Pan Graba/Część I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Kiedy Stanisław Kloński jadł u Borela objad zafundowany przez Ordynata, a potem oddał się grze w bilard z nowo zrodzoną namiętnością i jako nowicjusz przegrywał ogromne sumy, Celina jeździła z wizytami.
Drobna i zręczna jej postać kilka razy lekko zeskakiwała z niskiego stopnia powozu i wbiegała na piętra domów, w których mieszkały znajome jej panie. Ale za każdym razem, gdy napowrót wsiadała do karety, twarz jej zamiast nabywać ożywienia i wesołości, co raz bardziej wydawała się znudzoną i zmęczoną. Po piątej czy szóstej wizycie, młoda kobieta była prawie spiącą i omdlałą ze znużenia. Powoli zeszła ze wschodów i z ruchem zniecierpliwienia zasunęła się milcząc w głąb powozu.
— Gdzie jaśnie pani teraz jechać? — zapytał lokaj przybrany w szafirową liberję z srebrnemi guzami i w wysoki kapelusz z galonem.
Po tem zapytaniu dobrą minutę stał z ręką na klamce portjery; pani jego nie odpowiedziała.
— Gdzie pani rozkaże jechać? — ośmielił się powtórzyć zapytanie.
Celina jakby budząc się z zamyślenia, spojrzała przez szyby karety. Długi dzień lipcowy miał się ku końcowi, słońce zachodziło.
— Do panien Jedlińskich, — rzekła pani Klońska i głośno ziewnęła.
Lokaj wskoczył na kozioł, powóz głucho zaturkotał na bruku, przebiegł parę głównych ulic, skręcił na jedną z najbardziej oddalonych od środka miasta i wjechał w bramę obszernego dziedzińca. Zasunięty w głąb dziedzińca tego, stał niewielki, drewniany, biało potynkowany dom o sześciu czystych i wesołych oknach, z gankiem wspartym na drewnianych i obielonych słupach. W środku podwórza było wielkie koło gładkiej i niskiej murawy zdobne w kilka klombów, na których kwitły lewkonie, astry i rezeda.
Dziedziniec ten otoczony wysokim z desek parkanem, z poza którego wyglądała zieleń drzew owocowych i domek pokryty gontami, miał pozór cichej ustroni, jakąś wiejską cechę, którą tak często spotykać można w mieszkaniach, choćby większych miast prowincjonalnych.
Kareta Celiny zrobiła koło, okrążając murawę po grasowanej, ale gdzieniegdzie zarosłej już zielskiem drodze i zatrzymała się przed gankiem o czterech słupach.
Na ganek, znać wywołana turkotem powozu, wybiegła młoda panna w ciemnej wełnianej sukni, wysoka, wcale ładna blondynka. Tuż za nią ukazała się w drzwiach domu starsza o lat kilka i bardzo podobna do pierwszej, z tą różnicą, że była niższą i miała ciemniejsze włosy. Obie były jednostajnie ubrane, każdyby w nich poznał dwie siostry.
— Cesia, Cesia! — zawołały obie i wyciągnęły ręce do pani Klońskiej, która wyskoczyła z powozu szybko i z głośnym śmiechem ukontentowania.
Na ganku zabrzmiało kilka serdecznych pocałunków.
— A co kuzyneczki! zrobiłam wam niespodziankę! Niespodziewałyście się mnie dzisiaj. Dobry wieczór Adziu: jak się masz Lorciu! przyjechałam na cały wieczór, zapraszam się do was na herbatę, — mówiła Cesia ze zwykłą sobie żywością, całując i ściskając dwie panienki, które jej sowicie oddawały wet ze wet.
Gwarząc wesoło, weszły wszystkie trzy do skromnie i zarazem gustownie przybranego bawialnego pokoju.
— Uf! — zawołała Celina rzucając się na kanapę, — jakżem się zmęczyła! przedstawcie sobie moje najmilsze, że oddałam dziś aż pięć formalnych, ceremonialnych, etykietalnych, a jedna od drugiej nudniejszych wizyt. Boże, Boże! jakże te wszystkie panie są nudne.
— Wymagająca jesteś moja Cesiu, — półżartem ozwała się jedna z panienek.
— A wcale nie! — zawołała Celina, — ale widzicie taka to już moja natura. Lubię towarzystwo, ale tylko tych osób, które kocham, albo przynajmniej takie, w którem mogę być otwartą, serdeczną, śmiać się kiedy chcę, kiedy chcę biegać, mówić, milczeć. .
— Już to to ostatnie bardzo rzadko ci się zdarza, — przerwała śmiejąc się starsza panienka.
I wszystkie trzy zaczęły się śmiać i wesoło żartować z siebie wzajemnie.
W godzinę potem Celina i dwie jej kuzynki piły na ganku herbatę i następna między niemi toczyła się rozmowa:
— Żyjemy jak pustelnice, — mówiła starsza Laura, — nie bywamy nigdzie i nikogo nie przyjmujemy, bo jako młode panny, mieszkające same jedne, nie chcemy się narazić na plotki.
— Nie chcemy narazić się na plotki, — potwierdziła młodsza Adela.
— Gdyby nie Tozio, nie wiedziałybyśmy nawet co się na Bożym świecie dzieje.
— To prawda, nie wiedziałybyśmy co się na Bożym świecie dzieje, — powtórzyła młodsza siostra.
— Czy pan Teodor zawsze tak często u was bywa? —— zapytała Celina.
— Codzień prawie, — odpowiedziały obie siostry razem.
— A prawda, wszak to bardzo bliski wasz krewny!
— Bardzo bliski, i chowaliśmy się razem.
— Patrzcie moje kochane! — zawołała Celina, — jakto zabawne, pan Teodor jest waszym krewnym i jam wasza kuzynka, a jednak ja z panem Teodorem jesteśmy dla siebie zupełnie obcy.
I zaśmiała się jak dziecko.
— Śmieszna jesteś Cesiu, — rzekła Laura poważnie, — cóż w tem widzisz tak dziwnego albo zabawnego? z tobą jesteśmy spokrewnieni przez matkę, a z Toziem przez ojca, ot i wszystko.
— To prawda, dobrze Staś zawsze mówi, że jestem dzieciak! — rzekła Cesia i znowu się zaśmiała.
— Wyobraź sobie, — szepnęła Adela, — jaki ten Tozio dobry, przyniósł nam dziś cukierków. Zawsze o nas pamięta...
— I Staś przysłał mi dziś cukierki, — przerwała Celina.
— Jesteśmy wdzięczne Toziowi, on jeden pozostał naszym przyjacielem wtedy, gdy ojciec nasz umarł: zostałyśmy sierotami bez bliskich krewnych i opieki, — mówiła Laura i lekko się zarumieniła.
— To prawda, Tozio jest bardzo dobry, bardzo miły, potwierdziła Adela.
— Nie powiecie przynajmniej, że jest piękny, — zaśmiała się znów Celina.
— Wiesz co? że ja znajduję go nawet przystojnym, — odparła Laura żywiej płonąc się.
— Ej Lorciu! — pogroziła jej figlarnie Celina.
— Moja Cesiu, nie możesz mnie posądzać o żadną żywszą sympatję dla Tozia od tej, którą mają dla siebie krewni. Mam przecie lat dwadzieścia cztery, a on zaczął dwudziesty pierwszy, — zaprotestowała Laura, rumieniąc się po same uszy i bardzo cicho westchnęła.
— Albożem ci co powiedziała? — zawołała ze śmiechem Celina, — uderz o stół, nożyce się odezwą!...
— Czy wiesz Cesiu, — mówiła Laura z żywością, jakby pragnąc przerwać żarty Celiny. — Czy wiesz, że Tozio jest na drodze do zrobienia wielkiej fortuny?
— W jaki sposób?
— Dziś właśnie zwierzył się nam ze swemi projektami. Nie wiem, czy ci to potrafię dobrze opowiedzieć, bo nie znam się na tych rzeczach. Utworzyła się widzisz kompania do budowania mostu na naszej rzece. Cała budowa potrzebuje 50.000 rs. i na ten cel wypuszczają się akcje. Otóż Tozio dowiódł nam cyframi, że każda z tych akcji przyniesie akcjonarjuszom dziesięć od sta; a oprócz tego korzyści, jakie to się nazywa w przemysłowym języku...
— Dywidendy, — odpowiedziała Adzia.
— Tak, dywidendy dwadzieścia od sta albo i więcej. Otóż Tozio pisał do matki, że chce cały swój fundusz włożyć w te antrepryzę i tym sposobem podwoić go. Bieda tylko, że nie jest jeszcze pełnoletni i do powrotu cioci szambelanowej z zagranicy nie może rozporządzić się tem, co posiada.
— Więc jakże zrobi? — zapytała Celina słuchając uważnie opowiadania.
— Pożyczyłyśmy mu tymczasem dwa tysiące rubli, — odrzekła Laura, — odda je nam jak tylko ciocia szambelanowa powróci, a tymczasem procent i dywidenda będą nasze.
— Natychmiast odda nam jak tylko ciocia szambelanowa powróci, — dodała Adzia tonem przekonania.
— Nic nie słyszałam o tej antrepryzie, — rzekła Celina z zamyśleniem.
— I my niesłyszałyśmy, ale cóż to dziwnego, żyjemy tak ustronnie.
— Lorcia chciała Toziowi pożyczyć więcej pieniędzy, — ozwała się Adzia, — ale nie chciał wziąć, powiedział, że teraz więcej nie potrzebuje.
— Słuchajcie moje drogie, — zaczęła mówić z powagą Celina, — jeżeliby jednak Tozio nie mógł wam oddać tych pieniędzy... tak nie wielki macie fundusz...
— Jak możesz myśleć coś podobnego Cesiu! — zawołała Adela. — Przecież Tozio bogaty...
— Jabym jemu moje życie nie tylko fundusz powierzyła, — dorzuciła naiwnie Laura.
— Muszę jednak o tem wszystkiem Stasiowi powiedzieć, — szepnęła do siebie Celina i głośno rzekła: — Jak tu u was ładnie, zdaje mi się, że jestem na wsi!
W istocie ładna była ustroń, w której mieszkały panny Jedlińskie, gwar miasta bardzo oddalonem tylko dochodził tu echem, a za to po nad parkanem kołysząc się, szumiały drzewa i kwiaty silną woń rozlewały.
— Obrałyśmy sobie to mieszkanie dla dwóch powodów: naprzód, że jest tanie, a musimy się oszczędzać, potem, że ono nam przypomina naszą ukochaną wioskę, — odpowiedziała Laura.
— Boże, mój Boże! cośmy się też napłakały, jak przyszło ją sprzedać i opuścić, — rzekła smutnie Adzia.
— A nie mogłyśmy zrobić inaczej, tyle było długów, — mówiła Laura. Jedno szczególniejsze miejsce w Jedlinie pamiętam tak, jak gdybym tam wczoraj była. Tuż obok dworu jest tam łąka, za łąką stoi wioseczka niewielka śród pól uprawnych i na tle ciemnego, wysokiego lasu. W środku łąki i naprzeciw wioski rośnie kilka starych bardzo dębów i tworzy gęstą, cienistą altanę...
— Między temi dębami stała ławeczka, i pamiętam, że tam matka nasza czytać nas uczyła, — przerwała Adzia.
— Gdyśmy dorastały, a matka nasza dawno już nie żyła, chodziłyśmy tam mówić za jej duszę wieczorny Anioł Pański, — kończyła Laura.
— Lorciu, Lorciu! czy pamiętasz tę wiewióreczkę, która zawsze tak zręcznie skakała z dębu na dąb, i którąśmy tak oswoiły z sobą, że brała cukier i bułeczkę obok nas leżącą!
— A ty Adziu pamiętasz, jak gdyśmy były jeszcze dziećmi, ciocia szambelanowa przyjeżdżała często do naszych rodziców i przywoziła z sobą Tozia i Rytę. Jak biegaliśmy po łące na wyścigi probując, kto prędzej do dębów dobieży...
— I jak Tozio zawsze zostawał...
— A tyś nas prześcigała...
— A papo i wujaszek stali na brzegu łąki i śmiali się, patrząc na nas i pokazywali z daleka cukierki, mające być nagrodą tego, kto najprędzej biega...
— A kiedy wracaliśmy do domu, ciocia szambelanowa całowała Tozia pocieszając go, że został zwyciężonym, a matka nasza ocierała nam chusteczką zmęczone twarze i poprawiała rozrzucone wśród biegania włosy.
— Mój Boże, jakżeż miłe są te wspomnienia dzieciństwa! — westchnęła Laura.
— A teraz to prawdziwe z nas sieroty, — dodała Adzia.
— Sieroctwo nasze zaczęło się od śmierci naszej matki, papo rzadko bywał w domu, byłyśmy zupełnie samym sobie zostawione...
— I wtedy tylko wesoło nam było, gdy Tozio i Ryta przyjeżdżali do nas.
— Ale najokropniejsze położenie nasze było wtedy, gdy papo umarł, — odpowiedziała Laura. — Bo do boleści po stracie ojca, który był jedynym naszym opiekunem, dołączyło się mnóstwo przykrości, o jakich nie miałyśmy wyobrażenia. Zjawiło się mnóstwo kredytorów, których nie było czem opłacić. Musiałyśmy sprzedać kochany nasz Jedlin, i nawet groby rodziców naszych pożegnać...
— A jakże ten domek ciemnym nam się wydawał zrazu po pałacyku w Jedlinie, — westchnęła Adzia.
— Zaczęłyśmy odmawiać sobie wszystkiego czując, żeśmy powinne oszczędzać małego funduszu, który nam został. Zostawiłyśmy tylko dwoje służących, sprzedały konie i powozy.
— A czy wiesz Cesiu, że ja z początku nie umiałam chodzić po bruku, szczególniej zimą, ślizgałam się ciągle i padałam. Gdy za życia papy bywałyśmy w mieście, nigdy nie wychodziłyśmy piechotą.
— Ja zaczęłam zajmować się gospodarstwem, ale o niczem wyobrażenia nie miałam, płaciłam za wszystko dwa razy drożej jak inni, a dowiedziawszy się o tem, martwiłam się okropnie i gniewałam na siebie za własną nieudolność.
— Bywało, często siadywałyśmy obie na tym ganku i wspominały nasze dawne, szczęśliwe czasy, i płakały do północy.
— A wtedy jeden tylko Tozio nas pocieszał, przychodził i opowiadał nam różne miejskie nowości, razem z nami wspominał dziecinne lata i czasem tak nas rozweselił, że jakoś lżej nam robiło się na sercach i nazbierałyśmy odwagi do przeniesienia sieroctwa naszego.
— Kochany, poczciwy, Tozio!
Cesia słuchała tych opowiadań kuzynek swoich zadumana, z głową opartą na dłoni. Liczne gwiazdy wschodzące na niebie, oświecały wyraz dobroci malujący się na białej twarzy i zamglone łzą współczucia jej oczy.
— Słuchajcie moje drogie, — rzekła po chwili, — jeżeli tak kochacie Tozia, to ostrzeżcie go...
— Boże! czyżby groziło mu jakie niebezpieczeństwo! — zawołała Laura blednąc.
— Ja nie wiem, — odpowiedziała Celina, — może to niebezpieczeństwo zrodziło się tylko w mojej pustej głowie, może to urojenie, ale gdybym była na waszem miejscu, prosiłabym Tozia, aby się nie wdawał z tym Grabą...
— Kalikstem Grabą? Tozio tak go chwali! ile razy jest u nas, zawsze o nim mówi!
— Mnie się zdaje, że ten Graba jest niebezpieczny człowiek, — mówiła Cesia.
— I w czemże mógłby być niebezpiecznym?
— Alboż ja wiem? są to moje przeczucia, nie oparte na żadnym fakcie.
— Muszą być mylne, — odparła Laura, — bo Tozio potrafiłby przecie zrozumieć człowieka i ocenić go według wartości.
— To prawda! — zawołała Adzia, — zresztą Tozio nam mówił, że i twój mąż Cesiu jest w przyjaźni z panem Grabą.
Tym razem gwiazdy oświeciły rumieniec na twarzy Cesi.
— To prawda, — szepnęła, — ale Staś to co innego... on starszy od pena Teodora, i wie co robi...
Na ulicy dał się słyszeć głuchy turkot, i wkrótce w bramie dziedzińca czerwono błysnęły zapalone latarnie powozu, i kareta pani Klońskiej stanęła przed gankiem.
— Już uciekam! — rzekła Celina powstając, — bywajcie zdrowe moje miłe!
— Czemuż tak wcześnie kazałeś przyjechać po siebie? zostań jeszcze godzinkę! — prosiły panienki.
— Nie mogę, nie mogę, — mówiła Cesia z żywością nakładając kapelusz, okrycie i rękawiczki, — Staś wróci już pewno do domu, czekałby na mnie, mógłby być niespokojny...
I pożegnawszy kuzynki, odjechała.
W oświetlonym przedpokoju spotkał panią Klońską kamerdyner i drzwi jej otworzył do salonu.
— Mąż mój w domu? — zapytała go Celina trochę drżącym głosem.
— Jaśnie pan nie wrócił jeszcze z miasta, — odrzekł służący.
Celina cicho westchnęła i pobiegła przez salon.
W sypialnym pokoju czekała już na nią Komorowska, stojąc przy tualecie z listem w ręku.
— Dobry wieczór Komorosiu! — zawołała Cesia wbiegając, — czy Lolo spi?
— Chryste Panie! a czemużby nie miał spać? Spi aż chrapie.
— Poczciwy piesek, — szepnęła Celina, — to jedyna moja pociecha!
— Jest list do pani, — rzekła Komorowska.
Cesia pochwyciła pismo.
— Od papy, od papy! — zawołała i całowała list na wszystkie strony, potem rozłamała pieczątkę.
Komorowska usunęła się w głąb pokoju.
— Nie odchodź, nie odchodź Komorosiu! — zawołała Celina, — nie mam przed tobą żadnych sekretów, pocieszymy się razem. Co papa pisze?
Komorowska zbliżyła się, Celina czytała głośno list ojca:
„Dnia 15. lipca o godzinie 3ciej, minucie 44tej,
sekundzie 10tej po południu w Wieńczynie.
„Moje najmilsze dziecko, ukochana moja córko Cesiu!
„Piszę ten list do ciebie w ciężkiej impresji serca, albowiem dochodzą do mnie smutne o twoim małżonku wieści. Opowiadano mi, jako pan Stanisław gra w karty, hula z przyjaciołmi podejrzanej konduity, traci nie tylko to, co mu ojciec przysyła, ale i twój posag, kochana córko moja.
„A że takie rzeczy prowadzą niechybnie do ruiny i majątku i domowego pożycia, uznałem za potrzebne ostrzedz cię córko moja, ile, że w tak młodocianym będąc wieku, bez dokładnej znajomości o sprawach ludzkich, sama nie rychło spostrzegłabyś nieszczęście, jakie wam obojgu zagraża.
„Zatem ukochana Celino, wezwij ku pomocy swojej Najwyższego i proś, abyś natchniona Duchem Jego Świętym potrafiła odpędzić od małżonka twego, szatana, który czycha na zgubę jego i twoją. Ojcowskie moje serce mówi, że najlepszą ku temu bronią będzie piękność i dobroć niewieścia, mająca władzę kruszenia najtwardszych serc. Niech cię tylko aniołowie stróże natchną, abyś tych darów natury najskuteczniej użyć umiała.
„Pan Stanisław ma dobre serce, wszakże go znam od dzieciństwa, i dufając w dobre te z natury jego inklinacje, powierzyłem w jego ręce los twój, najmilsze moje dziecko, ile, że go kochasz, a ja nie chciałem się przeciwić popędowi twego serca.
„Zepsuty on jest tylko nieco pobłażliwością swego poczciwego ojca, któremu nieba nie dały tej sprężystości umysłu i charakteru, jaka udziałem mężczyzny być powinna.
„W Opatrzności Boskiej i w twoim rozumie, jedynaczko moja, pokładam ufność, że małżonek twój na dobrą drogę łacno sprowadzonym zostanie.
„Z łagodnością, która jest najwyższym wdziękiem i najmocniejszą bronią niewiasty, przedłóż mu, że gra w karty, pijatyka i tym podobne niegodne wyższej natury ludzkiej zabawki, niszczą zdrowie i majątek, życie domowe zamieniają w piekło i prowadzą za sobą biedę, żałość i długie lata napełniają zgryzotą.
„Ojcowie nasi pochopni byli do kielicha i wesołych rozrywek, ale używali ich w miarę, jako wytchnienie po dzielnych czynach spełnianych na chwałę Boga i pożytek krain.
„Dzisiejsza młodzież, a osobliwie bogata, całe życie traci na nędzne hulanki, nie pomnąc na to, że one i krajowi zgubę przynoszą.
„Proszę Boga, aby strzegł małżonka twego od ugrząźnięcia w tem błocie występnych uciech, a uczynił zeń poczciwego człowieka familji i pożytecznego obywatela kraju.
„Jaka tam u was panuje aura? u nas pogoda trwa i zbiorom żniwa sprzyja. Dnie mamy znacznie krótsze, bo słońce wschodzi o godzinie 3ciej i minucie 55tej, a zachodzi o 8mej i minucie 15tej.
„Słyszałem wiele dobrego o świeżo wyszłym kalendarzu Ja . . . . . . . go, przyszlij mi więc za najpierwszą zdarzającą się okazją przez moją zwykłą księgarnię.
„Polecam was obojga opiece Najwyższego i całuję was z gorącym sentymentem kochającego ojca

Wieńczyński.“

W czasie czytania tego listu, głos Celiny drżał i łzy cisnęły się jej do oczu.
— Boże, mój Boże! — zawołała skończywszy czytanie i załamując ręce, — więc przeczucie moje nie omyliło mnie. Staś wszedł na złą drogę i gubi siebie!
Zakryła twarz rękami i stała kilka chwil z pochyloną głową, nieruchoma jak posąg boleści i przestrachu.
— Biedna moja pani, — szepnęła z cicha Komorowska i głośno otarła nos zaczerwieniony od płaczu.
— O, nie o siebie lękam się! — zawołała Celina podnosząc głowę i ukazując twarz zalaną łzami, — nie o mnie tu idzie, ale o niego, o niego! Papo pisze, że takie życie, jakie Staś prowadzi, pociąga za sobą ruinę zdrowia i majątku! a więc on może stał się chorym i biednym! Komorosiu, głowa mi się zawraca, gdy myślę o tem! Mój kochany, śliczny, mój Staś miałby być chorym i biednym! o ja nieszczęśliwa!
I wznosząc błagalnie załamane ręce ku zawieszonemu nad łóżkiem obrazowi Matki Boskiej, zawołała rozdzierającym głosem:
— Matko Najświętsza, poradź mi, co mam uczynić, aby go zbawić!
W słabo oświetlonym pokoju przez kilka minut trwało milczenie. Komorowska stała w kącie cicho szlochając, Celina klęczała przed obrazem, z czołem spuszczonem na dłoni, a obfite, perliste łzy spływały z jej oczów, zmaczały kosztowną pajęczą koronkę, jaką oszyta była jej suknia z ciężkiego jedwabiu.
Widmo nieszczęścia, które niedawno wysunęło się z zakątka świetnego mieszkania, kościstemi palcami poczęło rozgarniać jej bogate szaty i zimną dłonią tłoczyło pokryte koronkami jej serce.
Po chwili Celina powstała z kolan i podniosła rozpogodzoną twarz, na której spokojny tylko osiadł już smutek.
— Bóg jest dobry, — rzekła z wyrazem głębokiej, dziecięcej ufności, — Bóg nie zechce nieszczęścia naszego i wyratuje Stasia. Papa pisze, że najmocniejszą bronią kobiety jest piękność i dobroć, a ja mam trzecią jeszcze — miłość. Tych trzech broni użyję, aby odegnać od Stasia złego ducha, i on powróci do mnie, przestanie grać w karty, porzuci swoich niegodziwych przyjaciół, nieprawda Komorosiu?
— Dałby to Bóg i Najświętsza Panna, — odpowiedziała Komorowska z powątpiewaniem w głosie.
W tej chwili w przyległym salonie dał się słyszeć odgłos męskiego stąpania.
— Staś idzie! — zawołała Cesia i szybko pochwyciła list ojca leżący na tualecie. — Komorosiu, spal, spal co najprędzej ten list, żeby go Staś nie przeczytał, zmartwiłby się biedak i możeby się gniewał na mnie i na papę!
Zaledwie Komorowska miała czas schować pismo do kieszeni i wyjść z pokoju bocznemi drzwiami, gdy do sypialni żony wszedł Stanisław.
Na białem i pięknem czole męża Celiny rysowała się zmarszczka niezadowolenia, cała twarz jego była powleczona tem gorzkiem, pełnem niesmaku zmęczeniem, które następuje po dniu spędzonym wśród wrażeń gry, dymu i bezmyślnych zabaw.
Celina na widok chmury zasnuwającej twarz męża, zapomniała o swojej przedchwilowej boleści i z otwartem objęciem poskoczyła ku niemu. Ale Stanisław usunął ją lekko od siebie i rzekł niecierpliwym tonem:
— Cóż to, nie spisz jeszcze? uważam, żeś płakała? Zaczynasz się robić nieznośną z tym swoim ciągłym płaczem, zobaczysz, że wkrótce poszpetniejesz, bo nic tak źle nie wpływa na blask oka i świeżość cery, jak łzy.
To mówiąc, rzucił się na kozetkę, obu rękami odgarnął z czoła włosy i ziewnął szeroko.
Celina stała na środku pokoju ze spuszczonemi na suknię rękami, blada i patrzyła na męża z nieopisanym wyrazem żalu i miłości. Najmniejszy odcień gniewu nie ukazał się w jej oczach. Przystąpiła tylko ku niemu i miękim, zniżonym łzami, które tłumiła, głosem, rzekła:
— Stasiu, ja płakałam z miłości dla ciebie, a ty się za to gniewasz na mnie.
Stanisław silniej jeszcze zmarszczył brwi i podniósł na żonę wzrok niecierpliwy. Znać było, że spodziewał się ujrzeć na twarzy jej wyrzut i gniew i gniewem gotował się odpowiedzieć.
Ale na ustach Celiny był łagodny i pełen miłości uśmiech, w oczach jej błyszczała wprawdzie drobna łza, lecz owszem podnosiła ich blask i wyraz.
Stanisław otworzył usta, aby wyrzucić z nich gorzkie słowo, lecz spojrzawszy na twarz żony, umilkł i patrzył na nią przez chwilę.
— Stasiu, — ozwała się znowu Celina składając przed nim ręce, — ja tak szczęśliwa jestem gdy ciebie widzę, tak mi smutno gdy nie jestem z tobą!...
Głos jej był słodki i przejęty uczuciem, nie było w nim najlżejszego oddźwięku goryczy.
Czoło Stanisława zaczęło się wypogadzać, za to oczy jego stawały się smutne.
Objął wzrokiem drobną i wdzięczną postać żony, i śród delikatnych wzorów białej koronki, która pokrywała jej piersi, dojrzał błyszczącą, srebrną kropelkę. Domyślił się, że to była łza.
— Cesiu, pójdź do mnie, — rzekł z cicha i wyciągnął ku niej ramiona.
Celina usiadła obok męża i otoczyła mu szyję białem ramieniem.
— Cesiu, — mówił jej do ucha Stanisław, — jam nie wart takiego jak ty anioła.
Celina zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Cesiu, ja ciebie kocham, tyś jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochałem prawdziwie... — tu głos jego zadrżał, — ty nie wiesz, co to są pokusy świata, co to są złe nałogi, które my mężczyźni nabywamy od najwcześniejszych lat młodości. One mnie odciągają od ciebie, one mnie rzucają w ten wir, w którym zapominam o wszystkiem, nawet o tobie...
Cesia trzymała w swoich dłoniach rękę męża i patrzyła na niego takiem spojrzeniem, jakie mieć muszą aniołowie stróże, patrząc na grzesznika, którego duszę im powierzono.
Stanisław pochylony na ramieniu żony mówił dalej tak cicho, że zaledwie dosłyszeć go mogła:
— Ile razy złorzeczę wychowaniu memu, które nie dało mi poważnych zamiłowań i przyzwyczajeń, ile raz usiłuję wyrwać się z zaklętego koła nabytych nałogów i namiętności. Nie mogę! i żal mi ciebie, mój piękny aniele, i żal mi samego siebie — bo gdy w chwilach opamiętania rozmyślam nad sobą, czuję, że... ginę.
— Ja ciebie zbawię, — szepnęła Celina i przyłożyła usta do czoła Stanisława, jak gdyby je ochłodzić i oczyścić chciała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.