Pan Graba/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Od przyjazdu pana Kaliksta Graby do M. upłynęło sześć tygodni. Postać jego wybitnie wyróżniała się na ogólnem tle prowincjonalnego miasta i wzbudziła powszechną ciekawość. Pozawiązywał liczne stosunki i bardzo często ukazywał się publicznie. Wszyscy go widzieli, a jednak nikt go nie znał. Nikt go zapewne nie znał, bo oprócz kilku młodych ludzi, ścisłych jego przyjaciół, ci nawet co go widywali najczęściej, pytali siebie wzajemnie: — co to za człowiek? Byli zarozumialcy, którym zdawało się, że już, już zaglądają do wnętrza zajmującego przybysza, gdy nagle zmienił on wyraz twarzy, pokazał w uśmiechu ostre zęby, mrugnął lewem okiem i przemyśliwcy znowu tracili nić Aryadny, która miała ich prowadzić po labiryncie serca i myśli pana Graby.
Ci, którzy go dziś zwali: dobrodusznym, jutro mówili: chytry, a pojutrze znowu bywali zachwyceni jego szczerotą. Inni mawiali nań z rana: podejrzany, a wieczorem wykrzykiwali z admiracją: to zacność wcielona! Wszyscy zgadzali się na to, że jest rozumny i dowcipny, a kobiety mówiły jeszcze: zachwycający w towarzystwie. Te ostatnie dodawały nawet: pobożny, bo pan Graba bywał co niedziela na sumie w kościele, w którym się zbierał cały świat piękny i w czasie podniesienia przyklękał na jedno kolano a czołem niedaleko dotykał posadzki. Za to rozmawiając z deistkami, głosił wiarę w istność najwyższą, a gdy spotkał ateuszów dowodził uczenie, że tradycje religijne są istotne bajki niezgadzające się ani z geologją, ani chemją i fizyką, ani szczególniej z pojęciami krytycznego rozumu. Nigdy jednak nie bywał w sprzeczności z samym sobą, i tak się urządzał, ze gdy ateusze mówili pobożnym, iż pan Graba podziela ich opinje, ci wykrzykiwali z oburzeniem: — spotwarzacie go! — a wzajemnie ateusze odpowiadali pobożnym, uśmiechem mającym znaczyć: — nie jesteście zdolni zrozumieć go!
Ściśli przyjaciele pana Graby zasypywani byli wciąż gradem zapytań, ale zachowali się dyskretnie i bijografja przybysza tak świetnie opowiadana przezeń w restauracji, została całkiem nieznaną profanom. Przyjaciele odpowiadali lakonicznie na wszelkie indagacje: — dzielny z niego towarzysz, a o resztę nie dbamy!
Pod jednym tylko względem wszystkie zdania o panu Grabie zgadzały się. Powszechnie utrzymywano, ze jest bardzo bogatym. Rewizyty mężczyzn przyjmował w świetnie urządzonem mieszkaniu, jeździł pięknym powozem i bardzo cennemi końmi, trzymał liczną służbę i stroił ją w bogatą liberję, a cały ton i znalezienie się jego były pańskie. To powszechne uznanie bogactwa pana Graby zjednało mu ogólną sympatję mieszkańców prowincjonalnego miasta, a jeśliby między nimi i tacy byli, którzyby go czarnym widzieli, to kocz, anglezy, liberja i wielkopański układ ozłociłyby tę ciemność tak, iż o malutkich pozostających plamkach i wspominać nie było warto.
Kilka osób, i to dość wpływowych, było zdania, że pan Graba jest posiadaczem olbrzymich skarbów, czemś nakształt hrabiego Monte-Christo, i że przybył do M. w tajemniczych jakichś celach — kto wie? może dla dokonania jakiej potężnej zemsty. Parę sentymentalnych dam domyślało się, że w M. mieszkała jakaś ukryta piękność i przybysz z miłości dla niej przywędrował do nieznanego miasta, dwie inne, również sentymentalne domy, przeczyły temu dowodząc, że był on niezawodnie zdradzonym i zrozpaczonym kochankiem, szukającym w obcej stronie zapomnienia swej boleści, i że lada dzień publiczność usłyszy rozlegający się w jego mieszkaniu strzał pistoletowy.
Pewna młoda pani przybyła na kilka tygodni ze wsi do M., zobaczyła go na wieczorze u państwa Klońskich, a gdy na nią spojrzał, poczuła dreszcz, owinęła się szalem i szepnęła do Celiny:
C’est un vampire!
— Nie, to zły kot, — odparła Cesia, przyciskając do piersi Lola i oczami szukając Stasia.
Ten jeden tylko raz pani Klońska wypowiedziała swoje zdanie o Grabie, bo nazajutrz po owym wieczorze, w którym modliła się do Najświętszej Panny, aby go od jej męża oddalił, Stanisław pocałował ją w obie rączki i rzekł:
— Moja Cesiu, jeżeli mnie kochasz, bądź grzeczną dla Graby i nie mów o nim nic złego.
— Dobrze Stasiu, — odpowiedziała Celina.
I odtąd nie wspomniała o nim nawet przed Komorosią. Dla przyjaciela swego męża była grzeczną, choć ile razy zbliżył się do niej, bladła trochę i jakby dla obrony zasłaniała pierś swoją Lolem.
Gdyby wreszcie pani Klońska mówiła głośno co myśli o panu Grabie, niktby do słów jej nie przywiązywał wagi, bo ją ogólnie uważano za dziecko. Nakoniec w najściślejszych przyjaciołach pana Graby, od czasu jego przybycia, objawiły się pewne zmiany.
Ordynat mniej często poziewał i mniej się uskarżał na zimno, Tozio częściej pokaszliwał, Kloński stawał się coraz obojętniejszy dla żony i coraz rzadziej bywał w domu, Jodek utył i był jeszcze dowcipniejszy jak wprzódy, kapitan z większą fantazją pokręcał wąsa i oprócz konia i kubka z saskiej porcelany, posiadał niekiedy i spory zapasik pieniędzy. Wszyscy oni byli glorją i apoteozą pana Graby, składali mu świetny orszak wiernych towarzyszy i wielbiących mistrza swego adeptów. Ukazywał się on najczęściej w ich gronie, i nie rzadko mieszkańcy M. widzieli go, jak otoczony nimi, przechadzał się nad brzegiem rzeki, w miejscu ulubionej przechadzki miejskiej. Najczęściej sam głos zabierał. Jeśli wiele osób przechodziło, mówił z cicha, a wszyscy z jego orszaku słuchali, gdy mówił milczeli, gdy śmiał się śmieli się, gdy szedł szli za nim, gdy siadał siadali. Patrząc ze strony, można go było wziąć za starożytnego mędrca, otoczonego chciwymi wiedzy uczniami. Ktoś dowcipny przechadzając raz obok nierozłączonej grupy, wskazał na nią ręką i rzekł do tych, z którymi się przechadzał:
— Arystoteles i szkoła Perypatetyków!
Wszystkie te domysły, pogłoski, nagany, pochwały, szyderstwa i admiracje, najmniejszem echem nie dochodziły do błękitnego domku na ulicy Nadrzecznej.
Pani G. żyła. całkiem zdaleka od wszelkiego towarzyskiego ruchu i nie miała żadnych stosunków. W skutek nawyknienia w dawnych powziętego latach, czytywała gazetę, którą jej zapisała córka, ale w gazecie tej nie było nigdy wzmianki o mieście M. Pani G. więc więcej wiedziała o Nowym-Yorku lub Algerji, niż o mieście, w którem pędziła życie.
Na pensji pani D. skończył się rok szkolny i z początkiem wakacji, pensjonarki się rozjechały do rodzicielskich domów, a nauczycielki otrzymały pozwolenie udania się na czas wakacyjny dokąd by się im podobało.
Kamila zamieszkała u matki.
W oknie pani G. wychodzącem na ulicę, stał codziennie duży bukiet z przepysznych kwiatów i wzbudzał zachwyt i podziwienie mieszkańców Nadrzecznej ulicy. Wiele z nich, szczególniej z pomiędzy płci nadobnej, szło co ranka, aby go oglądać i za każdym razem widzowie wracali do domów pytając siebie wzajemnie: — zkąd pani G. może mieć tak piękne i kosztowne bukiety? wiadomo przecież, że jest ubogą i ma zaledwie tyle, ile wystarcza na chleb, nie na kwiaty. — Na pytanie to jedna z kumoszek odpowiedziała dnia pewnego z wielce tajemniczą miną, że piękne bukiety przysyła dla pani G. codziennie bogaty pan, który najął mieszkanie w domu starego Wigdera, i stara się podobno o pannę Kamilę.
Raz o zmroku, młoda pewna dzieweczka, córka rzemieślnika mieszkającego na ulicy Nadrzecznej, zatrzymała się przed oknem pani G., aby popatrzeć na pąsowe kamelje i białe konwalje, i zobaczyła Kamilę stojącą w oknie i patrzącą na bukiet. Panna G. była tak zamyśloną, że nie postrzegła stojącej pod oknem dziewczynki. Ta długo patrzyła na nią i na kwiaty, w końcu ujrzała, że Kamila wyjęła ze szklanki białą lewkonję i poniosła ją do ust. Czy pocałowała ją lub powąchała, dziewczynka nie była pewną. Skłaniałaby się jednak ku pierwszemu, gdyby się to jej nie wydawało potworną niedorzecznością. Bo i któż kiedy całuje kwiaty?
Innego znowu dnia, szwaczka z Nadrzecznej ulicy, którą sąsiadki nazywały: kutą babą, odnosząc robotę pani G., spotkała się we drzwiach błękitnego domu z bogatym panem, mieszkającym u Wigdera. Wszedłszy do pokoju znalazła panią G. niezmiernie wesołą i wbrew zwyczajowi swemu rozmowną, a pannę Kamilę siedzącą z robótką przy matce, milczącą i zamyśloną, ale z żywym rumieńcem na twarzy. Wróciwszy do siebie szwaczka opowiadała, że pani G. tak jest czemś rozradowaną, że o lat dziesięć odmłodniała, a panna Kamila zwykle tak blada, wyglądała jak pąsowa wiśnia. Potem zrobiła tajemniczą minę i nic nie mówiąc, palcem zczerniałym od nakłucia igłą, wskazała uboczny domek Wigdera.
Tak stały rzeczy i w centrum miasta i na ulicy Nadrzecznej.
Pewnego dnia lipcowego o zachodzie słońca, w furtce ogródka błękitnego domu stała Kazia, służąca pani G., a przy niej zielono ubrany lokaj pana Graby.
— Marmury, opoki, głazy nie są tak twarde, jak serce panny Kazimiry, — mówił Michałek, kontynuując zaczętą już rozmowę.
— Ja nie wiem, doprawdy, czego pan Michał żąda odemnie, — odpowiedziała Kazia, płonąc i kręcąc w palcach koniec chusteczki, którą miała na głowie.
Zamiast odpowiedzi Michał spojrzał na nią sentymentalnie, oparł się o sztachetki i wysuwając naprzód nogę w botforcie, rzekł z determinacją:
— Budzę pannę Kazimirę.
— W jakim kolorze? — cichutko zapytała Kazia.
Lokaj spojrzał po całem ubraniu i odrzekł:
— W zielonym i naszywanym złotem.
— Dobrze życzę, — szepnęła służąca.
— Tylko? — zapytał lokaj żałośnie.
— A cóż więcej?
— Ja myślałem, że panna Kazimira odpowie: kocham.
— Jeszczeby też! — odparła Kazia, płonąc jak rak i odwracając głowę.
— I cóżby to były za wielkie dziwy? Ja pannę Kazimirę tak kocham, jak oto nie przymierzając mój pan kocha panienkę panny Kazimiry, a panna Kazimira niechajże mnie tak kocha, jak nieprzymierzając panienka panny Kazimiry kocha mego pana.
— I zkądże to panu Michałowi ta wiadomość, że moja panienka kocha pana Grabę? — zapytała służąca z tonem urazy.
Lokaj przytknął koniec wskazującego palca do czoła rzekł:
— Zkąd? Bo to widzi panna Kazimira, mojem zdaniem jest, że jeżeli taki pan, jak pan Graba pokocha jaką panienkę, to mojem zdaniem jest, że ona go koniecznie pokochać musi. Bo niechże panna Kazimira sama powie, czy jest w całem M. jaki pan, coby miał takie piękne pojazdy i konie jak pan Graba, taką pańską postawę i takie czarniutkie włosy? Mojem zdaniem jest, że takiego pana w całem M. nie ma.
Ktoby ze strony patrzył na Michałka wtedy, gdy on głosił tę apologję swego pana, nigdyby nie odgadł, czy to uwielbienie, czy szyderstwo lokajskie, taki wyraz pół żartu, pół prawdy miała twarz jego. Szczególniej przy wzmiance o czarnych jak smoła włosach pana Graby, w gardle lokaja ozwał się dźwięk podobny do stłumionego chichotu. Wszystko to jednak całkiem uszło baczności niezbyt przenikliwej Kazi.
— A zkądże to panu Michałowi ta wiadomość, że pan Graba kocha moją panienkę? — zapytała Kazia i podniosła ciekawe oczy na towarzysza.
— Hi, hi, hi! — zaśmiał się lokaj, — a czy panna Kazimira widziała kiedy, żeby jaki pan bywał codzień przez cały miesiąc tam, gdzie jest taka piękna panienka, i nie kochał się w niej? Mojem zdaniem jest, że kiedy mężczyzna stara się podobać komu, tak jak pan mój panience panny Kazimiry, to znakiem jest, że ją kocha.
— Pan Michał ma rację, — odrzekła przekonana służąca i spuszczając oczy, dodała: — to może pobiorą się.
Lokaj pokiwał głową z miną oznaczającą wątpliwość.
— A dla czegożby nie? — zapytała Kazia z wyrazem draśniętej ciekawości.
Michałek westchnął tak głęboko, że aż mu pękła jedna pętlica spencera i rzekł z cicha kiwając głową:
— Mój pan jest bardzo nieszczęśliwy człowiek.
Na twarzy Kazi odmalowało się zdziwienie połączone z największą ciekawością, wpatrzyła się w lokaja i zapytała żywo:
— Albo co?
— O! panna Kazimira jak widzę jest prawdziwą córką Ewy! — zawołał Michałek.
— Ej nie! — odpowiedziała Kazia, — mojej matce było na imię Franciszka.
— Nie o to chodzi, jak matce panny Kazimiry na imię, ale o to, że matką wszystkich ludzi była Ewa i za ciekawość została z raju wypędzona, — wytłumaczył lokaj tonem pełnym wyższości.
— Niechże pan Michał powie, dla czego pan Graba nieszczęśliwy? — pytała z naleganiem służąca, nie okazując wielkiego zajęcia się historją matki rodu ludzkiego.
— Dobrze, powiem pannie Kazimierze, jednej, jedniutkiej, i to dla tego, że pannę kocham. Inaczejbym nie powiedział, bo to wielki sekret. A nie wyda mnie panna Kazimira?
— Dalibóg nie wydam.
— Nie rozpaple?
— Jak Boga kocham.
Michałek nachylił się do ucha Kazi i szepnął:
— Mój pan musi żenić się z pewną panienką, której nie kocha...
Służąca zrobiła wielkie oczy.
— To i czegoż się żeni, kiedy nie kocha? — zapytała.
— Przez szlachetność, — odparł lokaj prostując się dumnie.
— Jakto? nie rozumiem pana Michała.
— Bo to widzi panna Kazimira, — tłumaczył lokaj, — u nas nie ma szlachetności, bo my nie szlachta, a u panów jest szlachetność. I kiedy my mówim czasem: głupio zrobił, albo niepoczciwie, — to panowie mówią: zrobił przez szlachetność. I tak bardzo często panowie żenią się nie przez miłość, ale przez szlachetność; najczęściej zaś bywa to w takich razach, kiedy panicz tym albo innym sposobem wlezie w długi po uszy i nie ma czem zapłacić. Wtedy żeni się z bogatą panną aby oddać co się należy kredytorom, a panowie potem mówią, że się ożenił przez szlachetność, bo nie chciał gubić biednych ludzi, co mu pieniędzy pożyczali, więc wolał zgubić jedną tylko kobietę. Mojem zdaniem jest, że jedno drugiego warte. Ale znowu, kiedy panicz zbałamuci jaką biedną dziewczynę, co uwierzyła w androny i czułości jakie jej prawił i okryła się przed ludźmi wielkim wstydem, żeni się z nią nie kochając i panowie mówią potem, że ożenił się przez szlachetność, bo wolał, żeby kobieta, która go pokochała, zginęła przy nim ze zgryzoty, niż bez niego ze wstydu. Mojem zdaniem jest, że jedno drugiego warte. Albo znowu: kiedy panicz jaki zaręczy się z jaką panną i potem dla tej lub innej przyczyny przestanie ją kochać, żeni się z nią jednak, a panowie mówią, że ożenił się przez szlachetność, żeby dotrzymać słowa. Mojem zdaniem jest, że wielkie głupstwo robi, bo gdzie nie ma kochania, tam nie może być dobrego pożycia; to mojem zdaniem jest, że lepiej nie żenić się przez rozum, jak żenić się przez szlachetność. Nieprawdaż panno Kazimiro?
— Jezu kochany! jak to pan Michał pięknie mówi! to znaczy, że pan Graba...
— Żeni się przez szlachetność z panną, której nie kocha, dla tego, że w uniesieniu dał słowo, że będzie jej mężem.
— Jezu kochany! to prawda, że nieszczęśliwy...
— A niech panna doda do tego, że szalenie rozkochał się w pannie Kamili, to przyzna sama, że większe nieszczęście być nie może.
Dziewczyna żałośnie kiwała głową.
— Bo niech panna Kazimira przyzna sama, że kochać się i nie módz się pobrać, to jest los nieszczęśliwy, — dokończył lokaj sentymentalnie pochylając się ku niej.
— To prawda, — odrzekła Kazia z wzruszeniem wlepiając zakochane oczy w botforty Michałka, bo je nie śmiała znać podnieść ku jego twarzy. Nagle podniosła rozpromienioną twarz i zawołała:
— Et! przypomniało mi się, że nieboszczka moja ciotka mówiła często, że zaręczyny to pajęczyny.
Michałek westchnął tak głęboko, że aż pękła druga pętlica spencera.
— Oj nie! — odpowiedział, — przysiągł przy łożu konającej matki, że się ożeni z córką...
— Jezu kochany! przy łożu konającej matki! — zawołała Kazia, składając ręce.
— Przysiągł, że się ożeni, uważa panna Kazimira? a teraz zakochał się w pannie Kamili: mojem zdaniem jest, że to los nieszczęśliwy.
— To prawda, — odrzekła Kazia z żalem i szepnęła: — Biedna moja panienka! muszę jej to powiedzieć.
Kazia sądziła, że rzekła ostatnie słowa tylko dla siebie, ale Michałek miał dobre ucho, dosłyszał je i uśmiechnął się zwycięsko. Potem usiadł na progu furtki i poprosił pannę Kazimirę, aby to samo zrobiła, a gdy ta rumieniąc się i spuszczając oczy wysłuchała prośbę jego, zapalił sobie papierosa i schylając się ku towarzyszce, zanucił z cicha jakąś miłosną piosenkę.
W tym samym czasie, gdy lokaj i pokojówka oddawali się przed domem miłej pogadance, wewnątrz domu siedziała przy oknie Kamila, a naprzeciw niej z czołem wspartem na dłoni siedział pan Graba. Pomiędzy nimi na oknie stał bukiet z białych róż i pąsowych goździków. Przez otwarte drzwi widać było panią G. stojącą między kląbami w ogródku i starannie opatrującą swe ulubione kwiaty.
— Czy znasz pani język kwiatow, który mieszkańcom Wschodu służy do tłumaczenia ich uczuć? — zapytał Graba z wymownem na Kamilę spojrzeniem.
— Wiem, że język taki istnieje na Wschodzie, ale go całkiem nie znam, — odpowiedziała Kamila.
Graba wyjął z bukietu białą różę.
— Ten kwiat naprzykład, — rzekł, wpijając swe oczy w twarz sąsiadki, — oznacza wyraz: kocham cię.
Kamila lekko się zarumieniła.
Graba wyjął za szklanki pąsowy goździk i dodał:
— A oba te kwiaty w połączeniu mają mówić: Kocham cię namiętnie.
Przy ostatnich wyrazach głos jego zadrżał, a Kamila żywiej się zapłoniła.
Graba pochylił się ku niej i rzekł cichym głosem:
— Czy masz pani wyobrażenie o tem, jaki ogień płonie w piersi człowieka, gdy te dwa wyrazy mówi do ukochanej kobiety?
Kamila spuściła głowę i szepnęła:
— Nigdy ich nie słyszałam...
Graba ujął jej rękę i rzekł z tłumioną gwałtownością:
— Pani, ja kocham cię namiętnie...
Kamila zadrżała całem ciałem i żywo cofnęła rękę.
Graba przesunął dłoń po czole i mówił z cicha:
— Pani, od miesiąca jestem codziennym prawie waszym gościem, patrzę na ciebie i wielbię cię w anielskiej twej piękności i dobroci. I czas, który spędzam z wami, byłby najszczęśliwszy w mem życiu, gdyby straszne fatum nie ciężyło nademną, gdyby przyszłość nie groziła mi wielką boleścią!...
Kamila podniosła na niego zdziwiony i pytający wzrok, a on dodał z gestem rozpaczy:
— Pani, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi!
Na twarzy Kamili odmalowało się współczucie graniczące z wielkim żalem.
— Pan nieszczęśliwy! — zawołała, — i któżby się był domyślił tego! Pan zawsze tak swobodny, wesoły...
— Zwyciężam się, ale cierpię jak potępieniec... — rzekł Graba posępnie.
— Ta moc duszy zaszczyt panu przynosi, — odrzekła Kamila. — Ale i po cóż ukrywasz swe cierpienia przed najlepszymi przyjaciołmi?...
— O pani, nieszczęście moje musi do pewnego czasu pozostać tajemnicą... kiedyś pani dowiesz się o niem... dowiedzą się wszyscy.
— Mój Boże, i nie ma na to żadnej rady? — zawołała Kamila łzawym głosem.
Graba pochwycił obie jej ręce i rzekł porywczo:
— Kamilo, bądź moim aniołem pocieszycielem!...
— Cóż mam uczynić? — zapytała drżąca i zapłoniona.
— Kochaj mnie, — szepnął Graba z namiętnym wyrazem.
Kamila wysunęła ręce z jego uścisku i twarz na obie dłonie spuściła.
— Kochaj mnie, — szeptał nad nią Graba palącym głosem, — poświęć się dla mnie... Słuchaj! kobieta to anioł miłości, a miłości szczyt, to poświęcenie. Kamilo, ty kochaj mnie i poświęć się dla mnie, a odpłacę ci taką miłością, jakiej nikt jeszcze nigdy żadnej nie dał kobiecie...
Kamila podniosła na niego wzrok zamglony wzruszeniem.
— Panie, — rzekła, — czuję się zdolną do poświęceń, ale nie wiem czego odemnie żądasz...
— Miłości Kamilo! ale nie tej chłodnej, mierzonej, owarunkowanej, jaką nam mężczyznom dają blade kobiety salonów, ale gorącej, wielkiej, bezwarunkowej, takiej, która nie ogląda się ani na ludzi, ani na siebie, ani na Boga samego, ale przedmiot ukochany ogarnia sobą, nic więcej prócz niego nie widząc na świecie...
Kamila patrzyła na mówiącego oczami pełnemi smutku.
— Panie, — odrzekła zwolna, — ja ci takiej miłości dać nie mogę, bo oprócz ciebie, kochałabym zawsze mojego ojca w niebie i matkę moją na ziemi.
Graba zadrżał cały pod elektrycznym wpływem spojrzenia i głosu Kamili. Ogarnął ją wzrokiem pełnym gwałtownej namiętności i znać było, że z całej mocy usiłował poskramiać nerwowe ruchy swej twarzy, przebiegające mu nieustannie usta i oko. Pochwycił znowu obie ręce Kamili i pociągając ją ku sobie, chciał objąć ramieniem jej kibić. Ale ona usunęła się żywo i zręcznie, powstała i rzekła pewnym głosem, patrząc łagodnie, ale stanowczo:
— Panie, mówiłeś przed chwilą, ze mnie kochasz, pierwszym dowodem miłości jest poszanowanie.
Graba zbladł strasznie bladością, w której łączyła się namiętność z gniewem i zawodem. Milczał chwilę, potem powstał i rzekł:
— Jutro pani, powiem ci wszystko. Jutro rozstrzygnie się los miłości mojej dla ciebie, tak wielkiej, jakiej rzadko dano jest ludziom doświadczać na boleść lub szczęście. Jutro powiesz mi pani, czy chcesz być dla mnie aniołem pociechy, lub powodem wiecznej żałości... Tymczasem bądź zdrowa, gdy uśniesz, niech dobre sny szepcą ci do ucha wyraz mego serca: Kocham cię!
Z tem ostatniem słowem, na które zdawało się, że wyczerpał wszystkie siły swej istoty, Graba przycisnął do rozpalonych ust rękę Kamili i wyszedł.
— Pan tak wcześnie nas dziś opuszcza, — rzekła doń pani G. gdy ją żegnał.
— Jeśli panie pozwolą, jutro odwiedzę je znowu, — odrzekł całując rękę gospodyni domu i oddalając się.
Na progu furtki siedział jeszcze Michałek i Kazia.
Pierwszy na widok swego pana, zerwał się na równe nogi, odrzucił niedopalony papieros i kiwnąwszy głową Kazi, poszedł za panem Grabą, który szybko wszedł do ogródka Wigdera.
Gdy pan Graba znalazł się sam ze swym sługą, i był pewny, że nikt ich nie widzi, odwrócił się żywo do Michałka.
— I cóż? — zapytał lakonicznie.
— Wszystko dobrze idzie, jaśnie panie, — odpowiedział fagas, starannie zakrywając dłonią pęknięte pętlice od westchnień wydobytych obok Kazi.
— Cóż mówiłeś?
— Że jaśnie pan zmuszony jest żenić się z kimś, kogo nie kocha.
— Dla czego?
— Przez szlachetność, jaśnie panie.
— Dobrze, i cóż na to dziewczyna?
— Wzdychała i kiwała głową, jaśnie panie.
— Mniejsza o to, ale czy powtórzy twoje słowa swojej pannie?
— Powtórzy, jaśnie panie.
— Jesteś pewny tego?
— Najpewniejszy, jaśnie panie.
— Dobrze, jestem kontent z ciebie, Michałku.
Lokaj ukłonił się nisko, a Graba nie wszedł do swego mieszkania, ale żwawo poszedł ulicą. Michałek patrzył za nim z uśmiechem, któryby był rozkoszą rodzajowego malarza; potem zachichotał z cicha, i wskazując palcem na odchodzącego pana, rzekł do siebie:
— Idzie żenić się przez szlachetność z damą pikową!
A Graba odszedłszy kilka kroków spojrzał na zegarek, była zaledwie dziewiąta godzina, miał więc przed sobą całą noc. Przyspieszył kroku i pogwizdując dążył ku swemu mieszkaniu na Złotej ulicy, gdzie go czekało grono ścisłych przyjaciół. Zdawał się być wesołym, jednak chwilami czerwony koloryt zalewał zwykłą bladość jego twarzy, jak od przyspieszonego wspomnieniem jakiemś krwi obiegu. I powieka jego tak gwałtownie drgała nerwowo, że aż parę razy dłonią oko przycisnął.
W błękitnym domku cicho było po wyjściu Graby.
Pani G. wychodząc z ogródka, rzekła do córki:
— Kamilko zdało mi się, że Graba wychodząc dziś od nas, był jakiś zmęczony, czy wzruszony, czy nie wiesz co mu było?
— Owszem mateczko, — odpowiedziała Kamila obejmując matkę i siadając przy niej, — powiedział mi, że mnie kocha.
— Doprawdy! — zawołała pani G., i wielka radość błysnęła na jej twarzy, — tegom się już od dawna spodziewała. O dzięki niech będą Bogu, że ujrzę cię szczęśliwą i umrę spokojna o twoją przyszłość.
— Nie ciesz się zawczasu mateczko, — smutnie odpowiedziała Kamila, — pan Graba powiedział mi wprawdzie, że mnie kocha, ale tak jakoś dziwnie, że nie rozumiałam znaczenia słów jego. Nie jestem doświadczona w tym względzie, a jednak zdaje mi się, czuję, ze on powinien był w inny sposób mówić o tem.
— Jesteś czysto niedoświadczone dziecko, — rzekła matka, — i nie możesz mieć pojęcia o uczuciach, jakich doświadczają ludzie mówiący o miłości, od której szczęście ich zależy. Pan Graba przez zmięszanie, albo wzruszenie mógł niewyraźnie lub może zbyt silnie się wyrażać, ale bądź przekonana, że cię szczerze kocha. Widzę to od dawna i jestem, nawet pewną, że kochał cię już wtedy, gdy po raz pierwszy szukał znajomości ze mną. Nie mogę ci wyrazić, jak pragnę, aby oświadczył się o twoją rękę. Lubię go bardzo i szanuję.
Kamila milczała z czołem ukrytem w dłoni, matka mówiła dalej:
— Od miesiąca jak mieszka obok nas i tak często jest gościem naszym, nie spostrzegłam w nim żadnego rysu, któryby mi się nie podobał. Wykształcony, szlachetny, dobrego smaku, posiada jeszcze oprócz tego ten wytworny układ i tę jednostajną swobodę humoru, która tworzy niezmierny wdzięk w pożyciu domowem. Że jest bogatym, to stawiam już na ostatnim planie, choć nie mniej radosną jest dla mnie myśl, że wrócisz nareszcie do świetnego społecznego stanowiska, które ci się z urodzenia należy, i że córka znanego z dumy, zacności i bogactwa Wiktora G., przestanie być nauczycielką, wyrobnicą, a odzyska to położenie, w jakiem byli jej pradziadowie i prababki.
Kamila milczała ciągle, zdawała się być pogrążoną w głębokiem rozmyślaniu.
— Czemu nic nie mówisz, Kamilo? — zapytała pani G. — Miałażbyś go nie kochać? — dodała z obawą w głosie.
— Nie wiem matko, czy go kocham, — bardzo cicho odrzekła dziewica, podnosząc na matkę przezroczyste jak kryształ zamyślone oczy. — Nie wiem, czy to uczucie, które on we mnie wzbudza, może się nazywać miłością. Dziwny wpływ wywiera on na mnie. Kiedy spotkam wzrok jego przywiązany do mnie, czuję sama, że się rumienię i serce zaczyna mi silnie uderzać. Czasem zdaje mi się, gdy on patrzy na mnie, że się wstydzę, a sama nie wiem dla czego. Czasem znowu wzrokiem tym pociąga mnie do siebie, niekiedy czuję, jakoby obejmowała mnie niewidzialna nić jakaś i pociągała do niego. Wtedy straszno mi się robi i lękam się, także nie wiedząc dla czego i pragnęłabym uciec, a jednak jeśli siedzę obok niego, powstać nie mogę. Niewytłumaczona obawa i wstyd, a dziwny jakiś pociąg, oto uczucie, które on wzbudza we mnie. Zresztą szanuję go, cenię jego umysł i szlachetność, a nadewszystko wdzięczna mu jestem za tę głęboką i serdeczną cześć, jaką on tobie, mateczko oddaje.
Skończyła mówić i wsparła głowę na piersi matki.
— Więc jeśli oświadczy się o twoją rękę, nie odmówisz jego propozycji, Kamilo? — zapytała pani G.
— Przyjmę ją, — odpowiedziała dziewica nie podnosząc głowy, — przyjmę choćby dla tego, że to ciebie, droga matko, szczęśliwą uczyni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.