Pan Graba/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Na pensji pani D. zabrzmiał dzwonek oznajmiający godzinę południowej rekreacji; wesołe pensjonarki rojem zapełniły ogród i dziedziniec. W tej chwili dzwonek u bramy, jakby tylko oczekiwał hasła tego, zadźwięczał także i odźwierny otworzył furtkę przed panem Kalikstem Grabą.
— Matyldo W., wuj twój przyjechał! — zawołała jedna z dziewczynek, będących na dziedzińcu, do koleżanki stojącej w oknie pierwszego piętra.
W sali, w której była Matylda, siedziały dwie nauczycielki.
— Emiljo, — rzekła jedna z nich do drugiej, — dziś twoja kolej towarzyszenia pannom przy wizytach.
— Wyręcz mnie dziś, proszę, kochana Kamilo, — odrzekła Emilja, pilnie wyszywając na kanwie, — spieszno mi już skończyć te pantofle dla ojca, a przecież z krosienkiem nie mogę iść do bawialni.
Kamila powstała; dała znak Madzi, aby szła przed nią.
Pan Graba chodził po salonie. Gdy ujrzał wchodzące panny, nie wyciągnął już ręki do Matyldy tak zimno jak pierwszym razem, ale wziął ją w objęcia i uścisnął z serdeczną czułością. Potem pełnym grzeczności ukłonem schylił się przed Kamilą.
— Kochane dziecko, — mówił do Madzi, podając jej pakę cukierków, — nie spodziewałaś się mnie może, abym cię tak prędko odwiedził znowu, i rzeczywiście, przed trzema dniami zaledwie tu byłem. Ale muszę ci się przyznać, żeś mi się szczerze podobała i rad jestem zupełnie z mojej siostrzenicy.
Mówiąc to, gładził dłonią włosy dziewczynki w czasie, gdy ta zarumieniona cała ściskała jego ręce.
— Co też to, proszę pani, za dziwnie silne są związki krwi, — zaczął zwracając się do Kamili i nadając swej twarzy wyraz szczeroty; — oto ja naprzykład dziewczyny tej nie widziałem od lat kilku, zdawałoby się, że dziś powinnaby ona być dla mnie zupełnie obojętną; a jednak skorom tylko ją ujrzał, poczułem wnet, że ona jest córką mojej ukochanej siostry, a wnuczką mojej matki, dla której mam cześć i miłość bez granic. I proszę pani, chcąc nie chcąc, muszę kochać tego dzieciaka!
Gdyby pan Kalikst słowa te wyrzekł na teatralnej scenie, otrzymałby grzmot oklasków, z taką wymówione one były serdeczną prostotą, i taka się na twarzy jego rozlała sympatyczna dobroduszność. Górna warga nawet nie zadrgała; lewe oko nie mrugnęło ani razu.
Twarz Kamili rozjaśniła się zadowoleniem; przychylnie spojrzała na Kaliksta i odrzekła z prostotą:
— Zupełnie podzielam pana zdanie o uczuciach rodzinnych, nic nad nie silniejszego nie ma na świecie.
— A jednak iluż widzimy ludzi, którzy pomiatają temi świętościami serca; iluż niestety widzimy złych synów, złych braci, złych mężów! — wyrzekł zwolna Kalikst z odcieniem melancholji w głosie.
— Mało znam świata i nie widziałam jeszcze ludzi podobnych, ale jeśli są rzeczywiście tacy, to z serca lituję się nad nimi, — odpowiedziała Kamila.
— Nie będzie to niedyskretnie zapytać panią, która jak widać tak głęboko czujesz całą siłę rodzinnych związków, czy sama posiadasz rodziców, rodzeństwo? — zapytał Kalikst głosem niepewnym, jakby obawiał się tem pytaniem, zwróconem prosto do jej osoby, obrazić Kamilę.
— Rodzeństwa nie mam, ani ojca, ale mam matkę, — odrzekła panna podnosząc na niego oczy, w których przy ostatnich dwóch wyrazach zajaśniał taki jasny wyraz, że pan Kalikst spuścił wzrok przywiązany do niej ciągle i usta drgnęły mu nerwowo parę razy.
— Wolnoż panią zapytać, — ozwał się znów po chwili — czy matka pani daleko ztąd mieszka?
— O, pod tym względem jestem bardzo szczęśliwa, — odpowiedziała Kamila, — matka moja mieszka w M.
— Doprawdy! — zawołał Kalikst, — i panie często się widują z sobą?
— Nie tak często, jakbyśmy pragnęły, ale o ile tylko pozwalają na to obowiązkowe zajęcia.
— Wyobrażam sobie, jak piękny to być musi związek dwóch istot tak ściśle krwią związanych, a tak szlachetnych; bo, — dodał ciszej i jakby mówiąc do siebie, — matka takiej córki musi być ideałem matek i kobiet.
Potem jakby spostrzegając się, że za daleko zaszedł, zwrócił się do Kamili i rzekł serdecznym tonem:
— Przebacz pani, że tak niedyskretnie zatrzymałem rozmowę na tem, co panią osobiście dotyczy, ale... ale nie jesteśmy czasem panami siebie samych. Panie, — kończył głęboko wzruszonym głosem, — panie nie możecie rozumieć tych nagłych sympatji, jakich my mężczyźni doświadczamy niekiedy od pierwszego rzutu oka na osoby pokrewne nam szlachetną naturą...
I oparł się o poręcz krzesła i drżącą ręką poruszał łańcuch od zegarka.
Kamila zrazu zdała się zdumioną, potem oczy jej wróciły do zwykłego wyrazu. Nic nie odpowiedziała, ale zbliżyła się do Matyldy i poprawiła jej usuwający się warkocz.
Przez całą tę rozmowę Madzia z uśmiechem ukontentowania wyjmowała z pudła cukierki i klasyfikowała je na stole według wielkości i koloru papierków.
— Zapewne odbywacie częste przechadzki, Madziu, — ozwał się Kalikst, zwracając się nagle do dziewczynki, jakby zadawał sobie gwałt, zaprzestając rozmowę z Kamilą.
— O tak, kochany wuju, — odparło dziewczę, — pani D. tak jest dobra, że urządza nam często spacery za miasto. W tym roku miałyśmy nawet majówkę.
I pensjonarka z dziecinną szczerotą i wesołością zaczęła opowiadać wujowi, z jakiem zadowoleniem panny szły na majówkę, jak pani D. zrobiła im niespodziankę dodając do podwieczorku na ten cel sporządzonego, pomarańczy i orzechy; jak potem parę godzin tańczyły na murawie nad rzeką, przy jakiejś muzyce, która tamtędy przechodziła wypadkiem, i t. d.
A propos, — przerwał pan Kalikst, — muszę też paniom opowiedzieć, jak oryginalna spotkała mnie przygoda. Przed tygodniem zacząłem cierpieć na ból głowy, ale codzienny i tak dokuczliwy, że aż wezwałem rady jednego z moich przyjaciół, doktora. Szanowny Eskulapa po długich egzaminach, które mówiąc w nawiasie, śmiertelnie mnie znudziły, zdecydował, że tegoroczne upały są powodem mojej słabości, i że jeżeli nie chcę dostać zapalenia mózgu, powinienem albo wyjechać na wieś, albo zamieszkać przez letnie miesiące w ustronnym jakim domu M., któryby był bliski rzeki i ocieniony drzewami. A tu jak na złość tylkom co najął był mieszkanie na Złotej ulicy wśród największej kurzawy i spiekoty. Rzecz była dość kłopotliwa; jednak bole głowy wzmagały się, i trzeba było szukać ratunku. Zacząłem eksplorować miasto i wynalazłem w końcu dwa pokoiki w domu położonym według przepisu doktora, bo na ulicy Nadrzecznej; więc blisko wody i z ogródkiem...
— Na ulicy Nadrzecznej? — przerwała Kamila.
— Tak pani, i w tem właśnie oryginalność awantury, bo nie tylko, że posiadam teraz dwa mieszkania, ale jedno na głównej, drugie na najmniejszej ulicy miasta M. Czy pani byłaś kiedy na ulicy Nadrzecznej?
Kamila uśmiechnęła się.
— O tak panie, — odrzekła, — tam mieszka moja matka.
— Doprawdy? — zawołał Kalikst z najgłębszem zdziwieniem, — czy można wiedzieć w jakim punkcie ulicy Nadrzecznej mieszka matka pani?
— Nie wiem czyś pan zauważył niewielki, niebiesko pomalowany domek ze sztachetkami, postawiony już na spadzistości góry.
— I może obok niego jest inny, podobny doń jak dwie krople wody, tylko pomalowany na zielono?
— W istocie...
— I zielony dom należy do starego, jakże go zwą? Wiktora? Wigdora?
— Wigdera, — potwierdziła Kamila z uśmiechem, bo miłe jej były te wzmianki o domach Nadrzecznej ulicy.
— Mój Boże! cóż to za traf szczęśliwy! — zawołał Kalikst żywo powstając z krzesła. — Wszakże to ja jestem najbliższym sąsiadem matki pani, bo moje letnie mieszkanie znajduje się właśnie w domu Wigdera! O, nie weźmiesz mi pani za złe mojej śmiałości, jeśli odważę się złożyć uszanowanie matce pani, dla której choć nieznajomej mi jeszcze, czuję już prawdziwą życzliwość i szacunek.
Tym razem Kamila podniosła na Kaliksta wzrok pełen serdecznej wdzięczności.
— Moja matka będzie panu zapewne bardzo rada, żyje ona najzupełniej oddalona od świata i sądzę, że nieraz czuć musi brak towarzystwa, szczególniej... — dodała z lekkiem wahaniem, — towarzystwa tak miłego jak pańskie.
— Pani uszczęśliwiasz mnie! — zawołał Kalikst, — pozwól sobie podziękować.
I wyciągnął do niej białą, wytworną, choć bardzo chudą rękę; Kamila dotknęła jej końcem palców, na których złożył on pełen uszanowania pocałunek. Kilka chwil jeszcze rozmawiał pan Graba z Matyldą, potem ujął kapelusz.
— Może pani masz jakie polecenie na ulicę Nadrzeczną? — rzekł, — bo dziś jeszcze złożę uszanowanie jej matce.
— Dziękuję panu, zamierzam sama odwiedzić wkrótce moją matkę, — odpowiedziała dziewica.
W minutę potem, Kamila schodziła po wschodach i na dziedzińcu połączyła się z dwiema przechadzającemi się nauczycielkami. Wydawała się nieco zamyśloną, jak zwykle; a pan Graba wskakiwał lekko do koczyka z miną człowieka, któremu się coś udaje i rzuciwszy się na poduszki powozu, zawołał do woźnicy:
— Na ulicę Nadrzeczną!
Wkrótce powóz jego wjechał na wąską ulicę, minął dom Wigdera i według instrukcji danej w drodze stangretowi, zatrzymał się przed ogródkiem błękitnego domku.
W bramie ogródka stała Kazia w chusteczce na głowie i z koszykim w ręku. Wychodziła znać na miasto po sprawunki. Na widok powozu i wysiadającego zeń mężczyzny, zatrzymała się i patrzyła ze zdziwieniem.
— Moja panienko, — rzekł zbliżając się do niej Graba, — wszak tu mieszka pani G.?
— Tak panie, — odpowiedziała dziewczyna rumieniąc się po uszy, bo przybyły obrzucił ją od stóp do głowy impertynenckim wzrokiem.
— Bądźże tak grzeczna i zapytaj pani G., czy przyjmie pana Kaliksta Grabę, który chce złożyć jej swoje uszanowanie?
Kazia odwróciła się żywo i pobiegła.
W pierwszym pokoju z dwoma oknami na ulicę, służącym za pokój bawialny, na sofie obitej popielatym perkalem w ciemno niebieskie bukiety, siedziała pani G. w czarnej wełnianej sukni, białym czepku i niebieskich okularach. Na kolanach jej leżało płótno, które z zajęciem zszywała.
— Proszę pani! — zawołała Kazia wbiegając z zaczerwienioną i wzruszoną twarzą, — jakiś pan przyjechał i pyta, czy go pani nie przyjmie?
— Jakiś pan? do mnie? to być nie może, — rzekła pani G. podnosząc głowę. — To jakaś omyłka.
— Ale nie, proszę pani. Ten pan najwyraźniej mówił, abym zapytała panią G., czy zechce go przyjąć, be chce jej złożyć swoje uszanowanie.
— I nie pytałaś go o nazwisko?
— Nie pani, ale sam powiedział, że się nazywa Graba, powiedział i imię, ale już nie pamiętam.
— Graba... Graba, — mówiła pani G. do siebie, — ktoś mi mówił o kimś, co się tak nazywa. Czy nie Kamilka? a tak, ona mówiła coś o jakimś Grabie, już nie pamiętam co. Ha, może jaki interes? ale, jakiżby? W każdym razie nie mam powodu nie przyjąć go?
— Takim pięknym koczem przyjechał, — zaczęła Kazia.
— Potem mi to opowiesz, a teraz idź proś tego pana aby wszedł.
Kazia wyszła, a pani G. położyła robotę swoją obok siebie, poprawiła okulary i czekała patrząc na drzwi. Czekała niespodziewanego przybysza z taką miną, i postawą, z jaką niegdyś czekać musiała licznych gości wjeżdżających do bogatego domu jej męża. W bawialnym jej pokoiku skromnie było, ale niezmiernie czysto, ubranie jej ubogie nosiło też piętno porządku i elegancji. Cała osoba i wszystko, co ją otaczało mimo mierności graniczącej z ubóstwem, wyraźnie mówiło, że była niegdyś wielką panią.
Upłynęło parę sekund od wyścia Kazi; otworzyły się drzwi i stanął w nich pan Graba z kapeluszem w ręku.
Pani G. powstała z powagą i postąpiwszy do połowy pokoju, patrzyła na gościa przez niebieskie okulary z wyrazem osoby czekającej wyjaśnienia.
Pan Kalikst zbliżył się i oddając głęboki ukłon, rzekł:
— Jestem Kalikst Graba. Przebaczyć pani raczysz, że nachodzę ją tak niespodzianie w jej pustelni, którą pani zapewne obrać sobie musiałaś w celu usunięcia się od gwaru towarzystwa. Ale traf uczynił mnie sąsiadem pani i dał mi wiedzieć o jej tu obecności przez usta panny Kamili G. Opierając się na krótkiej, ale miłej mi znajomości z córką pani, odważyłem się próg jej przestąpić z nadzieją, że gdy będę miał szczęście być bliżej znajomym, zostanę uniewinniony.
Mówiąc to, nachylił się do ręki pani G. i pocałował ją z grzecznością, i uszanowaniem światowca.
— Pozwól pan, abym wzajemnie powiedziała mu z góry, — odrzekła pani G. gestem wskazując gościowi swemu krzesło, — że wizytą swoją czynisz mi wielką przyjemność już przez to samo, że otrzymuję ją w skutek znajomości pana z moją córką.
Słowa te wymówiła pani G. z powagą, ale i z wielką uprzejmością. Wytworny sposób wyrażenia się pana Graby, jak i światowy ubiór i układ jego, wyraźnie uczynił na niej korzystne wrażenie. Przypomniał jej znać dawne, szczęśliwe czasy, w których przyjmowała w swym domu podobnych mu gości.
— Znajomość moja z panną G., — mówił siedząc pan Graba, — jest tak krótką, że nie wiem prawdziwie, czy mam prawo o niej wspominać; a jednak, w szczerocie mojej wyznam pani, że znajomość ta uczyniła na mnie tak miłe wrażenie, iż czuję rodzaj przyjemności mówiąc o niej.
— Doprawdy? — z uśmiechem odrzekła pani G. i poprawiwszy na nosie okulary, z przychylną uwagą patrzyła na gościa.
— O tak pani, — mówił dalej pan Graba, — w dzisiejszym świecie naszym, w którym próżność i lekkość tak głęboko niestety wniknęły w treść i życie kobiet, z niewymownie miłem uczuciem spotyka się młodą osobę, która, jak córka pani, z wielką, uderzającą pięknością łączy tę podniosłość uczuć i głębię umysłu, jakie się w niej tak widocznie objawiają.
— Słowa pańskie pochlebiają mej dumie macierzyńskiej, — odpowiedziała pani G. i ze światowym taktem zmieniając przedmiot rozmowy, zapytała:
— Pan oddawna mieszkasz w M.?
Pan Graba począł opowiadać jak przed trzema laty zostawszy wdowcem po ukochanej i najlepszej żonie, wyjechał za granicę dla rozerwania się w głębokim smutku, jak potem zatęsknił za rodzinnym krajem i wrócił do Warszawy; jak wreszcie i ztamtąd zmęczony gwarem wielkiego miasta, zapragnął być bliżej drogich sercu osób, i mając w gubernji M. matkę i siostrę, przybył na czas jakiś do M., aby niedaleko nich się znajdować.
Następnie powtórzył swe opowiadanie o bolach głowy spowodowanych upałami, o radach doktorskich i o swem wypadkowem przeniesieniu się na ulicę Nadrzeczną.
Słowa swe zakończył grzecznem powiedzeniem, że słabość jego wydaje mu się w tej chwili łaską Opatrzności, ponieważ dała mu sposobność zabrania znajomości z panią G.
Gospodyni odpowiedziała kilkoma grzecznemi słowy i poprowadziła dalszą rozmowę z łatwością oznaczającą wielką towarzyską wprawę.
— Przebacz pani, — rzekł po półgodzinnej rozmowie pan Graba, — jeśli to co powiem, wyda się jej niedyskretnem; ale od chwili, gdy zacząłem z panią rozmawiać, wydaje mi się, jakobym śnił. Kiedym po raz pierwszy spojrzał na domy przy ulicy Nadrzecznej, ze skromnego pozoru ich sądząc, myślałem, że zamieszkują je poczciwi mieszczanie lub rzemieślnicy, ludzie o złotych sercach, ale umysłach nie mających innych zalet, jak naiwność pierwotnej prostoty. Tymczasem w jednem z tych tak niepozornych mieszkań, w osamotnieniu, które zwać się może pustelnią wśród miasta położoną, znalazłem kobietę taką jak pani, kobietę, raz jeszcze proszę o przebaczenie, której rozmowa, powierzchowność i wszystkie cechy nakoniec wskazują wielką damę.
— Byłam nią kiedyś w istocie, — odrzekła pani G. takim tonem, jakby mówiła, że miała jakąś suknię, ale już jej nie ma.
— Pani była nią? — zawołał pan Graba z rodzajem zdziwienia, kładąc przycisk na wyraz była.
— Naturalnie, — odpowiedziała pani G. z równąż obojętnością, — inaczej byłażby moja córka nauczycielką?
— Pojmuję to, pani: ale nie o materjalnem bogactwie myślałem, gdy uderzyło mnie w mowie jej użycie czasu przeszłego. Mogłaś pani stracić majątek, a mimo tego nie przestałaś, nie przestaniesz nigdy być wielką panią. Są cechy właściwe osobom zrodzonym na wysokich szczeblach społeczeństwa; te nie ścierają się nigdy. Pokaż mi pani rękę kobiety, a nie widząc ani twarzy jej, ani postaci, powiem do jakiej sfery społecznej kobieta ta należy. Cera twarzy, sposób, w jaki się układają fałdy choćby najuboższej sukni, ukłon, dźwięk głosu, wszystkie wreszcie drobne nic, są jednak wybitnemi wskazówkami dla każdego, który ocierając się o ludzi, chciał i umiał robić uwagi. Ja właśnie posiadam tę umiejętność spostrzegawczą, i dla tego choćbym miał w oczach pani ujść za niedyskretnego, powiedzieć jej muszę, że mimo skromnego otoczenia, w jakiem zostajesz, jesteś pani zawsze wielką panią.
— Zaprzeczać panu, byłoby z mej strony fałszywą skromnością, śmieszną zawsze, ale najśmieszniejszą w moim wieku. Uznaję zaprawdę to, coś mi pan powiedział, przyznając mu wzajem wielką znajomość odcieni towarzyskich i trafne zapatrywanie się na rzeczy.
Powiedziała to z godnością, ale i bardzo przychylnem na gościa swego wejrzeniem.
Jeszcze chwil kilka trwała rozmowa, nareszcie Graba wstał i powiedział:
— Zapominam się tu i utrudzam panią wizytą, która jak na pierwszą zbyt się długo przeciąga. Proszę jednak o przebaczenie i pobłażliwość; bo jeśli pani pozwolisz, często przychodzić tu i zapominać się będę.
— I owszem, — odpowiedziała pani G. szczerze, — i raz na zawsze proszę pana, abyś mię odwiedzał ile razy się to panu uczynić podoba. Jeśli już wypadek skazał pana na zamieszkanie naszej skromnej i odludnej uliczki, korzystaj pan o ile chcesz z towarzystwa sąsiadki, starej, ale gotowej zawsze przyjąć tak miłego jak pan gościa.
— Wierz mi pani, — z pełnem galanterji uszanowaniem mówił pan Graba, — że w stolicy świata mało spotkałem kobiet, w którychbym od pierwszego wejrzenia uczcił tyle rozumu i uderzającej zacności jak w pani. To też, — dodał z żartobliwym uśmiechem, — często dokuczać pani będę moją obecnością, a gdy już bardzo dokuczę, wypędź mnie pani ze swego domu bez wszelkiej ceremonji. Nie obrażę się, ale w krótce wrócę i znowu do jej drzwi zakołacę z pytaniem, czy można?
Pocałował ze czcią rękę pani G. i wyszedł.
Zaledwie znalazł się w swem letniem mieszkaniu, upadł raczej, niż usiadł na mięki fotel i zaczął śmiać się tak głośno i długo, że aż ulubiony jego lokaj stanął na progu i ze zdumieniem patrzeć nań począł.
— Na honor! bawi mię ta komedja! — zawołał do siebie Kalikst między dwoma wybuchami śmiechu.
Śmiał się jeszcze i znowu zawołał:
— Ależ bo na honor, śliczna dziewczyna! warta całego tego zachodu!
Potem przestał śmiać się, zamyślił się i mrugając nerwowo lewem okiem, rzekł do siebie ciszej:
— O panie Grabo! jakże ty znasz serca ludzkie!
Zdjął tużurek i wygodnie położył się na sofie, wziął do ręki dziennik i czytał. Potem klasnął w dłonie i zawołał:
— Michasiu!
Na progu stanął zielono ubrany lokaj.
— Pójdziesz natychmiast do panów: Ordynata Zrębskiego, Stanisława Klońskiego i Teodora Słabeckiego i poprosisz ich odemnie, aby mnie odwiedzili dziś wieczór w mojem letniem mieszkaniu.
Lokaj miał odchodzić, pan Graba dodał jeszcze:
— Idąc Złotą ulicą, zajdź do mego mieszkania i przynieś ztamtąd kilka butelek węgrzyna i trzy pudełek cygar: Havanna, Dos Amigos i Trabucos; każdego gatunku po jednem pudełku.
— A karty, czy będą potrzebne, jaśnie panie? — zapytał lokaj.
— W tem mieszkaniu nie waż mi się nigdy nawet wspominać o kartach, rozumiesz?
— Rozumiem, jaśnie panie.
— A jeżeliby ktokolwiek z mieszkańców tego błękitnego domu, który stoi tu obok, pytał ciebie co robię, gdzie bywam i kto u mnie bywa, masz być niemym od urodzenia, rozumiesz?
— Rozumiem, jaśnie panie.
Kalikst umilkł, służący chciał odchodzić i był już za drzwiami.
— Michaś! — ozwał się za nim głos pana Graby.
— Słucham, jaśnie panie!
— Dowiesz się dziś jeszcze, jaki jest w M. najpiękniejszy ogród kwiatowy i najpiękniejsza cieplarnia, i umówisz się z właścicielem, aby mi codziennie z rana przysyłał duży bukiet najpiękniejszych kwiatów jakie posiada, zacząwszy od jutrzejszego poranku.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Teraz już możesz odejść.
Lokaj wyszedł i kilka kroków uszedłszy, spotkał piękną czarno ubraną pannę, idącą z pospiechem ku błękitnemu domowi. Spojrzała na niego mimochodem; z razu jakby się zdziwiła trochę, ale potem rzuciła okiem na dom zielony i zrobiła głową taki ruch, jakby się już domyślała, co robił na ubogiej ulicy wygalonowany lokaj.
Sługus poszedł w swoją stronę po towarzyszów, wino i cygara dla pana Graby, a piękna panna wbiegła do ogródka błękitnego domku.
W mieszkaniu pani G. rozległ się wkrótce wesoły głos Kamili.
— Mateczko droga, otóż znowu jestem!
— A to prawdziwy dzień niespodzianek! anim przypuszczała, że przyjdziesz dziś do mnie, — odparła całując ją czule matka.
— I na całe pół dnia, aż do jutrzejszego poranku; Emilka miała z kolei dziś wyjść na miasto, ale wyszywa swoje pantofle tak pilnie, że wolała zostać; więc mnie przy pannach zastąpi. Ale czemuż dziś ma być dzień niespodzianek, czy miałaś jeszcze jaką, kochana mamo?
— Niedawno wyszedł ztąd pan Kalikst Graba, oddał mi długą wizytę.
Kamila stała na środku pokoju z kapeluszem i okryciem w ręku; usłyszawszy imię pana Graby, odwróciła się bardzo szybko, aby położyć kapelusz na komodzie, nad którą wisiało małe zwierciadło; pani G. ujrzała w zwierciadle twarz jej powleczoną przez chwilę niezwykłym rumieńcem.
Nadszedł wieczór. Dwie kobiety siedziały według swego zwyczaju w ogródku; pani G. na ławce, a Kamila u nóg jej na niskim stołeczku. Nowy księżyc wypływając z za drzew, bladawo rozświecał ogródek i na osrebrzonem tle zieleni malowniczo uwydatniał postacie dwóch kobiet. Młoda dziewica ufna w samotność macierzyńskiego mieszkania, zdjęła z siebie surową czarną suknię, w jaką ubierała się zwykle, a smukłą swą kibić orzuciła przezroczystem okryciem z białego muślinu. Krucze warkocze jej uwolnione z więzów, spadały z jej ramion na piersi i wiły się między osrebrzonemi fałdami penioaru. Obie ręce oparła na kolanach matki, tak, że szerokie rękawy opadające w dół, jak srebrzyste skrzydła odkrywały ślicznych kształtów ramiona. Matka i córka rozmawiały z sobą, półgłosem.
O kilkanaście kroków od rozmawiających kobiet, przez zieloną przezroczysta żaluzję zasłaniająca okno zielonego domu, wyglądały trzy pary oczów, i po za nią słychać było szept trzech męskich głosów.
— Czy widzisz ją dobrze? - pytał pan Graba.
— Doskonale, — odpowiedział Tozio.
— Mnie krzak bzu nieco przeszkadza, widzę tylko głowę, prześliczna! — szeptał Kloński.
— Zachwycająca!
— Warta zachodu!
— I większego nawet niż ten, któryś podjął.
— A zawsze jednak nie będziesz jej miał, — rzekł Tozio.
— Zobaczymy, — odparł Graba.
— Chyba się ożenisz!
Qui vivra verrá!
I trzy pary oczu błyszczące w szczelinach żaluzji, upornie wpatrywały się w postać dziewicy, która nie domyślając się, że jest celem innego, niż macierzyńskie, spojrzenia, swobodnie odrzuciła z pięknych ramion szerokie rękawy i rozmawiając z matką machinalnie przesuwała w cieńkich palcach gruby opuszczony warkocz. Po zamyślonem jej czole igrały księżycowe promienie i ześlizgując się z liści lipowych łączyły głowę jej z głową matki, szeroką nimbą światłości.
Ale najoporniej ze wszystkich wpijały się w nią czarne oczy pana Graby. Zdawało się, że ogniem, który w nich płonął, przepalą one ażurowe kraty żaluzji, zamienią w popiół delikatne gałązki bzu rosnącego przed oknem, a z czoła dziewicy spędziwszy srebrne promienie, opalą je swym żółtawym namiętnym blaskiem. W gorących strefach podzwrotnikowych krain zawieszony na szczycie drzew, po przez liście palmowe zgłodniały boa takim wzrokiem patrzeć musi na chyżą gazellę kąpiącą w źródle swe śnieżne stopy, jakim pan Graba po przez otwory swej żaluzji patrzył na Kamilę kąpiącą swą piękną i dumną postać w srebrzystych odblaskach nocnego światła.
— No, panowie! dosyć już tej kontemplacji, albo zanudzicie mnie na śmierć! - ozwał się w głębi pokoju mającego okno z żaluzją, głos stłumiony poziewaniem.
Słowa te mówił Ordynat Zrębski, leżący na sofie z twarzą zwróconą do sufitu i z cygarem w ustach.
— Pójdź sam, spojrz na nią, — odpowiedział Kloński odstępując od okna.
Vous m’embêtez z tą waszą piękną panną: qu’y a t’il donc mon Dieu! piękna, to piękna, mniejsza o to! Graba zagiął już na nią parol i nie ma o czem mówić. Wszak przyjacielowi w drogę wchodzić nie można. Nest, ce pas — Graba?
Mówiąc to młodzieniec wychowany w miłości befsteku i sportu powstał zwolna, wyciągnął się i wzdrygnął.
— Brrr! jak tu zimno! — rzekł i poszedł do okna. Popatrzył chwilkę i odwrócił się.
— Podobna do Loli Montez, — zdecydował i znowu wyciągnął się na sofie.
Przy oknie stał już tylko jeden Kalikst. Ordynat mierzył go szyderczym wzrokiem.
Ecoutez Graba, tyś zakochany, — wycedził w końcu śmiejąc się przez zęby.
Kloński i Tozio rozśmiali się głośno. Pan Graba odwrócił się i spojrzał na nich. Na widok jego twarzy młodzieńcy bardziej jeszcze śmiać się zaczęli.
— Cóż znowu? czego śmiejecie się tak szalenie? uciszcie się, bo one mogą usłyszeć gwar w mojem mieszkaniu, czegobym wcale sobie nie życzył, — rzekł Graba drżącym głosem, mierząc swych towarzyszy gniewnem i nakazującem wejrzeniem.
Młodzieńcy, jakby ulegając jego potężnej wpływowej sile, umilkli.
Par Dieu, Graba, tu as l’air d’un possedé, — rzekł po chwili Ordynat.
Graba upadł na fotel i potoczył wzrokiem dokoła, ale jakby przypomniał sobie, że najmniejsza słabość okazana, może go pozbawić wpływu, jaki pozyskał nad towarzyszami, a o który bardzo mu znać chodziło, wstał żywo i zawołał śmiejąc się:
— Na Boga, panowie! nie bierzcie mię tylko za jakiego Abellarda lub Wertera! Mówcie, żem zakochany, zgadzam się na to, ale po swojemu. W każdym razie bądźcie pewni, że to uczucie moje — ex usez l’expression, bien sotte en verité — nie zepsuje mi bynajmniej dobrego humoru i nie zamąci naszych wspólnych zabaw.
— Daj dowód! — zawołał Kloński, — i przyjdź jutro do mnie na wieczorek. Edwardzie, Tozio, będziecie także, nieprawdaż? zaproszę jeszcze kogo i postawim dwa trony dla króla Faraona! czy zgoda?
Es — tu bête, Kloński! jesteś przecież żonaty! cóż będziemy robili z twoją połowicą? — zapytał Ordynat.
Kloński spuścił głowę i na twarzy jego odmalowało się lekkie zdetonowanie, ale wkrótce zrobił junacką minę i nadrabiając rezonem, odpowiedział:
— Cóż ztąd? żona moja pójdzie spać, a my będziemy robili co nam się podoba.
— Niech przyzwyczaja się biedaczka do swego losu, — rzekł Graba.
— Więc słowo? — zapytał Kloński.
— Słowo, — odpowiedzieli, — będziemy u ciebie o godzinie ósmej wieczorem.
— Co do mnie, muszę być wprzódy z ranną wizytą u twojej żony, — dodał Graba.
Goście powstali i zabierali się do wyjścia.
— Co też moja pani powie na to, że od dni kilku tak późno wracam do domu, — rzekł Kloński biorąc kapelusz.
— Powiedz, żeś był na nieszporach i zamknięto cię w kościele, — zaśmiał się Tozio.
— Albo, żeś doglądał chorego przyjaciela, — rzekł Graba pokazując w uśmiechu swoje ostre zęby.
— Djabła tam! nie uwierzy, — odpowiedział Kloński z pewnem zakłopotaniem, które daremnie chciał ukrywać pod żartobliwym tonem.
Peste, boi się żony!
— Wkrótce to samo będzie z Grabą, zobaczycie, że się ożeni z tą guwernantką, — mówił Stanisław odwracając żart od siebie żartowaniem z towarzysza.
— A wtedy może i ja się w niej pokocham, — rzekł ziewając Ordynat.
— Masz słuszność miljonerze, pij wino czerwone, kochaj cudzą żonę, a będziesz wzorem cnotliwego człowieka, — odparł Graba i pożegnał gości.
Wyszli, a on zasiadł do pisania; wziął arkusik cieniutkiego papieru z wyzłoconemi brzegami i litografowaną cyfrą K. G. u góry, i po kilku chwilach zastanowienia, nakreślił na nim następujące słowa:
„Szanowna pani!
„Kiedym miał szczęście być dziś w domu twoim, mówiłaś mi, że lubisz kwiaty, że gust ten pozostał ci z lat dawnych, w których bywałaś zwykle otoczona kwiatami. Pozwól pani, aby przezemnie wyraźniej niż kiedy przypłynęły ku tobie wspomnienia błogiej przeszłości i aby codziennie z rana świeże kwiaty oddane ci w mojem imieniu, wzrok twój cieszyły.
„Każdy z tych bukietów, pani, będzie hołdem ze czcią złożonym twojej wysokiej cnocie i rozumowi, zaletom niezachwianym i niezaćmionym przebytemi nieszczęściami. Przebacz pani śmiałości, która pochodzi z mojej nieznającej udawania prostoty i szczerego popędu serca.“
Podpisał list ten i zawołał lokaja.
— Byłeś u ogrodnika? — zapytał.
— Byłem, jaśnie panie.
— Bukiety będą?
— Będą, jaśnie panie, i pierwszy jutro.
— Zaniesiesz więc jutro list ten wraz z bukietem do tego błękitnego domu, co tu obok stoi, i oddasz jedno i drugie mieszkającej tam pani G.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz. Jest tam panna, piękna brunetka, rozumiesz?
— Widziałem ją, jaśnie panie.
— Tem lepiej. Idzie o to, abyś list ten i bukiet odniósł tak rano, aby ta panna była jeszcze u matki, bukiet widziała i list czytała.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Nie wszystko jeszcze rozumiesz. Masz urządzić się w ten sposób, abyś widział tę pannę jak będzie list czytała i uważał jej minę, a jeszcze lepiej posłyszał, co będzie do matki mówiła.
— Rozumiem, jaśnie panie.
— Michałek! zdaje mi się, że powinieneś być sprytny?
— Do usług, jaśnie panie.
— No dobrze, teraz idź spać i pamiętaj o wszystkiem, co ci mówiłem.

Nazajutrz bardzo rano, bo o godzinie siódmej, Kamila w kapeluszu i okryciu stanęła na progu błękitnego domku, gotując się wyjść na ulicę. W tejże chwili wszedł do ogródka i stanął przed nią lokaj w zielonej liberji z wielkim bukietem w jednej ręce i z małym bilecikiem w drugiej. Bukiet był artystycznie złożony z białych centyfolji, różowych gwoździków i liljowego heljotropu, bilecik błyszczał złocistemi brzegami.
Kamila patrzyła zdziwiona, lokaj kłaniając się z uszanowaniem, rzekł:
— Pan Kalikst Graba przysyła bilet i bukiet dla pani G.
— Dla mojej matki? — zapytała Kamila zdziwionym głosem, a oczy lokaja z uwagą podjęły i zapisały w pamięci żywy rumieniec, który oblał jej twarz.
— Kto o mnie pyta? czy jaki interes? — zapytała pani G. wychodząc do sieni.
Lokaj podał jej bukiet i bilet z ukłonem i słowami:
— Od pana Graby.
Pani G. przebiegła bilet oczami, potem podała go córce, a sama wzięła kwiaty z rąk lokaja.
— Powiedz pan panu Grabie, — rzekła uprzejmie, — że przyjmuję z podziękowaniem miłą jego przysługę i proszę, aby jak najprędzej był u mnie i dał mi sposobność osobiście mu za nią podziękować.
Lokaj skłonił się i odszedł, ale o parę kroków przystanął; przytulił się do ściany i słuchał, przyczem posłyszał głos pięknej panny mówiącej:
— O moja mateczko, jaki on dobry! jak on ciebie musiał poznać i ocenić!...
Nie czekał dłużej i poszedł, a w kilka chwil po nim Kamila opuściła dom matki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.