Pan Graba/Część II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Przed domem państwa Klońskich długo słoma przykrywała bruk ulicy, aby nie dopuszczać do wnętrza pokojów turkotu powozów. Okna pierwszego piętra przysłonięte barwnemi firankami, uśmiechały się jak wprzódy ku przechodniom ciszą i spokojem, ale nikt już z zazdrością nie spoglądał na nie, bo wiedziano lub domyślano się ogólnie, że w pięknem mieszkaniu oświetlonem przez nie, zapanowały choroby, boleści, rozpacze. Widmo nieszczęścia gospodarowało w niem po wszystkich kątach, rozsiadało się na aksamitnych fotelach, pląsało po kobiercach i ślisgich posadzkach samo jedno wśród tchnących głębokiem osmuceniem salonów.
Nazajutrz po nagłem zasłabnięciu męża i w parę godzin po rozmowie z damą o strusich piórach, Celina uczuła pierwsze bole macierzyństwa, które przyszły zbyt wcześnie. Dwie doby śmierć trzymała ją w swych objęciach, co chwila z jękiem rozpaczy pytała o stan męża, a dziecię zatrzymywało się w jej łonie, jak gdyby nie chciało wyjść na świat sierotą, bez ojca.
Nareszcie wśród niewypowiedzianych męczarni fizycznych i moralnych matki, ozwał się słabiuchny płacz dzieciny, Celina uśmiechnęła się, złożyła ręce do modlitwy i zapadła w długie zemdlenie.
Gdy nareszcie otworzyła oczy, głuchym, ledwie dosłyszanym głosem wymówiła:
— Stanisław?
Lekarze i słudzy upewnili ją, że mężowi jej nie grozi już żadne niebezpieczeństwo.
Wtedy prosiła o podanie sobie dziecięcia i w słabych ramionach utuliła syna.
Tego samego dnia dwaj lekarze zstępując ze wschodów mieszkania państwa Klońskich, zamienili z sobą następujące słowa:
— Cóż sądzisz szanowny kolego, o stanie naszego pacjenta? — pytał młodszy.
— Prawdopodobnie umrze, — odpowiedział starszy.
— A pacjentka?
— Ma do przebycia wielce niebezpieczną gorączkę.
W istocie, cierpienia fizyczne Celiny dopiero się były zaczęły i dwa tygodnie jeszcze walczyła ze śmiercią.
Przez cały ten czas skrywano przed nią starannie stan męża, słaby tylko odbłysk nadziei zostawiający niekiedy leczącym go lekarzom, ale silnie kochające i przenikliwe serce kobiety zaglądało w myśli tych, którzy skłamali przed nią i rozpaczą paraliżowało udzielany jej ratunek lekarski.
Stanisław nie mógł wiedzieć o tem co się działo z żoną, bo nie odzyskiwał wcale przytomności i tylko w uniesieniach gorączki powtarzał co chwila imię Celiny to z boleścią, to z pieszczotą, to łącząc je z imieniem Ordynata. Prawił też ciągle o starym żydzie, o strasznych upokorzeniach i nieszczęśliwym ojcu, któremu dach z nad głowy odbiorą.
Otaczający nie mogli pochwycić żadnego wątku w tych jego słowach i wykrzyknikach i z politowaniem kiwali głowami.
Od pierwszego dnia choroby Celiny, lokaj Ordynata zjawiał się trzy razy dziennie w jej przedpokoju zapytując w imieniu swego pana o stanie jej zdrowia. To jego perjodyczne a tak częste wchodzenie w bramę państwa Klońskich, stało się dla mieszkańców M. jednym więcej fakcikiem przyczepionym do faktu tilbury, które przez całą zimę było przedmiotem uwag publiczności. Widziano też parę razy samego Ordynata, jak przejeżdżał na Lady Makbeth ulice miasta i na twarzy jego zauważano, zamiast zwykłej dawnej apatji, wyraz niepokoju i głębokiego niezadowolenia. Jodek zaręczał słowem uczciwego człowieka, że znalazł raz Ordynata płaczącego nad numerem „Timesa“ z chusteczką przy oczach; na to opowiadanie mężczyźni uśmiechali się, ale kobiety się rozczulały, tembardziej potępiając płochą Celinę, która aż dwóch ludzi doprowadziła do rozpaczy.
Wszakże według tej okropnej prawdy, że wszystko na świecie koniec swój mieć musi, mieszkańcy M. ujrzeli pewnego dnia, że zdjęto słomę przez tak długi czas pokrywającą bruk Złotej ulicy. Więc jedna z dwóch rzeczy stać się musiała: albo państwo Klońscy pomarli, albo przychodzą do zdrowia.
Nie umarli zapewne — bo śmierć ludzi zajmujących takie towarzyskie stanowisko jak oni, rozległaby się wnet na całe miasto mnóstwem kościelnych dzwonów i śpiewów a ludzkich pożałowań, westchnień, lamentów szczerych lub nie szczerych, lecz zawsze głośnych.
Zatem — pierwsi przechodnie stąpający na Złotej ulicy po gołym bruku, zamiast po rozesłanej słomie, spojrzeli na okna pierwszego piętra i rzekli: — „Przychodzą do zdrowia!“ — Wielu dodało: — „Dzięki Bogu!“ — Państwo Klońscy byli młodzi, piękni, bogaci, a młodość, piękność i bogactwo wzbudzają zawsze sympatję.
Silny, młody organizm Stanisława pierwszy zwyciężył chorobę, omylając tem, ku ich wielkiemu zdziwieniu, złowróżbne przepowiednie doktorów. Odzyskał przytomność i stopniowo wracały mu siły.
Kiedy pierwszy raz pozwolono mu żonę zobaczyć, Celina leżała jeszcze. Wszedł do jej sypialni, zatrzymał się u drzwi i z ręką przyciśniętą do piersi, jakby dla stłumienia gwałtownych uderzeń serca, patrzył w głąb pokoju, gdzie w cieniu zielonej firanki, w aureoli złocistych włosów, leżała na haftowanych poduszkach blada twarz Celiny.
— Stasiu! — doszedł do jego ucha słaby, słodki głos, w którym łączyły się wszystkie radości i wszystkie cierpienia serca.
Stanisław nie poruszył się jeszcze z miejsca, najsprzeczniejsze uczucia walczyły na jego twarzy. Między nim a tą kobietą, która go tak słodko wołała, stało jakieś widmo i odpychało go od niej.
— Stasiu! pójdź zobacz naszego syna! — ozwał się znowu po długiem milczeniu głos kobiety, a dziwna głębia boleści była w tym wykrzyku młodej matki, która tracąc nadzieję, że ukochany przez nią człowiek zbliży się do niej, ukazywała mu dziecię, zdając się mówić: — „Przez miłość dla niego, pójdź ku mnie!“
Stanisław postąpił zwolna i stanął między łóżkiem żony a kolebką dziecka. Wziął rękę Celiny i wpatrzył się w nią przeciągle.
Krzyżujące się światło dwóch przysłoniętych okien, oświetlało obie ich twarze milczące, zmęczone, piękne przebytym chrztem cierpienia.
W tej chwili w kolebce cicho i jękliwie ozwała się dziecina.
Na odgłos ten, Stanisław upadł na kolana przed łóżkiem żony, objął ją i gorące czoło przycisnął do jej piersi. Celina otoczyła szyję jego drżącem ramieniem i pochyliwszy nad nim głowę, zarzuciła mu twarz miękiemi włosami. Nic nie mówili do siebie i w pokoju słychać tylko było głęboki i przyspieszony oddech dwóch piersi.
Trwało tak kilka minut, gdy nagle w przyległym pokoju, którego drzwi były otwarte, dał się słyszeć głos kamerdynera mówiącego do panny służącej:
— Pan Ordynat Zrębski przysłał lokaja swego z zapytaniem o zdrowie jaśnie pani. Co mam odpowiedzieć?
Słowa te przerwały głęboką ciszę sypialni i wyraźne doszły do ucha Stanisława.
Mąż Celiny zadrżał, uwolnił się z jej objęcia i powstał nagle. Bladą twarz jego oblał rumieniec, oczy błysnęły znowu gorączką, popatrzył jeszcze chwilę na żonę, schylił się nad kolebką dziecka i szybko wyszedł.
Wieczorem dnia tego wszyscy domowi z przerażeniem mówili między sobą, że pan ich znowu gorzej się czuje, a wezwany lekarz wychodził z zamyśloną twarzą i zcicha rzekł do pytającej go z niepokojem służby:
— Obawiam się recydywy.
Nie nastąpiła ona jednak, i po dwóch tygodniach Stanisław już mógł wyjechać na miasto.
Celina już także zdrowa prawie, z zalecenia doktorów długo jeszcze nie miała opuszczać swojej sypialni.
Małżeństwo widywało się codziennie, ale zawsze bardzo krótko. Stanisław przychodził do pokoju żony, witał ją kilką potocznemi słowami i uściśnieniem ręki i resztę czasu spędzał przypatrując się dziecięciu i rozpytując o nie Komorowskiej, obecnej najczęściej tym odwiedzinom męża u żony. Niekiedy stał u okna z rękami skrzyżowanemi na piersi i patrzył na ulicę, ale znać było po utkwionych w jeden punkt jego oczach i zmarszczonem czole, że nie myślał wcale o tem, co się działo na bruku miejskim.
Stojąc tak, zobaczył parę razy Ordynata jadącego ulicą na Lady Makbeth, i melancholijnie spoglądającego ku oknom pierwszego piętra, wtedy gwałtownie odstępował od okna i wychodził z pokoju, nie podawszy ręki żonie, jak to zwykle czynił przy pożegnaniu.
Celina była bardzo smutna, godzinami całemi tuliła dziecię do piersi, śpiewając nad niem ciche, żałosne piosenki, a wieczorem odprawiwszy Komorowskę, klęczała długo nad kolebką z twarzą ukrytą w dłoniach i wstawała z oczami podniesionemi na święty obraz, wymawiając zcicha:
— Boże! powróć mi jego serce!
Pewnego wieczora Celina siedziała w głębokim fotelu blada, zmęczona fizycznie i moralnie, z czołem wspartem na ręku. Obok niej stała wierna Komorowska.
— Więc powiadasz, — mówiła bardzo powoli i cicho Celina, — że ona tu była w czasie choroby Stasia?
— Tak pani, — odpowiedziała stara sługa.
— A zatem znać i ona go kocha! — ciszej jeszcze szepnęła młoda kobieta.
— Ale przecież pani Grabina pytała wtedy o panią, — rzekła pospiesznie Komorowska, dosłyszawszy ostatnich słów swojej pani.
— O tak! — zawołała Celina, — bo i jakże inaczej uczynić miała? Chciała zobaczyć mnie, aby dokładniej rozpytać się o niego. I jakiż niepokój musiał nią wstrząsać, jeśli odważyła się przestąpić próg mego mieszkania, jeśli czuła w sobie dość śmiałości, aby chcieć mówić o nim ze mną!...
I rumieniec duszy, rumieniec upokorzonej godności małżonki i czystej kobiety oblał twarz Celiny.
— Niech-że pani tego tak do serca nie bierze, — perswadowała Komorowska, zabierając się już do ucierania nosa z łoskotem, bo oczy jej łez były pełne, — może to są tylko przywidzenia... pozory...
— Przywidzenia? pozory? — z goryczą odpowiedziała Celina, — o nie, moja dobra Komorosiu! To serce moje zmęczone cierpieniem tylu długich miesięcy czuje zbyt dotkliwie, że między nim a mną coś stanęło, że jest jakaś moc niewidzialna, która go odpycha odemnie. A cóżby to mogło być, jeśli nie miłość jego dla innej kobiety? Ja przecież postępowaniem mojem nie zraziłam go, kochałam go zawsze jak i kocham nad wszystko w świecie, byłam uległą dlań i łagodną, bo inną względem niego być nie mogłam. Więc czegóż on dla mnie taki obojętny? Czemuż, jeśli niekiedy weźnie mnie po dawnemu w objęcia i spojrzy serdecznie, to wnet cofa się, chmurzy czoło i w oczach jego błyska taka boleść pomięszana z gniewem, że aż drżę cała? Ah, wtedy między nim a mną staje ona!...
Milczała przez chwilę oddychając ciężko i znowu zaczęła mówić:
— I małoż oznak, małoż dowodów mam na to, że on kocha? Pamiętam gdy pierwszy raz — bardzo prędko po jej ślubie — poznał on i zaczął o niej mówić, poczułam na sercu, jakby dotknięcie gorącego żelaza, bo nigdy wprzódy o nikim tak nie mówił, a do mnie od tego właśnie wieczora zaczął przemawiać z tym chłodem szyderskim, jakiego wprzódy nigdy w nim nie postrzegałam. A przez całą zimę jakież było postępowanie jego? Codziennie prawie bywał u Grabów, szał jego do kart i różnych męskich zabaw zaczął się wzmagać, jakby pod względem jakiejś boleści, zdawało się, że pragnie zagłuszyć siebie, że pragnie o czemś zapomnieć. Gdy wracał do domu, zamykał się w swoich pokojach, a jeśli kiedy widywaliśmy się, byliśmy względem siebie niby obcy sobie ludzie. Mówił do mnie tylko z koniecznej potrzeby, jeśli uścisnął mnie kiedy, to zawsze z tą jakąś stłumioną boleścią, którą ja widziałam, ach, i odczuwałam nożami krającemi pierś moją! A taż tak nagła i gwałtowna choroba jego, o której doktor mówił, iż była sprowadzona długiem wewnętrznem wzburzeniem, jakiemś pasowaniem się i walką uczuć! A toż zjawienie się jej w naszem mieszkaniu nazajutrz po zasłabnięciu jego! Po co przychodziła tu ona, kiedy u mnie nie bywała nigdy, kiedy zaledwie kilka razy widziała mnie w kościele lub na ulicy? O tak, serce jego stracone dla mnie, ale nie na zawsze, nie na zawsze... bo walczyć będę o niego do ostatka, dopóki sił starczy! Wszak to mój mąż przed Bogiem i ludźmi, wszak to ojciec mojego dziecka!...
Ostatnie wyrazy wymówiła z załamanemi i wyciągniętemi przed sobą rękami, błękitne i łagodne zwykle jej oczy były suche i energją zaświeciły.
— Pani moja! — ozwała się po chwili Komorowska, wsparta o poręcz fotelu Celiny z ustami prawie przyłożonemi do jej ucha, — pani moja najdroższa! jam wychowała cię na własnych moich rękach, jam cię uczyła wymawiać pierwsze wyrazy, jam patrzyła jak wzrastałaś śliczna, hoża, swobodna, niby ptaszek zaledwie poczynający wylatywać z gniazdeczka. Matka twoja była moją dobrodziejką, przytuliła mnie do siebie, gdym została sierotą i w domu waszym przepędziłam najpiękniejsze lata moje, więcej przyjaciółka jak sługa, otoczona wygodą i względami. To też ciebie pani moja kocham jak własne dziecko! nigdy nie słyszałam z ust twoich słowa przykrego, owszem, zaufaniem twojem, obejściem się łagodnem, podniecałaś mnie do siebie i na serce prostej kobiety wlałaś uczucie rzadkie może w klasie, z której wyszłam. Kiedy patrzę, że cierpisz, serce moje kraje się i nienawidzę wszystkich, co ci źle czynią. Może więc to przywiązanie moje do ciebie unosi mnie za daleko, ale posłuchaj mnie pani i gniewaj się na starą sługę twojej matki, jeśli ci da radę, która się tobie nie podoba. Młoda pani jesteś, masz zaledwie lat dziewiętnaście, piękna, dobra, bogata, pocóż masz sobie życie zatruwać ciągłem walczeniem, żalem, uganianiem się za sercem człowieka, który cię nie wart, który cię opuszcza? Czyż mało małżeństw widzim, które się rozstają i każde z dwojga na osobnej drodze szuka sobie lepszej doli? Uczyń to samo, odjedź z dzieckiem do ojca, a mąż twój albo opamięta się i stanie się innym, albo weźmiecie rozwód i znajdziesz sobie innego człowieka, który cię lepiej ocenić potrafi.
Celina długo milczała, potem cicho i zwolna mówić zaczęła:
— Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Stanisława w moim pięknym Wieńczynie, wydało mi się, że drzewa stały się zieleńsze jak zwykle, ptaki weselej śpiewały i różyczki co kwitły pod mojem oknem, uśmiechały się do mnie szepcąc listkami o szczęściu. Jego oczy sprowadziły na twarz moją pierwsze rumieńce wzruszenia, gdy dotknęłam jego ręki pierwszy raz, serce moje zadrżało rozkoszą. Kiedy na balu powiedział mi, że mnie kocha, zaćmiło mi się w oczach, ludzie i światła zniknęły dla mnie, muzyka umilkła, wydało mi się, że anioł stróż mój wziął mnie w objęcia i że wstępuję do raju. Przysięgę ślubną nie moje usta wymawiały tylko, ale i serce, o! z samej głębi serca mówiłam Bogu i jemu, że ślubuję mu miłość do zgonu. Potem rok cały byłam zupełnie szczęśliwa, szczęściem dziecka, które nie wie, że na świecie bywają wielkie cierpienia. Aż przyszły na mnie cierpienia te, przyszły przez niego i od niego, ukazały mi życie w innej postaci, starły ze mnie lekki puszek dzieciństwa, uczyniły mnie z dziecka — kobietę. Więc jemu winna jestem pierwsze szczęście i pierwsze cierpienia życia, i za szczęście i za cierpienia kocham go. A teraz gdy on ma serce pełne bolu, który ukrywać musi, gdy unoszą go fale złych namiętności, gdy co raz bardziej grozi mu majątkowa ruina, jabym go miała opuszczać? O, nie! może właśnie Bóg postawił mnie przy nim dla tego, abym mu była ucieczką i pomocą w ostatniej niedoli, abym podała mu rękę wtedy, gdy wszystko go opuści, abym wytrwała i cierpliwą miłością oczyściła serce jego z mętów tchniętych w nie przez złych ludzi i uniesienia młodzieńcze i uczyniła je znowu takiem dobrem, szlachetnem, poczciwem, jakiem ono było z natury. Nie, Komorosiu, ja go nie opuszczę dopóty, dopóki on mnie sam nie odepchnie, a nawet jeśli i on to zrobi, uklęknę jeszcze przed nim, pokażę mu dziecię nasze i powiem: — Przypomnij sobie chwilę naszego wielkiego szczęścia i wróć do mnie! — Był kiedyś pewien wielki w dziejach człowiek, który w rozpacznej chwili rzucając się w fale wzburzonej rzeki, zawołał: — „Bóg mi powierzył honor narodu mojego, Bogu go oddam!“ — Ja biedna, słaba kobieta, której całem zadaniem życia jest kochać, powtórzę także: — Bóg mi powierzył duszę człowieka, Bogu tylko ją oddam!...
Umilkła, schyliła głowę, a po ustach jej krążył uśmiech taki, z jakim malują aniołów patrzących z wysokości niebieskich na nędze i grzechy tego świata.
W godzinę później Komorowska klęczała w swoim pokoju, modląc się gorąco za szczęście swojej ukochanej pani, a Celina z ciężkością powstawała z fotelu i mówiła do siebie:
— Tak, Bóg mnie natchnął, wiem co mówię, pójdę do niej i zakołatam do jej kobiecego serca!...


∗             ∗

Nazajutrz w południe na wschody państwa Grabów wstępowała bardzo powoli i z trudnością blada, o drobnych kształtach kobieta. Przyszła tam znać pieszo, bo żaden powóz nie stał przed bramą domu, i sama jedna, bo nikt nie szedł za nią. Co kilka kroków przystawała, opierała się o poręcz wschodów i oddychała z ciężkością. Za nią z szelestem jedwabiu, sunęła się długa, czarna suknia, a przezroczysta koronka spływając z kapelusza, przysłaniała twarz jej i złociste włosy.
Stanęła przed drzwiami mieszkania, podniosła rękę do dzwonka, ale nie dzwoniła, spuściła głowę, potarła dłonią czoło i nagle zwróciwszy się, poczęła napowrót zstępować ze wschodów, prędko, jak gdyby uciekała. Ale zaledwie uszła tak kilka kroków, zatrzymała się znowu, spojrzała na drzwi, które opuściła przed chwilą i zamyśliła się.
— Straszno mi! — szepnęła drżącemi ustami.
I oparta plecami o twardą poręcz, stała z opuszczonemi na suknię rękami.
Nakoniec zwolna podniosła głowę, złożyła ręce i rzekła:
— Boże! dodaj mi siły!
W parę sekund stanęła znowu przed drzwiami i z całej siły pociągnęła taśmę dzwonka. Za ścianą dzwonek zajęczał donośnie i w tej samej chwili fala krwi uderzyła do twarzy kobiety, zalewając ją żywym szkarłatem.
Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się w czarnym fraku kamerdyner.
— Czy pani Grabina jest w domu? — zapytała go bardzo cichym głosem przybywająca kobieta, nie podnosząc z twarzy koronki.
— Tak pani, — odparł sługa.
— Może przyjmuje gości?
— Nie pani, jest sama jedna.
— Czy mogę widzieć się z panią Grabiną?
— Kogo mam zaanonsować?
— Jestem Celina Klońska.
Na to nazwisko służący szerzej przed nią drzwi otworzył i skłoniwszy się z uszanowaniem, spiesznie odszedł w głąb mieszkania.
Po chwili wrócił i rzekł z nowym ukłonem:
— Jaśnie pani prosi.
Potem uprzedził panią Klońskę i na oścież otworzył przed nią drzwi pierwszego salonu.
Celina przebyła zwolna pierwszy salon, w którym zwierciadła kilka razy odbiły w sobie jej postać i na progu drugiego zatrzymała się. Zatrzymała się, bo o kilka kroków przed nią stała Kamila, z dumną swoją i wyniosłą postacią i z głębokim cieniem na śniadem czole, utworzonym przez grubą diademę z czarnych warkoczy.
Dwie kobiety zbliżyły się do siebie powoli, milcząc, aż spotkały się oko w oko i spojrzały sobie w twarz wzajemnie.
Zwolna i spokojnie Kamila wyciągnęła rękę do przybywającej, ale Celina zamiast podać jej swoją, szybkim ruchem poniosła ją do serca i rzekła drżącym głosem:
— Pani! ja litowałam się nad tobą, kiedyś szła do ołtarza, a ty nademną nie masz litości...
Zarazem odrzuciła z twarzy koronkową zasłonę i ukazała policzki powleczone bladością niezmierną i łzę, która migotała w błękitnych zapadłych nieco oczach.
Twarz Kamili była zimna i spokojna jak zwykle, tylko przy słowach Celiny pojawił się na ustach gorzki uśmiech. Wzięła obie ręce drżącej kobiety i prowadząc ją do kanapy, rzekła łagodnie:
— Usiądź pani, bo drżysz cała. Wnet będę gotowa do mówienia z panią.
Zadzwoniła i rzekła do służącego, który się we drzwiach ukazał:
— Nie przyjmuję nikogo.
A gdy służący odszedł, usiadła naprzeciw Celiny i wpatrzyła się w nią długim, badawczym wzrokiem. Im dłużej patrzyła, tem więcej ustępował z jej twarzy zwykły surowy wyraz, a natomiast występowały żal i współczucie.
— Biedne dziecię! — zcicha rzekła po chwili.
Celina podniosła głowę.
— Nie przyszłam tu dla tego, abyś pani miała litość swą okazywać mi w słowach, — rzekła, — ale dla tego, aby wezwać szlachetnych uczuć twego serca na pomoc moim usiłowaniom. Człowiek, w którym złożyłam wszystkie moje nadzieje, który jest ojcem mego dziecka, którego miłość moja tylko może uratować od niechybnej zguby moralnej i materjalnej, człowiek ten, mąż mój... kocha panią.
Kamila znowu uśmiechnęła się z gorzkim uśmiechem.
— To nie prawda, — rzekła z mocą.
Celina spojrzała na nią badawczo i ze zdziwieniem.
— Miałażbym się omylić? — rzekła. — Miałażbym natrafić w pani na jedną z tych obłudnych, pełzających istot, które kochają się w miłościach ukrytych cieniem kłamstwa i wstydu? Ja nie przyszłam czynić pani wymówek, nie stanęłam przed panią jako rozjątrzona i w obrazie swej pełna nienawiści małżonka, ale jako szlachetna kobieta, która odzywa się do szlachetności drugiej kobiety. Pani odbierasz mi serce człowieka, który wprzódy bardzo mnie kochał!...
— To nie prawda, — z większą jeszcze siłą powtórzyła Kamila, — pani jesteś w błędzie, stałaś się ofiarą niegodziwej intrygi i bezmyślnych plotek, któremi oplątano cię jak pajęczyną!
Tym razem Celina gorzko się uśmiechnęła, w łagodnych jej oczach zamigotało coś nakształt wzgardy.
— Ha, więc ta pełna dumy postawa i choć zimna, ale szlachetna twarz twoja pani, omyliła mnie... — rzekła, — myślałam, że jesteś jedną z istot prawych, które szczerością odpowiadają za szczerość, i kłamstwa nienawidzą więcej jak największej boleści. I dla tego, że tak myślałam, przyszłam tu... przyszłam tu aby ci powiedzieć, że miłością, którą wzbudzasz w moim mężu, zabijasz nie tylko mnie, ale i jego, bo na niebezpiecznej stoi on drodze, a sprowadzić go z niej mogłabym tylko ja jedna, wpływem słodyczy i miłości, ciepłem rodzinnego życia ożywionego teraz istotą, której jest ojcem. Chciałam ci powiedzieć, że miłość ta dla ciebie wtrąca go coraz głębiej w przepaść szału i marnotrawstwa, pociąga coraz silniej do tego domu, gdzie znajduje człowieka, który go zwodnie kusić umie. I dopóki on owładnięty jest tą miłością, ja jestem ubezwładniona, nic nie mogę, bo unika mnie, bo zamiast widzieć we mnie szczęście swoje, widzi jedną z zapór dzielących go z tem, co kocha. Chciałam ci pani powiedzieć, że możesz położyć koniec temu wszystkiemu, zrażając go obojętnością swoją i oddalając od swego domu, i że powinnaś to uczynić, przez szlachetność, przez litość nad nim samym. I jeszcze, jeszcze chciałam ci powiedzieć, że gdybyś była wolną... i gdybym ja nie miała tej biednej dzieciny w nieszczęściu urodzonej, nie zawahałabym się poświęcić siebie dla jego szczęścia. Tak, ustąpiłabym z pomiędzy was i pierwsza powiedziałabym z głębi skrwawionego serca: — Bądźcie szczęśliwi! — ale odbierać ojca dziecięciu, to okropnie, pani, nie prawdaż? A dwa rozwody, dwa rozwody, to zupełnie niepodobne, to byłoby nawet śmieszne, boleśnie śmieszne, nie prawdaż?...
I kończąc te słowa, zaśmiała się rzeczywiście bolesnym śmiechem, który łączył się z tłumionemi całą siłą łkaniami.
Kamila słuchała ją nieporuszona, tylko w oczach jej zamiast uprzedniego politowania, malowała się boleść.
— Kiedy mówiłam, że jesteś pani biednem dzieckiem, nie myliłam się, — ozwała się po chwili, — jak dziecię nie znasz pani ludzi, ani umiesz rozpoznać się we własnem życiu. W istocie grozi pani wielkie niebezpieczeństwo, jesteś otoczona ciemną intrygą, ale jak człowiek z zawiązanemi oczami czuje gorąco płomieni, nie widząc w której one płoną stronie, tak ty czujesz boleść, co ci serce kąsa, a nie widzisz zkąd ci ona przychodzi.
— Więc wytłumacz mi pani to, czego wedle ciebie nie rozumiem, daj mi jakikolwiek dowód tego, że jestem w błędzie! — zawołała Celina. — To prawda, że jestem niedoświadczoną młodą kobietą, nie mniej jednak czuję moje nieszczęście i zdawało mi się, że odgadłam jego źródło. Dla czegoż utraciłam przywiązanie mojego męża i wszelki wpływ nad nim? dla czego on panią uwielbia gorącemi słowy? dla czego nakoniec przychodziłaś pani sama, gdy był chory, lubo wedle praw światowych, nie powinnaś była tego czynić, bo mnie nie znałaś?
— A pani dzisiejsze odwiedziny u mnie, czyliż ściśle zgadzają się z prawami światowej etykiety? nie mniej jednak mają one cel szlachetny, — odparła Kamila z godnością. — A gdy pani pożyjesz dłużej i nie tylko w swoje serce, ale i we wnętrza innych ludzi pilnie zaglądać będziesz, nauczysz się tej prawdy, że pozory nie zawsze to znaczą, co zdają się okazywać, i że nie można ważyć wartości wszystkich postępków ludzkich na szali salonowych formułek. Byłam w domu pani w czasie choroby twego męża, bo dowiedziałam się o kłamliwej pogłosce, która cię tu sprowadziła, przeczułam ile cierpieć musisz i chciałam ci powiedzieć: — Nie wierz pozorom i ludzkim gadaninom!...
Kamila mówiła to z taką wyniosłą godnością, tyle prawdy było w twarzy jej i głosie, że Celina patrzyła na nią zdumiona i milczała.
— Teraz jeśli pani chcesz, abym ci wyświeciła ciemne punkta twojej egzystencji, — mówiła dalej Kamila, — mogę to uczynić, jako patrząca od dawna na powolne układanie dramatu, który wstrząsnął życiem was obojga. Ktoś złośliwy bardzo i nienawidzący panią, szepnął Ordynatowi Zrębskiemu, że go pani kochasz; próżny i wiecznie bezczynny młodzieniec uwierzył temu z łatwością i począł wzajemnie kołatać do twojego serca. Robił to w taki sposób, że publiczność cała i mąż pani łatwo to spostrzedz mogli, ty jedna w naiwnej dziecięcej twej niewinności nie wiedziałaś o tem. Mąż twój prowadzący życie bezcelne i bezczynne, oddany zabawom, których próżność i grzeszność rozumiał, bo ma dobre z natury instynkta, od dawna czuć musiał, że względem pojęcia o dobrem i względem siebie nie był takim, jakim być był powinien. Ztąd z łatwością wkorzeniło się w niego to przekonanie, że mu odebrałaś swoje serce: młodość twoja, osamotnienie, w którem cię zostawiał, kompromitujące cię nakoniec postępowanie Ordynata usprawiedliło i do najwyższego stopnia umożebniło to jego mniemanie. Jeśli ci nic nie powiedział, to dla tego, że jest dumny i dobrze to wróży na przyszłość, bo człowiek słaby dręczyłby cię za to, a zły kompromitowałby cię w obec ludzi. On przed ludźmi zamknął się nieprzystępnie i wszystkim milczenie przed sobą nakazał, a ciebie pani unikał, aby cię nie zranić jeśli podejrzenia jego były nie słuszne, aby cię na zawsze nie stracić, jeśliby przyszło między wami do stanowczej rozmowy. Oto masz klucz, który ci odmyka tajemnicę jego postępowania, oto jest właśnie to, co stało między wami. Mąż pani cierpiał strasznie, masz pani dowód w tem, że o mało nie umarł z boleści, a to znowu cierpienie jego jest dowodem, że kocha cię bardzo. Zamiast rozpaczać, ciesz się więc pani, bo nie straciłaś jeszcze losu na loterji życia, możesz posiąść na nowo i daleko więcej jak wprzódy, wpływ nad swoim mężem, boś więcej dojrzała i możesz obudzić w jego piersi wyborne materjały, które w nie włożyła natura, a które przytłumione grzesznym szałem młodości skonałyby bez ciebie. Powiedziałam wszystko co wiem, a wiem zupełną i całą prawdę... może pani nie wierzysz mi jeszcze?...
Celina słuchała zrazu z podziwieniem graniczącem z osłupieniem, nakoniec z najwyższą na twarzy radością. Kiedy Kamila przestała mówić, wyciągnęła do niej rękę i rzekła ledwie dosłyszanym głosem:
— Wierzę, dziękuję i przepraszam.
Potem przesunęła rękę po czole i szepnęła:
— Boże mój! teraz dopiero odkrywa się przedemną wszystko, przychodzą na myśl fakta, rzeczy nie wytłumaczone dla mnie dotąd. Tak, pamiętam, że najchmurniejszy, najobojętniejszy bywał on zawsze wtedy, gdy zobaczył mnie z Ordynatem... te słowa jego bezładnie wymawiane w gorączce... tak, pamiętam, że w owej strasznej chwili, kiedy bezprzytomny padał u nóg moich, wołał do kogoś: — Nie odbieraj mi Celiny, bo cię zastrzelę! — Jam tego wszystkiego nie postrzegła... jam nigdy nie przypuszczała, aby on mógł zwątpić o mojej miłości i aby znowu ktoś inny mógł odważyć się po moją miłość sięgać... i dla tego postępowanie Ordynata wydało mi się całkiem naturalne, tembardziej, że nie zwracałam na niego uwagi... ale teraz widzę... widzę wszystko... O pani! tyś mi życie wróciła!...
Mówiąc ostatnie słowa z całem uniesieniem swej wylanej kochającej natury, rzuciła się na szyję Kamili i okrywając twarz jej pocałunkami, szeptała:
— Przebacz! przebacz mi!
Ale Kamila nie objęła mięko tulącej się do jej piersi kobiety, nie oddała uścisku za uścisk. Przeciwnie, twarz jej bardziej jeszcze zimną się stała: gorzki uśmiech okrążył usta. Spokojnym, powolnym ruchem uwolniła się z objęcia Celiny i lekko odsuwając ją od siebie, odrzekła zimno:
— Nie masz mi pani za co dziękować, zrobiłam to, co zrobić byłam powinna, a gdybyś pani nie była tak długo chorą, uczyniłabym to daleko pierwej.
Celina była tak pogrążona w swojej radości, że nie zauważyła chłodu, z jakim Kamila przyjęła jej dziecięcy uścisk. Pochwyciła znowu obie jej ręce i mówiła z pospiechem:
— O ile piękna, o tyle jesteś pani dobra i szlachetna, dopełnij-że jeszcze jednego dobrego czynu, pomóż mi w dziele wyratowania człowieka, którego kocham...
— W jaki sposób mam to uczynić? — zapytała Kamila uwalniając ręce swoje z objęcia Celiny i usuwając się nieco od niej.
— Strzeż go od swego męża! — szepnęła żona Stanisława.
Kamila zaśmiała się przykro, prawie głośno:
— O, tego uczynić nie mogę! — odrzekła z chłodem.
— Dla czego? dla czego? — pytała z niepokojem Celina.
— Bo nie posiadam żadnego wpływu nad panem Grabą, — wymówiła Kamila usuwając się jeszcze bardziej od Celiny, jakby się bała nowej jej pieszczoty.
— Przebacz pani, jeślim ci przykrość wyrządziła, — mówiła Celina ze łzami w oczach, — ale ja boję się twego męża, przeczuwam;;, że on ma wpływ na losy nasze!... i myślałam... myślałam, że będziesz mogła...
— Od pana Graby niech sam Bóg strzeże was obojga, — wymówiła Kamila nieledwie uroczyście. — Odemnie zaś przyjm pani jedną radę. Chcesz pani posiąść wpływ nieograniczony nad swoim mężem, a przez to przykuć go do siebie i do domu i oderwać go od życia zadomowego, w którem trwoni majątek i dobre materjały swej natury? A jakież pani znasz środki do osiągnięcia tego wpływu? Miłość i dobroć?... to za mało. Kobieta, która chce skutecznie spełnić wielkie dzieło zbawienia duszy człowieka, powinna być nie tylko dobrą i kochającą, ale jeszcze i rozumną. Jaki ma być ten rozum jej? czy umiejętność przyzwoitego znalezienia się w salonach i poprowadzenia dowcipnej konwersacji? czy kilka zapamiętanych wielkich frazesów i kilkanaście cytacji książkowych? czy sztuka ubierania się do twarzy?... nie. Rozum potrzebny kobiecie takiej, powinien składać się z mocy panowania nad sobą samą i z wielkiej miłości czegoś bardzo pięknego, bardzo dobrego, któreby mogła tchnąć w pierś człowieka, którego odkupienia podjęła się w zamian miłości dla rzeczy próżnych i szkodliwych, co nim owładnęła. Gdy mąż pani wracał z długogodzinnych zabaw, witałaś go bez wymówek zapewne, ale ze łzami i smutkiem. To zły sposób. Łzy nie pociągną do pani młodego człowieka, którego pierś wre pragnieniem wszystkiego co najweselsze i najrozkoszniejsze na ziemi, owszem, odstraszą go one, odepchną od ciebie, kochając cię nawet, będzie cię unikał, wstydząc się łez twoich, a zatem nie chcąc widzieć ich i przez to samo ciebie. Zapytasz mnie pani: — Jak można nie płakać, kiedy serce boli? — odpowiem ci: — Trzeba panować nad sobą. — Choćby największy ból ściskał twoje serce, uśmiechaj się, aby go nie odstręczać, przeciwnie, ponieważ pragnie wesela, niech je znajduje przy tobie, ponieważ goni za rozkoszą, ofiaruj mu najwyższą i najgorętszą, jaką dać w twojej jest mocy. Będziesz cierpiała bardzo, ale znajdziesz wielką nagrodę, jeśli mąż twój godzinę dłużej niż zwykle przy tobie przepędzi. I w tem leży pierwsza część rozumu potrzebnego kobiecie, która chce zakląć przy sobie mężczyznę porywanego namiętnościami gdzieindziej. Druga jest jeszcze ważniejszą. Gdy przypatruję się pustemu zajętemu błahemi, występnemi zabawami życiu młodych ludzi i zastanawiam się nad niem, przychodzę do tego przekonania, że główny powód, który ich w życie to wtrąca, jest pustka, jaką mają w myśli i sercu, jest to, że lekkie i powierzchowne wychowanie nie wlało w nich żadnego głębokiego zamiłowania w czemś wielkiem i pięknem, w coby żywotne siły swoje wkładali. Niech którykolwiek z nich umiłuje ideę jaką, naukę, życie rodzinne, pracę na jakiemkolwiek polu, a zbawiony będzie. Oprócz codziennego pokarmu, człowiek każdy czemś żyć musi: potrzebne mu są wrażenia i nieustanne zajęcia, co ranek myśli on koniecznie o tem, co cały dzień robić będzie. Jeśli wrażenia te nie przypłyną mu z poczciwych źródeł, pić je będzie z mętnych i zatrutych, bo taką już jest natura ludzka. A im więcej żywotnych sił ma pierś człowieka, tem większe grozi mu niebezpieczeństwo. Kobieta więc, która zbawić go przyrzekła Bogu i sobie, powinna być dość rozumna, aby mogła wlać w jego myśli i serce święte jakieś i wielkie zamiłowanie, któreby mu dostatecznego na życie dostarczało pokarmu i od mętnych go źródeł wrażeń odwiodło. Niech obok miłości, słodyczy i wesela, postawi ona koło siebie: myśl, niech ubiera się w takie kształty, aby nie odstraszyć oka mężczyzny, przyzwyczajonego do płochych widoków, nie wywołały, mu z ust poziewania nudy, ale przeciwnie, rozszerzyły mu pierś westchnieniem ku temu, co dobre i piękne. Pani szczególnie jesteś w położeniu, które dostarczy ci mnóstwo materjałów. Jesteście bogaci, macie wioskę rodzinną i macie dziecię. Tchnij w pierś męża miłość, a będzie zbawiony. Używaj do tego wszelkich środków, jakie ci dały los i natura. Powiadają, że grasz pięknie, że nieledwie jesteś artystką. Dotąd używałaś twego talentu za środek popisu lub rozrywkę w chwilach znudzenia, teraz weź ją za dzielnego sprzymierzeńca w wielkiem dziele swojem. Niech mąż twój choć raz z rozkoszą wsłucha się w grę twoją i za pośrednictwem dłoni twych przeniknie tajemnice sztuki, od tej chwili odsłoni się przed nim piękno, a kto widzi piękno, zapragnie wkrótce prawdy i dobra. Wtedy natchniona miłością, wskaż mu łany rodzinnej ziemi, które czekają czynnej i pracowitej ręki, aby wydawać skarby mające przyłożyć się do ogólnego dobrobytu społeczności... wtedy pokaż mu syna i powiedz: — Z dziecięcia tego możesz uczynić człowieka! — Nikt nie oprze się żądzy zostania stworzycielem, skoro raz jeden błyśnie mu myśl, że nim zostać może. Z twardej ziemi wydostać część szczęścia dla mnóstwa ludzi, a z niemowlęcia uczynić dzielnego człowieka, kto wie? bohatera może, toż to być stworzycielem. Uczyń tak pani, aby mąż twój zapragnął nim być, a życie jego zapełni się wrażeniami, pracą, nadzieją i rozkoszami, i nie będzie potrzebował szukać ich przy zielonym stole i na dnie kielicha... Oto wszystko co miałam powiedzieć, uwagi moje są wypływem spostrzeżeń, na czynienie których mam wiele sposobności, postąp wedle nich jeśli uznajesz ich słuszność, jeśli nie, kieruj się własnem natchnieniem. Ja spełniam tylko com była powinna, radę jaką uznaję za najlepszą dałam kobiecie, która nie z mojej wprawdzie winy, ale zawsze przezemnie cierpiała.
Celina słuchała mowy Kamili z wytężoną uwagą, na twarzy jej błyszczała umiejętność, zapał i uniesienie.
— Nowe światy odkrywają się przedemną! — zawołała po długiej chwili milczenia. — Tak, widzę teraz, że nie pojmowałam całej wagi i trudności mego zadania... w istocie, czem-że starałam się zatrzymać przy sobie człowieka, którego kocham? pieszczotą, dziecinnem szczebiotaniem albo łzami. Teraz widzę, widzę czego potrzeba i co mu dać powinnam, aby został takim, jakim wedle natury swej być może... O pani, dzięki ci po sto razy!
— O, nie dziękuj mi pani, — bardzo zimno odrzekła Kamila, — nie masz dla mnie żadnych powodów wdzięczności.
— Pani, — z pewną nieśmiałością zaczęła mówić Celina, — przebacz, jeśli zadam zbyt śmiałe pytanie: Powiedz mi, ty taka piękna i rozumna, czy sama także pracujesz nad odratowaniem i oczyszczeniem duszy twojego męża?
Kamila dziwnie się uśmiechnęła.
— Nie porównywaj mnie pani z sobą, — odrzekła. — Natury nasze tak są różne, jak barwa naszych włosów. Pani czoło otoczone jest złotemi promieniami, na moje spada cień czarnych warkoczy. Pani natura jest cała z promieni — moja z cierniów.
— Ale pani jesteś aniołem! — z zapałem zawołała Celina.
— Strąconym w ciemności! — bardzo cichym szeptem dodała Kamila.
— Jestem cała w podziwie, — mówiła Celina wpatrując się w twarz jej, — pani wyglądasz tak, jakbyś zaledwie o parę lat była starszą odemnie, a postawa twoja i słowa są niby istoty, która już przebyła długie życie.
Kamila spuściła głowę.
— Zdaje mi się, — odrzekła cicho, — że od czasu jak byłam młoda, upłynęło sto lat.
Na te słowa Celina zadrżała cała, po chwili powstała i podając obie ręce gospodyni domu, rzekła z gorącą serdecznością:
— Przyszłam do pani zbolała, zrozpaczona, złamana obawami, które mnie targały... a odchodzę z największą pociechą i nadzieją w sercu, z całym światem nowych pojęć i myśli. Za to wszystko coś mi dobrego sprawiła, przyjm pani ofiarę przyjaźni.
— Przyjaźń między nami? — zwolna odpowiedziała Kamila, — nie zdałaby się ona żadnej z nas, ani mnie, ani pani. Nie zawieram z nikim przyjaźni i nie mogę pani przyrzekać tego, czegobym dać nie była w stanie.
— Jakto? więc pani nie chcesz mojej znajomości nawet?
— Przeciwnie, możemy być ze sobą znajome, to jest, że pani będziesz bywała u mnie, a ja u niej i będziemy się spotykały częściej niż dotąd. Wszakże to będzie tylko zmianą formy a w treści zostaniemy zawsze względem siebie tak jak dziś jesteśmy, obcemi sobie zupełnie.
— Pani mnie nie lubisz! — zawołała z żalem Celina.
— Nie ma na świecie rzeczy ani osoby, którąbym lubiła lub nie lubiła, — odpowiedziała Kamila.
I usuwając się zwolna od pocałunku, który na jej usta chciała złożyć Celina, lekko dotknęła się jej ręki i chłodnym ukłonem pożegnała młodą kobietę.
Gdy drzwi zamknęły się za odchodzącą, stanęła na środku salonu i niosąc obie ręce do czoła, zawołała posępnie:
— Szczęśliwa! szczęśliwa! ona ma w sercu miłość, a ja — nienawiść!. .


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.