Pan Graba/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Zima przechodziła w M, jak wszystkie inne zimy z tą tylko różnicą, że świat piękny więcej się tam niż za innych lat bawił. Szczególniej na Złotej ulicy był cały rząd domów, których okna położone na pierwszem piętrze gorzały codziennie prawie światłem rzęsistem, a nie rzadko przechodnie zatrzymywali się przed niemi na ulicy, chwytając uchem odgłosy orkiestry grającej skoczne tańce i wzrokiem ścigając ulotne cienie mnogich par, prześlizgujące się po tle oświetlonych szyb. Nie jeden młody człowiek wracający wieczorem po całodziennej ciężkiej pracy nad piórem, książką lub rzemiosłem do chłodnej i ciemnej izdebki, w której oczekiwała go samotność, bieda, głód może, stawał na przeciwległym tym oknom chodniku i zadumał się przez chwilę i westchnął nad dolą swoją, która wydała mu się ciemną i pustą otchłanią, w porównaniu z tym rajem pełnym muzyki, pięknych kobiet i miłosnej atmosfery, co patrzył na niego promiennemi oknami, niby otworami do nieba, przed nim zamkniętemi, niestety! Nie jedna młoda, uboga panienka, w powrocie swym od pracy szycia lub mozolnego nauczania, z ciężkością walczyła z mroźnym wiatrem, który chód jej utrudniał, z ostrym śniegiem, który twarz jej chłostał, ze ślizgawicą chodników, grożącej jej co chwila upadkiem, i nagle usłyszawszy huczne w głębi oświetlonych mieszkań płynące akordy muzyki, przystawała, podnosiła wzrok ku oknom gorejącym od światła, chwytała uchem buchający przez mury gwar balowy, i podumawszy chwilę, szła dalej swoją drogą; tylko z deszczową lub śniegową wodą skrapiającą jej policzki, łączyło się parę łez tęsknoty za weselem, swobodą, miłością, których odgłosy i widok, zasłyszała i dojrzała tak blisko siebie. A nazajutrz ten sam młody człowiek ubogi i ta sama młoda uboga panienka, wstrząsani chłodem poranku i skostniałe ręce tuląc do drżącej od zimna piersi, przechodzili znowu obok tych okien, które wczoraj buchały światłem i gwarem, a dziś cicho, spokojnie przesłonięte bogatemi firankami, zdawały się naśmiewać z wichrów i zamieci szalejących na świecie, i znowu oczy ich zmęczone niedospaniem, wzniosły się ku tym oknom tchnącym ciepłem i ciszą dostatniego bytu, a głowy schylały się pod smutnem własnej doli poczuciem. I nigdy może nie pomyśleli ci uprawiacze ciężkiej roli pracy i biedy, że w tych mieszkaniach, co się im rajem zdawały, odgrzewał się nie jeden straszny dramat, wlekło się niejedno posępne bardzo istnienie, nigdy może nie pomyśleli o tem, że ich to właśnie mozolne ubogie życie, szczęściem było w porównaniu z życiem istot w pięknem mieszkaniu tańczących wieczorem, a spiących wygodnie rano, ale tańczących z sercem targanem boleścią, a spiących wśród mar tłoczących się do głowy objętej gorączką rozpaczy. A jednak tak było, bo w nie jednem z tych mieszkań, wśród sprzętów bogatych i miękich, tuliło się w kącie widmo nieszczęścia, i czyhało na mieszkańców, tem straszniejsze, że ukryte i spotęgowane kontrastem pozoru z rzeczywistością.
Najświetniejsze i najbardziej otwarte z domów bawiących się owej zimy w M, były domy państwa Grabów i pani szambelanowej Słabeckiej. Wszyscy jednogłośnie zgadzali się na to, że pani Kamila była pierwszorzędną z gwiazd na horyzoncie tamecznego pięknego świata. Piękna surową i energiczną pięknością ukazywała się wszędzie bogato strojna, z wielką powagą postawy i spokojem układu. Pod tą jednak powagą i spokojem, ludzie upatrywali coś innego jeszcze, coś tajemniczego, coś, co się nie dawało dokładnie określić, ale uderzało widocznością. I tak zauważano, że nigdy się nie śmiała. Raz naprzykład, dawano w teatrze komedję wzbudzającą homeryczne wybuchy śmiechu w całem audytorium. Kamila ukazała się w loży w bogatym, ale surowym stroju, w towarzystwie nie młodej kobiety w niebieskich okularach, której nikt nie znał, ale o której mówiono, że była jej matką. Nie młoda kobieta smiała się wraz z innymi z dowcipnej i udatnej komedji, ale pani Graba nie uśmiechnęła się ani razu, przeciwnie, im więcej wzrastała ogólna wesołość, tem więcej unosiły się jej energicznie zarysowane brwi, a południowym ogniem gorejące oczy nabierały nieledwie tragicznego charakteru. Kilku mężczyzn patrzących na nią pilnie z parteru, spostrzegło tę szczególność, i szeptało między sobą: — „Dziwna kobieta.“ — Ci sami mężczyźni pociągnięci ku niej, może właśnie urokiem tej niepospolitości, przy końcu przedstawienia stanęli w korytarzu naprzeciw drzwi jej loży, aby widzieć ją przechodzącą i przesłać jej ukłon choć z daleka. Stojąc tak, usłyszeli, jak idąc obok nich nie młoda kobieta w niebieskich okularach mówiła do córki:
— Zdaje się, że nie zbyt bawiło cię dzisiejsze przedstawienie?
— Nie mam usposobienia do komedji, moja matko, — odrzekła Kamila.
Tym, którzy tę rozmowę słyszeli, rzecz zdała się wyjaśniona: pani Graba nie lubi komedji, więc nic dziwnego, że się nie śmiała z jej dowcipów, wszak są różne gusta; tem więcej zapragnęli ujrzeć ją na dramacie i zobaczyć jaki też wpływ wywrze on na nią.
Stosownie do ich życzeń, przybył do M. znakomity tragik i afisze zapowiadały przedstawienie jednego z dramatycznych najnowszych arcydzieł. W nie wielkim prowincjonalnym teatrze tłum był niezmierny, Kamila ukazała się znowu w swej loży, nie z matką, już tym razem, ale z mężem. Uważano, że pan Graba wprowadził żonę z wielkiem uszanowaniem, sam podał jej krzesło i zdjął z niej okrycie, pomimo że u drzwi stał uliberjowany lokaj. Kamila przyjmowała te zabiegi ze zwykłym sobie spokojem postawy, ale nie spostrzeżono ani razu, aby spojrzała na męża, owszem, gdy naprzeciw niej usiadł, spuściła oczy na leżący przed nią afisz i już ich nie podniosła aż do chwili, w której podjęto zasłonę. Kilku mężczyzn zaciekawionych przez nią i pociągniętych ku niej, więcej zapewne wyobraźnią niż sercem, poświęciło na ten raz przyjemność widzenia gry aktorów, a całą uwagę zwróciło na grę jej twarzy i ruchów. Zrazu nie odbiło się w niej nic nadzwyczajnego: w czasie pierwszego aktu, gdy wątek dramatu począł się dopiero rozwijać, Kamila siedziała nieruchoma, spokojna, wpatrzona w scenę. Ale gdy w drugim akcie dramat dochodził do całej potęgi, gdy na scenie rozpoczęły się jęki boleści, rzucania się rozpaczy, groza morderstw, Kamila bladła stopniowo, aż nagle usta jej zadrżały i głowę pochyliła bardzo nisko.
Graba zwrócił się szybko, szepnął coś do niej, a nie otrzymując odpowiedzi, skinął na lokaja, który wnet wybiegł z rozkazem zapewne przywołania powozu, a sam narzucił na żonę beduinę i podał jej ramię. Kamila podniosła twarz strasznie bladą, z oczami pałającemi gorączkowym ogniem, chwiejąc się powstała i wyszła z loży takim krokiem, jak gdyby natychmiast miała upaść zemdlona.
Mężczyźni, którzy to widzieli, wzruszyli ramionami i rzekli między sobą: — „Z komedji nie śmieje się, mdleje na dramacie, dziwna kobieta!“ — a że wszyscy bywali u państwa Grabów, częścią więc przez ciekawość, częścią powodowani istotną sympatją dla Kamili, poszli nazajutrz złożyć jej wizytę. Ale przyjął ich sam tylko gospodarz.
— Tak gorąco było wczoraj w teatrze, — mówił, — że żona moja bliską była omdlenia, a dziś czuje się cierpiącą, i nie opuszcza swego pokoju.
Chociaż wymawiał to z zupełnym spokojem, goście dojrzeli w jego twarzy jakby ślady gwałtownego wzburzenia, a w ukłonie niezwykłe roztargnienie. Zdawało się, że czuł ciągle wrzenie wewnętrzne, rozmawiając myślał zupełnie o czem innem.
Jeżeli w teatralnej loży postać Kamili wydawała się tak tajemniczą i niepospolitą, to w salonach tajemniczość ta jej i niepospolitość wzrastały jeszcze.
Przyjmowała u siebie mnóstwo osób i z gośćmi prowadziła rozmowę z łatwością, ale była tak jednostajną zawsze i dla wszystkich, tak nic i nikt nie zdołał nigdy wywołać na twarz jej większej serdeczności, lub choćby najmniejszego błysku jakiegokolwiek wzruszenia, iż widocznem było, że w towarzystwo wśród którego zostawała i w rozmowę z niem, nie wkładała ani najmniejszej cząstki swojej duszy. Czy to w dzień przyjmując ranne wizyty, czy wieczorami, gdy liczne zebrania tańczyły lub grały w karty w około niej, siedziała w buduarze swoim z rękami złożonemi na sukni, a nieruchoma jej kibić ubrana najczęściej w suknię z czarnego aksamitu, dumnie rysowała się na pąsowem tle adamaszkowych poduszek kanapy. Jeśli wstawała i przechodziła przez pokój, chód jej był powolny, nigdy na niczyje spotkanie nie wybiegała żywo i uprzejmie, nigdy oczy jej nie podniosły się na nikogo z tych, którzy wstawali, gdy przechodziła, ale były zawsze spuszczone, długiemi rzęsami rzucając głębszy cień na twarz bladą i już nieokreślonym jakimś cieniem zasnutą. Parę razy tylko, goście znaleźli w jej domu jej matkę, i wtedy ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzeli ją więcej nieco ożywioną. Uśmiechała się czasem i żywszym krokiem przechadzała salony, ale czyniła to z widocznem wysileniem i gdy matka jej oddaliła się, popadła w tem większą i więcej uderzającą martwotę.
Niektórzy mawiali o niej, że jest dumna, inni, że dziwna, inni jeszcze, że flegmatyczka, nikt nie mówił, że była smutną, bo na taką nie wyglądała; smutek bywa bardzo mięki i wyraźny w objawach swoich, niż było jej zwykłe usposobienie. Ale wśród mnóstwa jej znajomych, znajdowali się jeszcze i tacy, którzy zaciekali się w niej jak w czemś niezwykłem i tajemniczem, pragnęli podjąć choćby rożek tej posępnej a chłodnej zasłony pokrywającej piękną i niezmiernie zajmującą kobietę. Ztąd stała się niezmiernie modną, mężczyźni mianowicie upędzali się za nią i co raz więcej osób prezentowało się w jej salonach. Nie tylko mieszkańcy miasta, ale wszyscy, którzy z prowincji na długo czy na krótko przybywali do M, starali się ją poznać i składali jej wizyty, gwar wzmagał się koło niej, a na tle jego tem wybitniej odbijała jej cicha, głęboka, spokojna posępność. Każdy kto był u niej gościem, odchodził zachwycony jej pięknością i niezwykłym wdziękiem jej rozmowy, a zaciekawiony całą cechą jej osoby, każdy powracał wkrótce, zachwycał się jeszcze bardziej, ale nikt zachwycenia swego słowem żadnem przed nią nie objawił, jak nigdy nikt na zebraniach nie zaprosił ją do tańca. Nie jeden zbliżał się do niej z zamiarem szepnięcia jej słodkiego słówka, albo zaproponowania walca lub mazurka, ale spojrzawszy na nią z bliska, i zamieniwszy z nią słów kilkanaście, albo siadł obok niej i rozmawiał zupełnie o czem innem niż to z czem szedł do niej, albo odchodził i tańczył z kim innym. Wyglądała tak, że powiedzieć jej komplement albo zaprosić ją do tańca, znaczyło żartować z niej i siebie wystawiać na śmieszność.
— Dla czego nie sprobujesz nigdy tańczyć z moją żoną? — zapytał raz Graba Tozia na wieczorze tańcującym u jego matki.
— Nie śmiem, — odpowiedział brat Ryty.
— Do djabła! — zawołał mąż Kamili, — alboż tak straszna ma minę? nie zaprzeczysz przecie temu, że jest piękna?
— Prześliczna! — odrzekł Tozio, ale ma coś w sobie, que le diable m’emporte, jeśli wiem co to takiego, że zdaje mi się, gdybym ją prosił do tańca, miałaby prawo parsknąć mi w oczy śmiechem.
— Byłbyś mądry Toziu, gdybyś doprowadził panią Grabinę do uśmiechu, nie tylko do śmiechu, — rzekł słyszący całą rozmowę inny jakiś mężczyzna.
— A wiele tracicie na tem panowie, że nie widzicie nigdy mojej żony wesołą, bo właśnie najpiękniejszą jest, gdy się śmieje, — odrzekł z zupełną swobodą pan Graba, ale gdy się odwrócił, zciągnęły mu się brwi i oko mrugnęło nerwowo kilka razy.
Innego dnia, mąż Kamili mówił do Ordynata Zrębskiego, który stojąc w drzwiach salonu z pince-nez na nosie, wpatrywał się w siedzącą na kanapie Kamilę.
— No, gentlemanie, cóż tak w milczeniu przypatrujesz się mojej żonie, niby obrazowi świętej w wielkim ołtarzu! Wiem, że zakochanym jesteś po uszy w pani Klońskiej, nie będę więc zazdrosnym i pozwalam ci usiąść przy mojej żonie i powiedzieć jej grzeczne słówko.
Ma foi, — odrzekł wzruszając ramionami Ordynat, — czy chcesz mnie wystrychnąć na dudka? Mówić komplementa twojej żonie! ależ to znaczy pokazać się zupełnym głupcem!
— No, spróbuj! — zawołał śmiejąc się Graba.
Ordynat milczał chwilę i popatrzył jeszcze chwilkę na żonę towarzysza.
— Nie śmiem, — rzekł w końcu i odszedł w inną stronę.
Ale o ile Kamila była dumną, spokojną i posępną, o tyle mąż jej wydawał się ruchliwym, uprzejmym i serdecznym dla wszystkich. Z wielką gorliwością starał się o stosunki i podtrzymywał je usilnie, mianowicie z bogatą młodzieżą, mówił poufale ty, gorąco ściskał ich ręce, a niekiedy służył im nawet lekką pożyczką. Matkom mającym dorosłych synów pochlebiał i okazywał mnóstwo grzeczności, żonom młodych i bogatych mężów przysługiwał się bukietami, cukrami, które przegrywał im w zakłady, i powozami na przejażdżki. Niezmiernie gościnny, zapraszał do siebie kogo tylko napotkał z wyższego towarzystwa, wiedział zawsze o wszystkich przybywających ze wsi, zapoznawał się wnet z nimi i prosił, aby dom jego za swój uważali. Był niewyczerpany w pomysłach do zabaw i rozrywek; organizował kluby męskie, i urządzał kuligi, na których mężczyźni wyciągali losy, kto ma wieźć jaką damę. Trzymał doskonałego kucharza i codziennie każdy kto chciał, mógł znaleźć u niego wykwintne śniadanie, doskonały objad lub wieczerzę.
Mianowicie mężczyzn przybywających ze wsi, raz na zawsze zapraszał do siebie na objady; jeśli przybywali z matkami lub żonami, zapraszał matki i żony, a siostry jeśli były piękne i utalentowane, najusilniej.
Gdy mu już te przyrzekły swą bytność, szedł do znajomej sobie młodzieży i zapraszał ją także, mówiąc:
— Przychodźcie, będzie u mnie pani N. z pięknemi czarnemi oczami i panna X. cudownie grająca na fortepianie.
Zaproszeni przybywali, zjadano wykwintny objad, potem grano, śpiewano, prowadzono konwersację, nakoniec damy rozjeżdżały się to do teatru, to gdzieś na wieczór, to do domów dla wypoczynku, a mężczyźni zasiadali do kart, grali w sztosa, pili szampana, przekąsywali strasburgskim pasztetem i westfalską szynką, a dobrze po północy albo o świcie, wychodzili z mieszkania Graby najczęściej z wypróżnionemi kieszeniami. A wszystko to czynił pan Graba z taką prostotą i dobrodusznością, taki był łatwy do zaznajomienia się i spoufalenia, uprzejmy, serdeczny, uprzedzający, w pewnych nawet razach uczynny, że mnóstwo osób odchwalić go się nie mogło.
Pani szambelanowa, z którą zachwycająco umiał rozmawiać o zagranicy, i której mówił, że wygląda najwięcej na lat trzydzieści, wynosiła go pod niebiosy i taką dla niego miała słabość, że parę razy powitała go w roztargnieniu: — „Bon jour, mignon!” — Na wieczorach zapraszał ją do tańca, a gdy półgłosem wymawiała się swoim wiekiem i dorosłemi dziećmi, wykrzykiwał:
— Na honor! pani chyba żartujesz! Przysiągłbym, że żadna z obecnych tu pań tak zręcznie i lekko nie tańczy jak pani!
Pani Szambelanowa chcąc pokazać, że się nie myli, wspierała pulchną rękę na jego ramieniu, i puszczała się w wir polki lub innego tańca, a gdy po zrobieniu kilku turów padła na krzesło ledwie mogąc oddychać, wachlowała się gwałtownie i mówiła do syna:
Vous avez un charmant ami! mon fils!
Tozio uśmiechał się na to, a niekiedy i parsknął śmiechem, potem mówił coś półgłosem do Ryty, która obojętnie, niechętnie prawie znajdowała się względem Graby, i starannie unikała rozmawiania z nim lub tańczenia.
— Nie pojmuję Ryto, — mówiła po cichu do córki pani szambelanowa na jednym z tańcujących wieczorów, — nie pojmuję, dla czego jesteś tak reservée względem pana Graby. Nigdy z nim nie tańczysz i rozmawiasz jak możesz najmniej.
— Bo robi on na mnie wrażenie obrzydliwego węża, — odpowiedziała Ryta.
— Nie powinnaś tak się wyrażać o mężu twojej przyjaciółki i przyjacielu twego brata. Mais ou est donc mon éventail? — zawołała nagle, — Ryta, ma chere, czy nie wiesz ou est mon éventail?
— Vous l’avez certaiment perdu, maman, — odparła Ryta ze zwykłym sobie spokojem i zamyślonym wzrokiem powiodła po salonie, oczami szukając brata.
Gdy postrzegła go stojącego obok Graby i rozmawiającego z nim poufale, zsuwała brwi i odmawiała wszystkim zapraszającym ją do tańca.
Większa część kobiet była takiego zdania o Grabie co i szambelanowa. Ubył mu wprawdzie przez ożenienie się urok kandydata do małżeństwa, ale za to przybył powab gościnnego gospodarza domu, który mnóstwo przyjemnych chwil przysparzał towarzystwu, a przez ciągłe urządzanie rozmaitych zabaw i zciąganie do siebie młodzieży ze wsi, dostarczał okazji do zawierania marjażów. Litowały się też nad nim potrochę poczciwe dusze niewieście, bo to co w Kamili interesowało do najwyższego stopnia mężczyzn i znaczną ich część pociągało do niej tajemniczym, nieokreślonym urokiem, zrażało kobiety, i naprowadzało je na mnóstwo niekorzystnych dla niej sądów i wniosków.
— Dumna jak cesarzowa, a przecież nie dawno była tylko guwernantką, — mawiały jedne.
— Zimna i bez serca, — powtarzały inne.
— Nie podobna zawiązać z nią przyjaźni, ani żadnego serdeczniejszego stosunku, — orzekały trzecie.
— Widocznie nie ma serca, — osądziły wszystkie i dodały: — Jeśli taka jest dla otaczających, taką samą musi być dla męża. Szkoda go! taki miły człowiek! Toż ożenił się z nią przez miłość, wziął ją bez posagu, pokażcie nam więcej mężczyzn, którzy biorą za żony ubogie dziewczęta bez posagu! a ona odpłaca mu za to poświęcenie obojętnością! Szkoda go doprawdy!
I im więcej litowały się w ten sposób czułe serca, tem milej piękne oczy spoglądały na nieszczęsną ofiarę losu, na człowieka obdarzonego do tego stopnia gorącem i zacnem sercem, że wziął żonę bez posagu, a skazanego na chłód domowego ogniska.
O sądy ludzkie!...
Pewnego razu na jednym z tygodniowych wieczorków u państwa X, jedna z dam średniego wieku, mająca dorosłego syna i dwie dorosłe córki, a której Graba powtarzał często, że mogłaby ujść za siostrę swego syna, i że nigdy nic nie widział piękniejszego nad czepek ze strusiemi piórami, którym stroiła swą czterdziestoletnią głowę, siedząc obok Kamili, usłyszała, a raczej podsłuchiwała następującą między nią a jej mężem rozmowę:
— Kamilo, — mówił Graba siadając obok żony i nie zbyt zniżając głos, bo znajdująca się najbliżej dama o strusich piórach siedziała odwrócona, i zdawała się bardzo uważnie przypatrywać przez lornetkę obrazowi wiszącemu na ścianie, — Kamilo, jesteś dziś nieznośnie posępna. Proszę cię, abyś była inną.
Kamila z razu nic nie odpowiedziała.
— Kochana żono, — rzekł ciszej już nieco Graba, — przypominam ci naszą poślubną rozmowę i błagam, abyś rozchmurzyła czoło i porzuciła minę ofiary na stos idącej.
Kamila zwolna zwróciła twarz ku niemu i odpowiedziała:
— Nie mogę być inną.
Graba nachylił się i szepnął jej coś do ucha, czego już żadną miarą dosłyszeć nie mogła dama o strusich piórach.
— Jeśli mnie będziesz zmuszał, — odpowiedziała półgłosem Kamila, — zamknę się na cały miesiąc w swoim pokoju i będę ci tem psuła interesa.
Ostatni wyraz wymówiła ze szczególnym naciskiem.
W tej chwili jakaś młoda panna usiadła do fortepianu i pierwsze akordy walca zagłuszyły zgrzytnięcie zębami pana Graby. Gdyby je była usłyszała dama o strusich piórach, byłaby zapewne straciła część swej sympatji dla męża Kamili, bo nic w świecie nie jest mniej estetycznem jak zgrzytanie zębami. Lecz nie usłyszała tego dama mająca czepek zdaniem pana Graby najpiękniejszy w świecie, a za to co usłyszała, powtórzyła wszystkim znajomym swoim, którzy się znajdowali na wieczorze u państwa X.
— Wyraźnie słyszałam, — mówiła, — jak z całą miłością najtkliwszego małżonka błagał ją, aby choć raz czulszem okiem spojrzała na niego, a ona mu na to opryskliwie odpowiedziała: że jeśli będzie po niej tego wymagał, zamknie się w swoim pokoju na cały miesiąc i będzie mu psuć interesa.
— Cóżby to znaczyło: psuć interesa? — zapytała jedna ze słuchaczek.
— A naturalnie, że będzie mu tyle tracić pieniędzy, aż go zrujnuje, — wytłumaczyła dama o strusich piórach, — czyż nie uważasz jakie to utratne, jak się stroi a nie dawno było to tylko guwernantką na pensji pani D.
— Więc nie tylko bez serca, ale jeszcze kapryśna i marnotrawna, — zdecydowały słuchaczki damy o strusich piórach.
— Bez serca, kapryśna i marnotrawna! miła mi żoneczka! szkoda go! — powtórzyły wszystkie słowami lub w duchu.
Kiedy piękna, to jest niewieścia połowa towarzystwa wydawała tak pełne sympatji i współczucia sądy o panu Grabie, inaczej trochę było z brzydką czyli męską.
Młodzież trzymała go się jeszcze silnie, wysławiała jego wesołość, uprzejmość, ochoczość do wszystkiego i nazywała go duszą zabaw. Niektórzy z młodych ludzi, do których należeli Kloński i Tozio, nie wysławiali go wprawdzie, nie mówili o nim ani źle ani dobrze, ale nie odstępowali go jednak, pociągani znać doń magnetyczną siłą, jaką wywierać umiał, jaką posiadają pewne płazy potężnej organizacji nad ptakami, na których czyhają. Między młodzieżą więc ciągle jeszcze rej wodził, z butelek szampana strzelając im na wiwat ich przegranych pieniędzy. Ale między poważniejszymi mężczyznami, między dojrzałymi ojcami rodzin i doświadczonymi ludźmi przybywającymi ze wsi do miasta za interesami, lub dla poczciwej rozrywki, papiery jego poczęły spadać ogromnie. Znajdowały się głowy surowo naganiające jego sposób życia i byli nawet tacy, którzy wręcz odmawiali mu swoich wizyt i wywozili na wieś synów, postrzegłszy, że się z nim zaprzyjaźniają. Kilka zresztą dwuznacznych, wypadkowych słówek wpadło niespodzianie między towarzystwo bawiące w M. i przyczyniło się do poddania jego opinji w pewną wątpliwość.
Tak naprzykład jakiś podżyły obywatel z gubernji W, rodzinnego miejsca pana Graby, przejeżdżał M, udając się za interesami w dalsze strony i zatrzymał się w tem mieście dla odwiedzenia pewnego zdawna sobie znanego domu. W domu tym znalazł kilkanaście zebranych osób rozmawiających o świetnym wieczorze wydanym przed parą dniami przez państwa Grabów, a raczej przez pana Grabę, bo domyślano się powszechnie, że żona jego zabaw nie lubi, i że są one wyłącznie jego samego dziełem.
— Więc Kalikst Graba mieszka w M? — zapytał podżyły obywatel z dwuznacznym uśmiechem.
— Tak, — odpowiedziano.
— A to winszuję, bardzo winszuję państwu takiego współmieszkańca, — rzekł przybyły z wyrazem, który wszystkich zaciekawił.
— Czy go pan znasz? — wtrącono.
Obywatel uczynił szczególniejszy gest ręką, który można było wziąć za gest wzgardy.
— Znam go aż nadto dobrze na nieszczęście mojego biednego syna, — odpowiedział.
Zaczęto się dopytywać, ale podróżny człowiek był milczący jak kamień. Wyraźnie albo nie lubił obmawiać, albo wspomnienie o tym jakimś biednym synie tak mu ciężyło na myśli, że i przez cały dalszy ciąg swej wizyty mało już mówił i smutnie jakoś był zamyślony.
Po jego odejściu, kobiety obecne jednogłośnie zdecydowały, że pan Graba musiał zabić, albo ciężko ranić w pojedynku syna podżyłego obywatela z gubernji W, co przecież nie czyniło mu żadnej ujmy, bo pojedynek to honorowa sprawa.
Ale mężczyźni inaczej widać myśleli, bo uśmiechnęli się przy wzmiance kobiet o pojedynku i z namysłem kiwali głowami.
Jeden z nich ozwał się nawet:
— Oj, to jakiś ptaszek, ten Graba!
— Podejrzany, — dodał inny.
Na to kobiety oburzyły się, młodzież parsknęła śmiechem; nie mniej jednak słowa podżyłego obywatela zostały w M. jako śruba wiercąca w opinji pana Graby.
Większe jeszcze wrażenie wywarła pewna pani przybyła do M. dla oddania córki na pensję z tych samych okolic, w których mieszkała siostra i matka męża Kamili. Rozpytywała się ona szczegółowo znajomych o nią i o niego, a potem rzekła jakby do siebie:
— Biedna, biedna kobieta!
— Kto biedny? — zapytano.
— Żona tego Graby, — odparła w roztargnieniu.
Wzięto ją więc na indagację, jak wprzódy obywatela z gubernji W, ale przybyła pani odpowiedziała kobietom:
— Nie powiem wam nic więcej moje drogie, bo żyję w przyjaźni z jego poczciwą siostrą i nie chcę, aby ona do mnie potem jakikolwiek żal miała.
A gdy oblegali ją mężczyźni pytaniami, żartowała:
— Czy nie wiecie panowie, że ciekawość, to pierwszy stopień do piekła? Zarzucacie ją nam, kobietom, a sami jesteście w najwyższym stopniu ciekawi. Ostrzegam was, że prędko się postarzejecie!
Rozśmiano się z żartu dowcipnej pani; nie mniej jednak po jej odjeździe została druga śruba wiercąca dziury w opinji pana Graby.
Do tych dwóch śrub przybyła jeszcze i trzecia, a niebezpieczniejsza od innych, w postaci pewnego dwudziestoletniego młodzieniaszka przybyłego ze wsi do M. z polecenia od sędziwego ojca opłacenia raty bankowego długu, podatków, jakichś procentów zaległych kredytorom i t. p. Wysłany w tych celach jedynak bogatego papy, przybył do miasta M. z pugilaresem wypchanym suto — kilku tysiącami rubli podobno.
Pan Graba poznajomił się z nim w cukierni, zaproponował mu najprzód partyjkę bilardu, przypomniał sobie, że znał jego ojca, a ze stryjecznym bratem żył w bliskich stosunkach zagranicą, następnie pochwycił młodzieniaszka w objęcia, nazwał po imieniu Władkiem i zaprosił do siebie na objad, i nie tylko na jeden objad ale na wszystkie objady, które mu przyjdzie zjadać w M.
— Borel nie źle jeść daje, — mówił, — ale ja mam też wyśmienitego kucharza, bądź-że więc łaskaw jadać u mnie bez ceremonji, wszak ze stryjecznym bratem twoim żyliśmy w wielkiej przyjaźni. A może znajdujesz się w ambarasie pieniężnym, — dodał zcicha, — zwyczajnie jak to bywa w mieście z przyjezdnymi, powiedz szczerze, kieszeń moja otwarta dla ciebie.
Władzio, który czuł jeszcze przy sercu wszystkie pieniądze dane sobie przez papę na różne opłaty, musnął wąsik, który mu zaledwie dopiero rosnąć zaczynał i odpowiedział siląc się na swobodę układu i wyrażeń swego nowego znajomego:
— Dziękuję ci, cher ami, ale miałem w tym roku znakomity urodzaj w moim majątku i właśnie przed kilku dniami rządca wręczył mi kilka tysięcy rubli, to jest część dochodu z mego majątku, z któremi właśnie tu przybyłem. Wyobraź sobie, że w tym roku kopa zboża wydawała po dwie beczki ziarna, a beczkę płacono po dwanaście rubli...
— Pst! Krezus z ciebie Władziu! — przerwał Graba. — Na honor, jesteś świetną partją, a z tym pięknym wąsikiem i temi hiszpańskiemi oczami jakie masz, zawrócisz głowę połowie panien tego świata!
Władzio musnął raz jeszcze rudawy wąsik, spojrzał w zwierciadło na swe siwe i nieco zezowate oczy i gwiżdżąc arję z Wolnego Strzelca, którą siostra jego popisywała się zwykle przed sąsiadami, poszedł za swym nowym przyjacielem.
W tydzień potem świetna partja mająca głowę zawrócić połowie panien tego świata, wpadła do mieszkania swej ciotki przebywającej w M. i zawołała żałośliwie:
— Ciociu kochana! w łeb sobie palnę!
— Jezus! Marja! — krzyknęła ciocia z przerażeniem, zeskakując z kanapy tak, że aż Filuś spadł z kolan jej na podłogę, — cóż ci się stało Władziulku?
— Zgrałem się do szczętu! — zawołał Władziulek, rzucając się na kanapę z taką rozpaczą, że aż jęknął nieszczęsny sprzęt.
— Jakto? gdzie? u kogo? — pytała ciocia załamując ręce i patrząc na bratańca osłupiałym wzrokiem.
— Wszystko, wszystko przegrałem co mi dał papo na różne opłaty, przegrałem temu Grabie i jego gościom, niech ich... Teraz zostaje mi tylko zastrzelić się, nic więcej, albo powiesić, bo jak ja do papy powrócę bez kwitów rządowych i bez kwitów od kredytorów? Bądź ciocia zdrowa... idę topić się!
I zmierzał ku drzwiom zapominając o kapeluszu.
— Stój-no mi zaraz błaźnie! — krzyknęła ciotka porywając go za połę od surduta. — Dam ja ci strzelać się, wieszać i topić! Przegrałeś nic dobrego pieniądze ojcowskie, to go przeproś i basta, a na drugi raz niech ci to posłuży za naukę, abyś uciekał od zielonych stołów, jak od djabelskich pazurów. Nie źle by było, aby za tę pierwszą chętkę, ojczulek rozciągnął na kobiercu synalka, a dał mu po staroświecku z pięćdziesiąt bacików dla pamięci, ale nie zrobi tego, bo to przecież jedynak najdroższy, gagatek, Władziulek! Siądź tedy na krześle i ani się ruszaj, nim konie pocztowe przyjdą i pojedziesz do domu. Sama cię wyprawię dzisiaj, abyś wypadkiem i tego tużurka jeszcze nie przegrał co go masz na sobie, ale na drugi raz jeżeli tak zrobisz, ani mi się na oczy nie pokazuj; strzelaj, top czy wieszaj się, jak zechcesz, bo wolę abyś umarł, niż został szulerem!
Tak łając i gderząc, rozpłakała się poczciwa ciotka, chustką od nosa wypędziła Filusia, który jej plątał się pod nogami i napisała list do brata, aby tym razem przebaczył Władziowi, ale drugi raz nie wypuszczał go do miasta z tak znaczną sumą pieniędzy.
Zkonfundowany Władzio pojechał tego samego dnia do domu z dziesięcią rublami, które mu ciotka dała na drogę, ale po wyjeździe jego długo i głośno rozwodziła ona swoje żale przed znajomymi, że Graba ze swoją kompanją tak ograł jej bratańca, że ten aż w łeb sobie chciał palnąć.
I była to trzecia śruba wiercąca opinję pana Graby, a najstraszniejsza, bo zformowana z języka rozgniewanej kobiety.
Takich śrub mniejszych i większych przybywało coraz więcej i pod nogami niedawnego bohatera miasta M. grunt chwiać się począł. Nie mniej jednak stał on jeszcze silnie wsparty na swoich pięknych salonach, wykwintnych objadach, świetnych wieczorach i na tej układnej-niepospolitej powierzchowności, z której umiał wyciągnąć niezliczone środki mamienia i pociągania ludzi.
Bądź co bądź, powszechnie zajmowano się panem Grabą i jego żoną, mówili o nich źle i dobrze, ale w ogóle stanowili oni oboje w M. to, co Francuzi zwą la fable du jour.
Drugim przedmiotem powszechnego zajęcia owej zimy, byli państwo Klońscy. Tworząc sprzeczność z ogólnym popędem do zabaw i z uprzednim hucznym sposobem swego życia, trzymali oni dom zamknięty, nie wydali ani jednego wieczoru, ani objadu, a pani Celina nie pokazywała się nigdzie, prócz w kościele i na spacerach, odbywanych najczęściej w zakrytym powozie. Nie należała ona do żadnych kuligów, nie ukazała się ani raz w teatrze na przedstawieniach znakomitego traika; słowem stała się prawie niewidzialną. Tem więcej interesowano się nią. Już to z początku zamknięcie się jej w domu, przypisywano wyjątkowemu stanowi jej zdrowia, wiadomo bowiem było powszechnie, iż wkrótce ma zostać matką. Z drugiej jednak strony w towarzystwie bawiącem się, znajdowało się kilka kobiet w tem samem co i ona położeniu, a jednak nie uchylały się od wszelkich zebrań, i lubo nie tańczyły po większej części i odmawiały udziału w zbyt ruchliwych rozrywkach, toć jednak z przyjemnością przyjmowały liczne wizyty i uczęstniczyły w ożywionych nader pogadankach o pogodzie, modach, zabawach, zawierających się marjażach, zrywających się stosunkach, wszystkich słowem drobnostkach, których pełne jest zawsze każde prowincjonalne miasto, mianowicie tak ludne i ożywione, jakiem było M. w owej porze. Zresztą pan Jodek, który wszędzie wcisnąć się musiał bodaj przez dziurkę od klucza, jak djabeł Twardowski i bywał tam, gdzie najmniej nawet osób przyjmowano, opowiadał, że widuje dość często panią Klońskę, i że zdrowa jest zupełnie, ładniejsza niż kiedy, tylko nieco zesmutniała. To zesmutnienie zauważały zresztą i inne osoby w kościele, gdy Celina w czasie mszy klęczała u stóp wielkiego ołtarza, z twarzą osłonioną białą koronką, pod którą jednak ciekawe oczy zajrzały i dojrzały parę spływających łez i niezwykłą dawniej u młodej i świeżej kobiety bladość twarzy.
Pani Klońska więc młodziutka, bogata, żona bardzo przystojnego i przyzwoitego męża, zesmutniała. Ztąd podziwienie ogólne. Jużto w ogóle w prowincjonalnem mieście nie wolno młodej kobiecie pod karą zwrócenia wszystkich oczu na siebie ani zesmutnieć, ani stać się weselszą, ani poblednąć, ani brać rumieńca, ani spuszczać oczu, ani patrzyć śmiało w twarz ludziom.
Powinna być ona zawsze jednostajna, jak nakręcony zegarek, lub machina o całych kółkach i sprężynach. Zesmutniała? a więc w kimś zakochana. Poweselała? a więc robi się z niej trzpiotka i lekka kobieta. Pobladła? ma zmartwienia domowe. Nabrała rumieńców? znak widoczny próżniactwa i ordynaryjności. Spuszcza oczy? hipokrytka. Patrzy śmiało? kokietka. Rusza się żywo? brak dystynkcji. Chodzi powoli? brak ożywienia. Tak, tak, moja pani, żyjąc w prowincjonalnem mieście, a szczególniej zajmując w niem miejsce, jak to mówią, na świeczniku, trzeba bardzo uważnie pilnować oczu swoich i ruchów i cery, i wszystkiego co składa całość osoby, bo inaczej, niech cię sam Bóg chyba i wszyscy Jego Święci i Błogosławieni strzegą od ludzkich języków.
Pani Celina Klońska zesmutniała. Stało się to faktem oczywistym, udowodnionym jej zamknięciem się w domu i temi dwiema malutkiemi, błyszczącemi łezkami, dojrzanemi przez kogoś tam pod koronkową woalką. Fakt ten związał się z dwoma innemi i utworzył z niemi szereg faktów, w logicznym porządku wiążących się z sobą. A najprzód faktem łączącym się z zesmutnieniem pani Klońskiej, był widoczny i wyraźny fakt zesmutnienia, a raczej sposępnienia jej męża.
Stanisław Kloński bywał wprawdzie w towarzystwach, męskich szczególniej, ale zaszły w nim zmiany uderzające oczy ludzkie. A najprzód utracił całkiem prawie swą swobodę, kawalerską wesołość, rzadko przynajmniej ją odzyskiwał i najczęściej milczał wśród najgwarniejszych rozmów. Niekiedy miał minę człowieka myślącego wcale o czem innem, niż o tem, co go otaczało, chodził prędko po salonie, w którym koledzy grali w karty, potem nagle przystępował do jednego z zielonych stolików i zaczynał grać tak wściekle, że zgrywał się do grosza. Niekiedy i wygrywał, ale rzadko, bo grał zapamiętale i bez wyrachowania, a gdy mu się wypadkiem kiedy i zdarzyła wygrana, rzucał ją na stół i oddawał lokajom dostarczającym karty, a potem znowu chodził po salonie z rękami w tył założonemi jak człowiek, który nie dba o nic, co się w koło niego dzieje.
Raz któryś z towarzyszy przeszkodził mu w tej przechadzce i kładąc mu rękę na ramieniu, zapytał:
— Co ci jest Stasiu?
Stanisław drgnął jak człowiek, którego z głębokiego snu budzą i odrzekł opryskliwie:
— Do licha! nie pytaj mnie o nic!
Poczem natychmiast pochwycił za kapelusz, i uciekł od wesołej kompanji. Śledzono dokąd uciekł? i odkryto, że do swego własnego mieszkania. Oprócz tego zauważano już, iż w ogólności częściej niż wprzódy przesiaduje w domu, coby napozór znaczyło, że nabiera zamiłowania do towarzystwa swojej żony. Ale Jodek wyprowadził z błędu wszystkich, którzy tak myśleli, bo zaręczył „słowem uczciwego człowieka,“ że ile razy był u państwa Klońskich, to jest ile razy tam się wcisnął, nigdy nie znalazł małżeństwa siedzącego razem. Sama pani wychodziła zwykle na jego przyjęcie ze swojej sypialni, a pan ze swego gabinetu, przedzielonego od niej kilku salonami. Zdarzyło się nawet, że pani wcale nie wychodziła; wtedy on, Jodek, szedł do gabinetu samego pana, jako dobry znajomy i towarzysz, i znajdował go najczęściej siedzącego z łokciami opartemi na stole, a głową na rękach, albo leżącego na sofie i tak zamyślonego, że po dobrej minucie zaledwie zdobywał się na powitanie gościa. Opowiadał też Jodek, że raz zapytał Stanisława, coby mu było takiego i dla czego siedzi ciągle w swoim gabinecie, oparty na stole jak rabin nad biblią? Stanisław zaśmiał się na to takim śmiechem, że Jodek rozumiał, iż spazmów dostaje i odpowiedział:
— Jodek, bądź łaskaw i zadzwoń na lokajów, niech podają śniadanie. Zamkniesz sobie przynajmniej usta szynką, albo pasztetem i nie będziesz się wdawał w nierozsądne pytania.
Jodek nie dał sobie naturalnie mówić tego po dwa razy, spożył śniadanie, zapił ratafią i poszedł o swym wydarzeniu opowiadać całemu miastu. Mężczyźni dziwili się niepomału tej zmianie, zaszłej w usposobieniu hulaszczego niedawno towarzysza; jeden tylko Graba zdawał się jej nie dziwić, bo nigdy nie pytał o nic Stanisława, nie zaciekał się w badaniach nad jego dolą i wcale nawet o nim nie mówił. Tylko niekiedy patrząc na niego, mrugał nerwowo lewem okiem, co mu się najczęściej wydarzyło, gdy był albo bardzo zły, albo namiętnie wzruszony, albo szczególnie uradowany i uśmiechał się tryumfująco. Brał go też czasem pod rękę i usiłował rozbawiać cynicznem opowiadaniem różnych przygód swego i cudzego życia. Albo prowadził go do Borela na partyjkę bilardu, albo zakładał mu pod nosem banczek, wołając nań: — „Poniteruj Stachu!“ — I udawało mu się często rozbawić towarzysza. Stanisław popychał kule na bilardzie, poniterował przy zielonym stole, śmiał się na całe gardło i łykał jeden po drugim kielichy szampana, za które mu Graba płacić kazał, jeśli byli u Borela; ale wnet potem przegrawszy co miał, a co wygrał rzuciwszy lokajom lub garsonom, ochrypłszy od śmiechu i wina, zapadał w swe mizantropijne usposobienie, obracał się plecami do kolegów, albo chwytał kapelusz i uciekał do domu, gdzie, jak słowem uczciwego człowieka ręczył Jodek, zasiadał w gabinecie swym nad stołem, oparty i zamyślony jak rabin nad biblią.
Po tym fakcie posmutnienia męża Celiny, następował dziennym porządkiem wiążący się z nim fakt trzeci.
Trzecim tym faktem było eleganckie tilbury Ordynata Zrębskiego, zaprzężone ognistą Sułtanką i zajeżdżające często przed bramę mieszkania państwa Klońskich. Wprawdzie tilbury to najczęściej bardzo prędko odjeżdżało od bramy wraz ze swym właścicielem znać nieprzyjętym, ale niekiedy właściciel bywał przyjmowany i stało ono po parę godzin na ulicy przed bramą. Wtedy na tilbury jak ptak zawieszony na gałęzi siedział ustrojony groom, powstrzymując rwącą się do biegu Sułtankę i pogwizdując furmańskie arjetki, a około tilbury przechodzili panowie, przejeżdżały panie, patrzyli na okna pierwszego piętra i szeptali ploteczki. Może też to zaciekawiające tilbury stało tak po parę godzin przed bramą państwa Klońskich zaledwie dwa razy, może nawet raz na miesiąc, a daleko częściej odjeżdżało bardzo prędko ze swym nieprzyjętym właścicielem, nie mniej jednak bywały wypadki, że stało ono tak wystawione na widok publiczny, a zatem było faktem, faktem oczywistym i wiele znaczącym, mianowicie w połączeniu z dwoma poprzedniemi faktami i tym jeszcze drobnym fakcikiem, że pan Graba przechodząc raz ze swoją szkołą, to jest kilku młodymi ludźmi około niego, spojrzał na okna pierwszego piętra i świsnąwszy laseczką, rzekł od niechcenia:
— Ten biedny Ordynat stracił głowę za panią Klońską. Śliczna bo też to na pozór kobieta, a przytem ma męża takiego poczciwca!
Fakt więc trzeci jawiący się oczom ludzkim w postaci tilbury Ordynata, a tak znaczący odnośnie do tajemnic domowych państwa Klońskich, był niezawodnym i oczywistym, rzecz szła tylko o to, co się też działo w salonach wtedy, gdy on stacjonował przed bramą? Tu okazała się znowu bezmiernie użyteczność Jodka. Potrafił bowiem on opowiedzieć, że był u państwa Klońskich parę razy w czasie bytności tam Ordynata i widział rzeczy w istocie szczególniejsze, ciekawe, wiele mówiące. A mianowicie: że w czasie tych wizyt, Stanisław nie ukazywał się wcale, a jeśli wychodził, to podawał gościowi tylko końce palców i rzucał się w fotel. Poczem albo nic nie mówił, albo ciągle szydził z różnych rzeczy, albo jeszcze, o dziwo! chwalił tak panią Grabinę i tak unosił się nad nią, że jemu, Jodkowi, zdawało się, iż był chyba w niej rozkochanym. Ordynat zaś rzucał ciągle niezmiernie czułe spojrzenia na panią Klońskę, gładził wciąż faworyty i wyglądał jak ptak w klatkę złapany. A pani Celina najczęściej haftowała i nie patrzyła na niego. Mówiła także mało i niekiedy tylko rumieniła się gwałtownie, ale Jodek nie był pewny, czy wtedy, gdy Ordynat na nią czule patrzył, czy wtedy, gdy mąż jej panią Kamilę wychwalał. Słowem, panu Jodkowi wizyty te wydawały się tak nudne i jakąś ciężką atmosferą owiane, że sądził, iż się znajduje na pogrzebie i uciekłby przed wyjściem Ordynata, gdyby się nie spodziewał, że go zaproszą na objadek. Ale mylił się w swem wyrachowaniu, bo gdy Ordynat się oddalił, Stanisław wychodził też z domu i ostatniego swego gościa z sobą zapraszał. Gdy zaś żona spytała bardzo nieśmiało dokąd idzie, odpowiadał, że do państwa Grabów. Bóg jednak tylko wie, dla czego jej tak powiadał, bo szedł w istocie do Borela, gdzie jadł objad i grał w bilard do późnej nocy.
Te trzy kapitalne fakta, połączone były niby ogniwkami, różnemi drobnemi fakcikami. Tak naprzykład zauważano, że posmutnienie Stanisława datowało się od jego pamiętnego zajścia w cukierni z kapitanem, który wreszcie już nigdy u niego więcej nie bywał, i z którym nawet nie witał się od owego dnia w towarzystwach, udając, że go nie widzi. Następnie zdawało się pewnem, że osmutnienie Celiny zaszło jednocześnie z poweseleniem Ordynata, a raczej znakomitem jego ożywieniem się. W istocie wychowaniec Albionu daleko mniej poziewał od pewnego czasu, rzadziej uskarżał się na zimno i co dzień prawie przejeżdżał się po mieście na Lady Makbeth po kilka razy, mijając mieszkanie państwa Klońskich i zawsze spoglądając melancholijnie na okna pierwszego piętra.
Z tego łańcucha faktów i fakcików, logicznie po sobie następujących, utworzył się u publiczności w M. łańcuch również logicznie uporządkowanych wniosków, zmienionych wkrótce w niezbite pewniki i brzmiących jak następuje:
Pani Klońska posmutniała. Dla czego posmutniała, choć na pozór niczego jej nie brakuje? Dla tego, dla czego smutnieją zwykle młode, zamężne kobiety: zakochała się. Mąż jej posmutniał. Dla czego posmutniał, choć ma wszystko co życie miłem czyni? Dla tego, dla czego smutnieją wszyscy mężowie żon posmutniałych. Postrzegł niewierność Celiny, a więc zazdrość i obrażony honor go dręczy. Dla czego tilbury Ordynata stoi niekiedy po parę godzin u bramy państwa Klońskich? Dla tego, że Ordynat zakochany jest w pani Klońskiej. W kim zakochała się pani Klońska? Naturalnie, że we właścicielu tilbury, które stoi niekiedy u bramy po parę godzin.
Tak mówiły wielkie fakta, a drobne fakciki dodawały, że Stanisław o niewierności żony dowiedział się po raz pierwszy od kapitana i dla tego od tej właśnie pory zesmutniał; że Grabie, jako najściślejszemu swemu przyjacielowi, musiał wszystko powierzyć i dla tego wydaje się on uwiadomionym o wszystkiem; że Celina posmutniała, bo widzi się związaną podwójnie: raz przysięgą, a drugi raz niedalekiem macierzyństwem; że Ordynat poweselał i ożywił się, boć powszechnie wiadomo, że miłość jakakolwiek szczęśliwa czy nieszczęśliwa, nowe życie wlewa w człowieka.
Jeden tylko szczegół w tem wszystkiem został nieodgadniony: czy Stanisław jest po prostu zazdrosny o swoją żonę, czy może także zakochał się na swoją rękę w pani Grabinie, bo według wersji Jodka i to ostatnie wydawało się prawdopodobne.
Bądź jak bądź wszystko to było, było niezawodnie i tak właśnie było, jak wskazywały fakta i fakciki spostrzeżone, ugrupowane i w jeden porządny ciąg ułożone przez niezbitą logikę publiczności.
Znajdowali się wprawdzie profani, niedowiarki, którzy na wzór św. Tomasza mówili: nie uwierzę, aż się dotknę. I byli jeszcze inni, między młodzieżą szczególniej, dowodzący, że Stanisław nie z zazdrości posmutniał, ale z desperacji po fortunie, która bodaj prędko pęknie, tak ją na wszystkie strony rozrzuca. Ale to były wyjątki, a ogół wierzył w logikę faktów i fakcików. A z tej wiary głębokiej wytworzyło się równie głębokie, niezmierne, wielkie dla Stanisława współczucie, współczucie graniczące z litością nad młodym i tak przystojnym człowiekiem, którego żona nie kochała, którego żona smutniała, którego żona zdradzała!
Przyznać trzeba, że ten żal wielki, nadprzyrodzony, nad zdradzonym mężem, panował wyłącznie w sercach niewieścich, a najbardziej w sercach matek, które miały córki na wydaniu i pragnęły były mieć go za zięcia, zanim się był ożenił, i w sercach owych córek o zawiedzionych nadziejach i w sercach kobiet, które zazdrościły Celinie albo jej wdzięków, albo jej strojów, albo jej pozycji towarzyskiej; i w sercach w ogóle tych kobiet, które ją nie lubiały, ot tak, Bóg sam wie za co, chyba za to, że mimowoli czuły w czemkolwiek jej wyższość nad sobą. W żadnej piersi męskiej żal ten się nie obudził, oprócz kilku szlachetnych piersi ekskonkurentów Celiny, starających się niegdyś o jej pozłacaną rączkę i odepchniętych przez nią. W tych rzeczywiście piersiach żal nad Stanisławem obudził się najgorętszy, bo trysnął z nich najgorętszą obmową Celiny, lubo bardzo cichą, bo odstraszaną ową odezwą jej męża o kuli trafiającej w nietoperza i jaskółkę.
Zachodziło pytanie: czy należy litować się nad Stanisławem w razie, jeśli i on zakochany jest na swoją rękę? Odpowiedziano, że jeśli ten fakt i istnieje, nie zmienia on wcale położenia rzeczy, bo przecież Stanisław jest mężczyzną, więc wolno mu kochać się w kim chce i jak chce. A Celina to kobieta, z jej strony więc miłość dla kogo innego jak dla męża, któremu wierność zaprzysięgła, jest zbrodnią, zbrodnią do nieprzebaczenia. Amen.
Stanęły więc w obec publiczności w M. dwie ofiary w postaci nieszczęśliwych mężów: Pan Graba, mąż żony zimnej, kapryśnej i marnotrawnej, i pan Kloński, mąż żony płochej i niewiernej. I klątwa rzuconą została na żony, a litość i sympatja dostała się mężom.
O sądy ludzkie, jakże często przypominacie znakomite wyroki wydawane w Osieku!
Tak więc zima schodziła w M. pięknemu towarzystwu wśród wieczorów, proszonych objadów, klubów, kuligów, wizyt, miasto wrzało oddawna nieznanem sobie ożywieniem, Borel robił świetne interesa, mieszkania eleganckie podrożały, parę sklepów nowości otworzyło się, z księgarni całkiem prawie zniknęły dzieła poważnej treści, a namnożyło się w niej mnóstwo romansów i cudzoziemskich krotochwil, mających ogromny popyt; ulubiony kaznodzieja stracił część swojej popularności, bo gromił z ambony zbytki kobiet i hulaszcze życie mężczyzn: zbyt powtarzał często tekst Ewangelji o bogaczu i uchu igelnem.
Wśród całego tego gwaru i ruchu, prześlizgała się jeszcze jedna zwracająca na siebie część uwag powszechnych postać kobieca, a wybitna na tle ogólnem, różniąca się odeń spokojem i zamyśleniem twarzy o regularnych rysach. Postacią tą była Ryta Słabecka. Zwracała ona część tylko uwagi powszechnej, bo nie była tak piękną i tajemniczą jak pani Grabina, ani tak piękną i posmutniałą jak pani Klońska. Nie mniej jednak taką, jaką była, zwracała oczy, raz, że była nowością, powtóre, że różniła się od innych kobiet. A była ona nowością dla miasta M, bo pierwszy raz ukazała się w niem jako panna dorosła, po śmierci ojca bowiem cały rok nosiła żałobę i mieszkała na wsi, a następnie wyjechała z matką zagranicę. Szeptano też o niej różnie, mężczyźni dzielili się w zdaniach, jedni nazywali ją brzydką i nadętą, inni powabną i myślącą, drugich liczba była znacznie mniejsza. Kobiety ogólnie miały do niej nie wiele sympatji, bo się z niemi nie zaprzyjaźniała wcale i widocznem było, że nawet o ile mogła, unikała uczestniczenia w zabawach, a w miłych pogadankach niewieścich, to jest w plotkach, znajdowała się zupełnie biernie. Znajdował się w M. pewien człowiek, który gorąco ją admirował, był nim księgarz miejscowy. Widywała się ona z nim często i za każdym razem otwierała przed nim swój pugilaresik.
— Sprowadziłem nie dawno, — mówił on raz do dwóch pań, które przyszły kupować u niego jakiś romans Dumasa, — sprowadziłem nie dawno wyszłą świeżo z pod prasy „Księgę przyrody.“ Gdyby nie panna Słabecka, nie sprzedałbym dotąd ani jednego egzemplarza tego pysznego dzieła.
— Co to jest „Księga przyrody? — zapytała jedna z dam?
— To zbiór popularnych wykładów z botaniki, zoologji, chemji, fizyki i wszystkich słowem nauk przyrodniczych, — odrzekł księgarz, i skory do przysługi, zdjął pospiesznie z pułki dwa grube tomy i położył je przed paniami.
Jedna z nich końcami palców ubranych w rękawiczkę koloru Bismarck content, otworzyła księgę i natrafiła na część o zoologji. Lekki okrzyk oburzenia wyrwał się z jej piersi i rumieniec zażenowania pokrył wstydliwe czoło. Zakryła nagle książkę, na której karcie przedstawił się jej oku widok odrysowanych wnętrzności zwierzęcych, objaśniający przyrząd krążenia krwi.
Dieu, jak można czytać podobnie nieprzyzwoite książki i to kobiecie! pannie! — szepnęła do towarzyszki, zasłaniając zarękawkiem zawstydzoną twarz przed zdziwionym księgarzem.
— Więc to książka nieprzyzwoita, — zawołała towarzyszka, — i panna Słabecka ją czyta? Ha, można było á la rigueur spodziewać się tego.
— Zobaczysz, że za mąż nie pójdzie, — zdecydowała pani, wstydząc się widoku zoologicznych rysunków i zwróciła się do księgarza.
Monsieur, prosiłam o romans Dumasa, le roman d’une femme i o romans Gautier’go Fanny.
— A może pani wybierze jakąkolwiek z powieści krajowych? — zapytał księgarz podając żądane książki.
Pani skrzywiła usteczka.
— Bardzo nie wiele czytuję po polsku, — odrzekła.
— A szkoda, bo są bardzo piękne rzeczy, — nalegał księgarz.
— Piękne rzeczy w naszej literaturze! co pan mówisz! alboż u nas co piszą dobrego? — i oddawszy z wysoka ukłon księgarzowi, wyszła z towarzyszką.
W drzwiach księgarni spotkała się z Rytą Słabecką i powitała ją serdecznym wykrzyknikiem:
Ah! chere Melle Ryta, que j’ai de plaisir, że panią spotykam.
Ryta zimno podała jej rękę i uprzejmie powitawszy księgarza, rzekła:
— Przyszłam prosić pana o świeżo wyszłe w Niemczech lekcje Vogt’a o wychowaniu i pracy kobiet, i o parę powieści angielskich Dickens’a. A także zabiorę teraz polską Illustrację, którą musiałeś już pan otrzymać z poczty dla mnie.
— Nieznośna pedantka! — szepnęły do siebie dwie panie wyszedłszy na ulicę.
O ile księgarz chwalił i lubił Rytę, o tyle modniarki i sklepowi w magazynach nowości ganili ją i nazywali skąpą. Nie wiadomo dla czego tak było, bo panna Słabecka ubierała się zawsze bardzo ładnie i gustownie, z tą tylko od innych pań różnicą, że nie zawieszała na swej osobie mnóstwo paciorków, wstążeczek, aksamitek i błyskotek, w których wyglądały jak noszone za procesją ołtarzyki.
Nie lubił też Ryty pan Graba i nazywał ją bas bleu, przemądrzałą i tym podobnie. Nazywał ją zaś tak po cichu i wtedy, gdy Tozio nie mógł go słyszeć, bo kiedy raz w obecności jego ośmielił się zażartować z Ryty, brat jej zarumienił się i rzekł stanowczo:
Mon cher, jeśli jakikolwiek cenisz stosunek ze mną i nie chcesz go utopić „w zapomnieniu fali,“ racz nadal z należnem uszanowaniem odzywać się o mojej siostrze.
Uważano zresztą ogólnie, że Tozio okazywał szczególniejsze przywiązanie dla siostry połączone z rodzajem szacunku. W obecności jej nigdy w karty nie grywał, za to gdy jej nie było, odpłacał to sobie podwójnie zawziętą grą. Zamieszkał w jednym domu z matką i powiedziano, że uczynił to na prośby Ryty, miał tam dwa osobne pokoje, w których przyjmował niekiedy kelegów, ale kawalerskie wieczorki dawał tylko wtedy, gdy siostry w domu nie było, a jeśli posłyszał turkot powozu w bramie i domyślał się, że to ona wracała, zamykał starannie drzwi i prosił towarzyszy, by zbytniego nie robili hałasu.
— Na honor! boi się siostry! — zawołał, widząc to raz Graba.
— Nie boję się, ale wstydzę się jej — odpowiedział Tozio i przez resztę wieczora był roztargniony i kilka razy zapytywał lokaja, czy w pokoju Ryty nie słychać gwaru i brzęku kieliszków.
Spostrzegli niektórzy, że względem matki nie zachowywał on podobnych ostrożności i uśmiechali się złośliwie, szepcąc jednak po cichu, iż dziwna to rzecz, że pani szambelanowa zdaje się wcale nie spostrzegać sposobu życia syna, który podkopuje i tak już podejrzanej wartości fortunę i rujnuje do reszty i tak już słabe swe zdrowie.
Nieoceniony Jodek, najczęstszy i najpoufalszy gość pani szambelanowej dowodził, że z wielu oznak mniema, iż panna Ryta mocno boleje nad marnotrawstwem i chorobą brata. Raz nawet, o dziwo! znalazł Tozia siedzącego obok niej i czytającego jej głośno jakąś książkę. Nie długo to jednak trwało, bo Tozio miał minę niezmiernie znudzoną i pokaszliwał częściej jak zwykle, co widząc Ryta, przerwała mu czytanie i zaczęła rozmawiać o czemś pobieżnem.
Tozio korzystając z tej przerwy we wspólnem z siostrą zajęciu, wyszedł natychmiast z domu, a panna Słabecka przez cały wieczór po jego odejściu siedziała zamknięta w swoim pokoju.
Takie to rzeczy i wiele im podobnych działy się w ciągu zimy w tych obszernych, pięknych mieszkaniach, na których okna oświetlone wieczorem, a uroczo spokojne z pozoru, z zazdrością i żalem spoglądali przechodzący obok nich ubodzy młodzi ludzie i ubogie panienki. Toczyły się tam zacięte walki czarnych duchów i dobrych aniołów, wyrywając sobie wzajem dusze ludzkie, walki namiętności z poczuciem — cnoty z występkiem, prawdy z fałszem. Odgrywały się tam dramata przysłonięte tajemnicą aksamitnych firanek i koronkowych zasłon, owiane atmosferą zabawy, wśród której pląsało nad głowami ludzkiemi — nieszczęście.
A ci, którzy nie byli aktorami tych walk i dramatów, ale patrzyli na świetne draperje zdobiące scenę i na błyszczące kostiumy aktorów, mawiali z zazdrością — szczęśliwi!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.