
— Ha! niech przyjdą, — rzekł do siebie, — cóż robić? innej rady nie ma! Ależ za to ogram, ogram do nitki tych...
Zatrzymał się i zamyślił.
— A jeżeli nie ogram? — szepnął, — jeżeli się nie uda?...
— Ha! — dodał po chwili, — więc pół funta ołowiu w lufę i będzie koniec całej tej głupiej awanturze, która się mojem życiem nazywa.
Stał i patrzył szklannym wzrokiem w przestrzeń.
— A Kamila? — szepnął po chwili, — na honor, żal byłoby mi się z nią rozstać! Zdaje mi się, że naprawdę kocham tę kobietę, choć ona mnie nie cierpi, może właśnie dla tego ją kocham!...
— Kocham? kocham? — mówił dalej, — co za głupstwo! w moim wieku, z mojem doświadczeniem i rozumem kochać? kochać, kiedym już tyle kobiet posiadał, że aż mnie śmiertelnie znudziły? ha, ha, ha! A jednak za nic w świecie nie chciałbym jej stracić. Przywykłem do tych czarnych oczu, w których pali się nienawiść dla mnie, do tych ust, które przy mnie pobladły, a były niegdyś tak pąsowe i które miotają na mnie wciąż obelgami, śmiesznemi, to prawda, ale tak dziwnie, tak drażniąco, tak namiętnie brzmiącemi! O, Kamila! gdyby ona mnie kochała! moja to jednak wina, że tak nie jest. Za prędko, za gwałtownie odkryłem się przed nią. Należało się maskować i kłamać, jak przed innemi. Należało więcej oszczędzać jej matkę. Ha! stało się! a jednak szkoda! chciałbym, aby mnie kochała, o chciałbym! choć na chwilę!... Ale nic z tego nie będzie nigdy! dziś już ją znam! ona nigdy się nie zmieni dla mnie! Ha, więc mniejsza o to, albom ja student abym miał ronić łzy nad brakiem wzajemności. Wszakże jest i musi być moją, a to wszystko czego trzeba! Jednak nie pojmuję, co mi jest...
Stanął i obą rękami przycisnął czoło.
— Źle mi jakoś! bardzo źle.
Na twarzy jego wyraz ten z podwójną odbił się mocą. Była ona żółta chorobliwą goryczą i wykrzywiona niezmiernym niesmakiem.
Zadzwonił.
— Będę ubierał się! — rzekł do wchodzącego Michałka.


∗             ∗

W głównym kościele miejskim odprawiało się poranne nabożeństwo. Kościół ten był świątynią obszerną, wspaniałą, z posępnem sklepieniem wielkiej u góry kopuły, z trzema nawami przedzielonemi mnóstwem grubych filarów, z wąskiemi o barwnych szybach oknami.
W najdalszej głębi kościoła, u Wielkiego Ołtarza kapłan odprawiał poranną mszę czytaną. Głęboka cisza panowała prawie w pustym kościele, niekiedy tylko echa sklepień powtarzały głośniej przez księdza powtarzane słowa: — „Módlmy się,“ lub „Pan niech będzie z wami,“ albo dzwonek ogłaszając dopełnienie się świętych tajemnic, zadźwięczał przeciągle i srebrzysto, albo w kruchcie jękliwie i głośno westchnęła stara żebraczka.
Malowane twarze świętych zda się w zamyśleniu patrzyły z ołtarzów, przysłonione wieńcami sztucznego kwiecia; przed jedną z nich w głębi bocznej nawy na srebrnych zawieszona łańcuchach żółtawo paliła się lampka, a promyk jej to podnosząc się, to opadając ubiegał się niby o lepsze chwalenie Świętej, przed której płonął obliczem, z bladawym promieniem zimowego słońca, zaróżowionym od pąsowej szyby kościelnego okna i ślizgającym się po śnieżnem pokryciu ołtarza. Głębokiem a modlitewnem echem płynął chwilami po świątyni łagodny szmer kapłana, a gdy ten wzniósł ręce do nieba, zatonął w rozmyślaniu tajemnic, które w jego spełniały się dłoniach, znowu zupełne zaległo milczenie, aż przerwał je dzwonek u ołtarza, zadźwięczał, jęknął i umilkł, i znowu było cicho w kościele, uroczyście a mroczno. Nagle z za jednego z filarów ozwał się jęk przeciągły z rozdartej wyraźnie płynący piersi, a po nim nastąpiło kilka głośnych, strasznych łkań. Słysząc je można było z pewnością powiedzieć, że łkań tych i jęków żadna ludzka siła powstrzymać nie mogła, bo odzywały się w nich wszystkie węzbrane i niepodobne do stłumienia uczucia i rozpacze. Parę starych dewotek w watowanych salopkach i kapturkach, modlących się w ławce kościelnej zwróciło głowy w stronę, zkąd się łkania ozwały, zerknął też w tę stronę nie młody jakiś jegomość w okularach, gorliwie modlący się z książki, zerknęła z za koronkowej woalki strojna jakaś dama z gracją oparta o balustradę prezbiterjum. I wszyscy ujrzeli kobietę klęczącą, całą postacią przyciśniętą do filara, a czołem opartą o posadzkę. Była w żałobnej sukni, ale twarzy jej nie podobna było dojrzeć. Z kilku zaledwie osób składająca się ta publiczność wyraźnie zaniepokoiła się i zaciekawiła klęczącą i płaczącą kobietą, wszystkie modlitwy były przerwane, oprócz modłów pobożnego kapłana, który kończąc mszę, zwracał się ku obecnym ze słowami: — „Idźcie i pokój niech będzie z wami!“
Po chwili dwie dewotki, stary jegomość i strojna dama zstępywali ze wschodów kościelnych, powoli jednak i oglądając się niekiedy. Wyraźnie czekali na czyjeś jeszcze wyjście, chcieli zapewne zajrzeć w twarz kobiecie, która tak ciężko płakała w kościele.
Życzenia ich spełniły się.
Powoli, ciężkim i niby sennym krokiem poczęła ze wschodów zstępować Kamila. Kiedy zbliżyła się do czterech postępujących wraz z nią osób, dwie dewotki spojrzały na siebie z szyderczym uśmiechem i jedna z nich ozwała się prawie głośno:
— A! wszak to żona szulera!
Kamila usłyszała to, zarumieniła się krwawo i przyspieszyła kroku; wzrok jej podniósł się machinalnie i spotkał spojrzenie strojnej damy obiegające ją pogardliwie od stóp do głowy. Była to osoba dobrze jej znana, którą spotykała nie raz w towarzystwach, która przed rokiem starała się nawet o bliższą z nią znajomość. Tym razem spotkawszy wzrok Kamili, strojna dama odwróciła głowę, aby się jej nie ukłonić, i szybko zbiegłszy ze wschodów, poszła coprędzej ulicą, jakby pragnąc uniknąć widoku „żony szulera.“ Kamila uśmiechnęła się gorzko, pogardliwie, i podniosłszy znowu wejrzenie, zobaczyła starego jegomości, który stanąwszy na niższym wschodzie, podniósł głowę i patrzył na nią przez okulary. W spojrzeniu jego nie było złośliwości, owszem dobroduszny uśmiech igrał na ustach ocienionych siwemi wąsami, ale cała twarz była napiętnowana niewypowiedzianą, naiwną ciekawością. Z taką ciekawością poczciwcy zwykli się przypatrywać hyenom w menażerjach i ludziom prowadzonym na szubienicę; i ten chciał widzieć, jak wygląda „żona szulera!“
Kamila bardziej jeszcze przyspieszyła kroku i poszła chodnikiem ulicy ku swemu mieszkaniu, ale naprzeciw niej szła liczna publiczność spiesząca na uroczystą sumę do kościoła. Kamila wmięszała się między tłum śmiało i z podniesioną głową. W koło niej i na jej widok krzyżowały się spojrzenia, uśmiechy, półsłówka wymawiane półgłosem i szepty z towarzyszeniem cichego chichotu. Była to cała baterja pocisków wystawiona na żonę człowieka, o którym wszyscy już z pewnością wiedzieli kim był, na kobietę, którą głos publiczny o spólnictwo z nim oskarżył. Kilka zaledwie znalazło się osób, które minęły Kamilę grzecznie lub przynajmniej obojętnie, a byli niemi sami mężczyźni — kobiety zaś zdobywały się na wszelkie przyzwoitością dozwolone sposoby, aby jej niechęć i lekceważenie okazać. Odwracały głowy, albo patrzyły na nią, nie oddając jej ukłonu, albo oglądały ją ciekawie od stóp do głowy, jakby ją pierwszy raz widziały.
Jakaś otyła i nie młoda pani, która w bogatym paletocie wyszywanym koronkami szła sapiąc oparta na ramieniu jakiegoś mężczyzny, rzekła ocierając się o Kamilę do swego towarzysza:
— Oto jest żona du debacheur des nos fils!
Nie jedna zapewne z kobiet tych w duchu czuła litość i współczucie, ale obawiała się je okazać, aby nie nadwerężyć własnej opinji; inne potępiały ją szczerze i składały na nią większą połowę win jej męża; inne jeszcze uznając w gruncie jej niewinność, rade były upokorzyć kobietę piękniejszą od nich lub młodszą.
Przeważną zaś w tem wszystkiem rolę grała wyrażona gestami, spojrzeniami i uśmiechami myśl:
— Patrz jakiem jest nasze stanowisko w świecie, a jakiem twoje! myśmy czyste i nieskazitelne, a tyś hańbą obryzgana! my stoimy na szczycie szacunku ludzkiego, a ty upadłaś w otchłań ogólnej pogardy!
I te same usta, które za chwilę miały modlić się przed ołtarzem Boga miłosierdzia z bezmiłosiernem uśmiechały się szyderstwem, i te gładkie czoła, na których jaśniała pozorna łagodność i czystość, dumnie zsuwały brwi na widok nieszczęśliwej, i te ręce strojnemi okryte rękawiczkami, które nie dawno tak czule ściskały jej ręce, usuwały fałdy jedwabnych szeleszczących sukien, aby nie dotknąć niemi żałobnej sukni „żony szulera.“
Któż nie wie, że nie ma na ziemi sroższego okrucieństwa, jak okrucieństwo kobiety wywierane nad inną nielubianą kobietą?
Mężczyzna widząc upadek i poniżenie kobiety, nienawistnej sobie nawet, bywa często wspaniałomyślny, ulituje się, przebaczy i poda rękę, albo przynajmniej nie odrzuci jej od siebie ziarna goryczy. Kobieta na widok upadku tej, która wczoraj równą jej lub wyższą od niej była, podnosi głowę z pychą i mówi:
— Jam wysoko, a ty nisko! jam czysta jak alabaster, a ty ciemna jak rdza!
Czy w podobnych razach alabaster nie pokrywa się rdzą pychy i złości, a rdzę hańby nie obmywa przenoszone cierpienie? Niech odpowie sumienie tych istot alabastrowych tylko na zewnątrz.
Na całej przestrzeni dzielącej kościół od mieszkania państwa Grabów snuła się publiczność wywabiona piękną zimową porą i mającem odprawiać się w kościele nabożeństwem. Kamila przechodziła wśród niej ciernistą drogą upokorzeń z podniesioną głową, dumnem i śmiałem spojrzeniem. Ani razu nie spuściła oczu, krok jej był pewny, postać wyprostowana hardo, ale gdy zamknęła się za nią brama jej mieszkania, gdy nareszcie ujrzała się samą, nogi zachwiały się pod nią i na wschodach upadła zemdlona pod strasznym ciężarem niezasłużonej wzgardy publicznej.
Tego samego dnia nad wieczorem oboje państwo Grabowie siedzieli naprzeciw siebie w salonie i wiedli następną urywanym tonem prowadzoną rozmowę:
— Kochana żono, — mówił Graba, — nie powinnaś tak bardzo brać do serca tego, co cię dziś rano spotkało. Ludzki szacunek to bańka mydlana, o którą dbać nie warto.
— Zdaje mi się, że tak jest w istocie, — krótko odpowiedziała Kamila.
— Czy sądzisz najdroższa, — ciągnął dalej Graba, — że cała ta głupia publiczność po raz pierwszy na owym wieczorze u szambelanowej dowiedziała się o mnie? Gdzie tam! domyślali się od dawna wielu rzeczy, ale szanowali mnie, lubili i ciągnęli do siebie póty, póki mniemali, że jestem bogaty, odbiegli odemnie i oboje nas wzgardą okryli, bo przekonali się, że nie mam czem osłonić tego, co oni zwą moją hańbą.
— To prawda, — odezwała się znowu lakonicznie Kamila.
— Widzisz więc sama, że na świecie pryncypalną podstawą wszystkiego jest pieniądz. Jeżeli go masz, nikt cię nie zapyta o to, jak do niego doszedłeś, ale otrzymasz zań szacunek, oklaski, przyjaciół; jeżeli go nie posiadasz, plamy twe wystąpią na tobie wywabione ubóstwem i ten sam, który ściskał twoje ręce, gdy cię miał za bogacza, pierwszy na ubogim plamy te palcem ukaże.
— Masz słuszność, — rzekła znowu Kamila.
— Uważam kochana żono, — mówił dalej Graba, — że zaczynasz zgadzać się ze mną w zdaniach. Czy nie nadeszła już chwila, w której miałaś poznać marność tego, co ludzie nazywają cnotą?
— Nie, — odparła Kamila.
— Dziwna rzecz! — zawołał Graba, — tyle złego przyznajesz ludziom, jakże więc możesz wiarę w cnotę zachowywać?
— Bo czuję ją w sobie, — wyrzekła młoda kobieta.
— Jakto? i nie poczuwasz ciężkiej obrazy za to, czegoś dziś doświadczyła? i nie pragniesz zemsty? i nie gardzisz rodem ludzkim?
Kamila długo milczała, po ustach jej błądził smutny, ale spokojny uśmiech.
— Nie, — odpowiedziała zwolna, — nie poczuwam ani obrazy, ani wzgardy, ani zemsty pragnienia. Czyliż nie jest słusznem, aby gardzono ludźmi takimi jak ty, a czyliż możebnem, aby hańba nie spływała z mężczyzny na kobietę, która żyje z nim pod jednym dachem i nosi jego nazwisko? Bóg tylko patrzy w sumienia i myśli ludzkie i według nich sądy wydaje; ludzie sądzą według tego, co widzą.
Graba wpatrzył się w nią ze zdumieniem.
Kamila po chwili milczenia powstała i zwolna opuściła salon.
Kalikst powiódł za nią oczami.
— Dziwna, dziwna kobieta! — rzekł do siebie, gdy już zniknęła. — Tyle słodyczy i stanowczości zarazem; tyle nienawiści dla mnie, a przebaczenia dla innych!
Zakrył sobie oczy ręką i zawołał ze stłumionem westchnieniem:
— Ona mnie nienawidzi! ach!
Straszny wyraz twarz jego powlekł. Była w nim boleść, złość, szyderstwo i pragnienie.
— Nie darmo powiadają, — mówił znowu do siebie uspokoiwszy się nieco, — że ostateczności schodzą się z sobą na drogach życia, jak dwa przeciwne sobie bieguny magnetyczną przyciągane siłą. Dla czego ta kobieta przykuwa mnie do siebie i budzi we mnie dziwne poczucia, o jakich byłem pewny, że ich nigdy nie zaznam? bo ona jest dniem, a ja nocą, ona cnotą, ja zbrodnią, ona dyamentem świeżo wydobytym z ziemi ręką górnika, ja żużlem przepalonym w brudnem ognisku węglarza. Dla czego cierpię myśląc o tem? dla czego w piersi czuję jakieś szpony, które mi tam wnętrze tak szarpią... szarpią? Byłażby to miłość dla tej kobiety? byłożby to, co ludzie zwą sumieniem? A może jedno i drugie zarazem?...
Porwał się z miejsca i z ręką przyciśniętą do piersi, jakby dla uśmierzenia poczuwanego bolu, szybko przechadzał się po salonie.
Nagle rozmyślania jego zostały przerwane wielkim gwarem i hałasem w przedpokoju. Drzwi od jadalnej sali rozwarły się z trzaskiem i pierwszy z gości wpadł przez nie kapitan.
— No, kochany Grabo! — zawołał stentorowym głosem, — niech mnie wszyscy djabli wezmą, jeśli nie gracko się sprawiłem! Oto rekomenduję ci moich przyjaciół! pospieszyli przybyć na twe miłe zaprosiny!
Graba witał przybyłych, ale zimno; widać było, że czynił wysilenie, aby pokazać się uprzejmym, ale brwi mu się zsuwały i wyraz niesmaku wykrzywił usta.
— Do kroćset tysięcy! — szepnął mu na ucho kapitan tak, że Graba aż drgnął nerwowo, — wyglądasz jak człowiek, który szyję wkłada do stryczka! Rozweselże się do licha! inaczej nic nie wskurasz! to nie gentlemeni!
— A któżby ich wziął za takich? — niecierpliwie odrzekł Graba, — jaka trywialna zgraja! — dodał do siebie rozglądając się po swych hucznie mówiących i rozpierających się na kanapach gościach.
Kapitan rozśmiał się na całe gardło.
— Ach arystokrato! — rzekł zcicha kładąc rękę na jego ramieniu, — wszak nie pierwszy z ludzi dostajesz się z deszczu pod rynnę, i z karety wsiadasz na wóz!... I Napoleon pod Waterloo...
Graba usunął się i niechętnie spojrzał na grubą rękę kapitana, która zsunęła się z jego ramienia.
— Kochany kapitanie! mniej poufałych gestów, jeśli łaska!...
Potem zbliżył się do drzwi sali jadalnej i zawołał na lokajów:
— Kart i szampana!
Kapitan, który go nie odstępował, szepnął do niego znowu swym potężnym głosem:
— Pierwsze dobre, ale drugie niepotrzebne! Szampan to rzecz kosztowna i mało między nimi ma amatorów. Każ roznieść przekąski i wódeczki, wódeczki, wódeczki, co najwięcej!
Graba skrzywił się jeszcze bardziej.
— Idź sam z tym rozkazem do służby, — rzekł, — bo na honor wstyd mi powiedzieć lokajom, aby o tej porze wnosili wódkę do salonów!
— Niepoprawny jesteś! — zaśmiał się kapitan i zniknął za drzwiami sali jadalnej.
Graba odszedł do swych gości, aby zabrać z nimi bliższą znajomość.
Kim byli goście ci wprowadzeni przez eks-kapitana do domu pana Graby? Były to męty burzące się na samem dnie społeczności i szumowiny odpryskujące się od niej. Zbiór wszelkich klas i narodowości, pomięszanie salonowych pretensji z karczemnemi wyziewami; chaos języków naginających się do mowy, jakiej używał gospodarz, oczu błyszczących na widok wódki, ust otwartych grubym i nieobyczajnym śmiechem. Byli tam ludzie różnych pozycji: urzędnicy wypędzeni z miejsc za złą konduitę, awanturnicy wędrujący od miasta do miasta, a po miastach od zaułka do zaułka, eks-panicze, którzy od dawna puścili na cztery wiatry mienie i sumienie i dziś wyglądali gorzej od dawnych swych kamerdynerów.
Były tam czoła wytarte jak miedź polerowana, oczy, w których mglistej wilgoci widziałeś omrok pijaństwa, usta ziejące szynkownemi konceptami, postawy wyraźnie ci mówiące o ulicznych burdach.
Kieszenie zaś niektóre były ładowane w grube pugilaresy pełne asygnat. Zkąd wzięły się u takich ludzi takie pieniądze? należałoby to pytanie zadać genjuszom nocy. Asygnaty te cuchnęły wódką, tytoniem i tłustością, ten, kto ich dziś miał najwięcej, jutro się ich pozbywszy, mógł pić w szynku u żyda wódkę prościuchę i zakąsywać niewymoczonym śledziem, albo w tłumie ulicznym wyciągnąć jakiemu poczciwcowi chustkę z kieszeni.
Pan Graba rozejrzał się między swymi gośćmi i krew wzburzona uderzyła mu do twarzy.
Pan Graba miał dumę rodową i był przyzwyczajony do form wykwintnych.
Nagle ujrzał się karczemnym szulerem.
Stopy jego usunęły się o kilka stopni niżej i stanęły na ostatecznych mętach kałuży.
Pochwycił się za pierś, w której głucha zagrała wściekłość i przez oczy buchnęła rozpaczą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.