Pan Gamajda czyli wybory na wójta/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pan Gamajda czyli wybory na wójta | |
Podtytuł | Obrazek z niedalekiej przeszłości | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | St. Szymanowska | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Jest wieczór świąteczny, to jest dzień, w którym Boruch się uśmiecha, żona jego Chaja-Sura rozbija pantofle z szybkością trzech do pięciu klapnięć na sekundę, a głucha Jacentowa, urzędowa niby właścicielka karczmy, kręci się, jak za dobrych czasów swej młodości.
Do karczmy powoli nadchodzą ludzie, a między nimi mąż wysoki, w granatowej kapocie, w rogatej czapce, o kształtach wspaniałych i nosie potężnym, pod którym, jako dwa krzaki jałowcu przy piasczystym wzgórku, sterczą okazałe wąsiska.
Mąż ten wchodzi do karczmy i zaraz w progu mówi potężnym basem:
— Niech będzie pochwalony! Witajcie dobrzy ludzie.
— Witajcie, panie Onufry, witajcie!
— Miłosierny Bóg dał święto i wieczór... Byliśmy w kościele, jako się patrzy — godzi się zatem tedy, na ten przykład, przepłukać, na to mówiący, choćby i grzdykę.
— Sprawiedliwie mówi — co sprawiedliwie, to sprawiedliwie!
— Aj waj! i jak sprawiedliwie, aż miło posłuchać... Chaje Sure! bryng a grine gąszor... Gicher! gicher! bałamycie nyśt!
— Siojn, siojn... ich lojf — woła Chaja Sura, biegnąc do drugiej izby...
— Niech no pan sobie siada — odzywa się Boruch, — takie osobe nie pasuje stoić. Siądźta sobie...
— To siądę — toć za jedne pieniądze.
— Ma się rozumieć, siedzenie to darmo... choć zdybuje się inszy paskudnik, co siedzi i siedzi całą noc o suchej gębie, jak wrona na sokorze...
— Jak nie ma za co se kupić...
— No to co? kawałek kryde to nie jest wielgie mecje.
— Dajcie no i przez krydy... Ja fundator, sołtysie — rzekł, zwracając się do towarzysza swego, Józefa Gwizdała, który przed paru laty był sołtysem i tak go pod dziś dzień często przez grzeczność tytułowano.
— Nie, panie Onufry, dziś to ja...
— Ho! ho.
— Mnie się zdaje — wtrącił Boruch — co się urodzi cielę, co będzie miało dwa głowe...
Obecni wybuchnęli śmiechem, Józef zmarszczył brwi.
— Niby dlaczego? — spytał.
— Ja wam co powiem, panie sołtysie; ja już tu siedzę w tej karczmie osiem lat... ja już różne rzeczy widziałem... Ja widziałem, jak się tamten stary kowal powiesił; ja widziałem, jak u Maćka czerwona krowa nogę złomiła; ja widziałem, jak u Wincentego zawaliła się studnia; ja widziałem, jak do naszej gminy przyjechała komisja — ale żeby wy kupili komu półkwaterek wódki, to ja jeszcze nie widziałem!
— Żebyś ty zmarniał!
Boruch splunął.
— Wiele pan sołtys każe postawić? — zapytał, — pewnie półkwaterek?
— Każę więcej, — rzekł ponuro Józef.
— Aj waj! pewnie będzie bal!... ja już szykuję całe dwa półkwaterki!
— Więcej...
— Kwartę?
— Więcej!
— Garniec?
— Trzy garnce!
— Wiele, wiele wy powiedzieli? trzy?
— Trzy!...
— Weźcie wy sobie pomacajta pulsu... wieta wy, gdzie człowiek ma puls?
— Ja ci pomacam łeb, ino wezmę czego twardego do garści — dawaj i tyle!
Żyd poskoczył do beczki i toczyć zaczął wódkę w garniec blaszany.
Onufry zażył tabaki i, przystępując do Józefa, zapytał:
— Tedy na ten przykład, jako nawet i w Piśmie jest, że była se winna winnica i robotniki przychodzili, jeden do dnia, drugi od podwieczorka, a zapłata każdemu była wraz; tedy powiadam na ten przykład grzecznie, mój Józefie, według jakiego interesu te trzy garnce ma Boruch dać?
— Mądreśta wy... ale i mądremu czasem się uda rzec ni w pięć ni w dziewięć.
— Oho!
— A juści! Gdzie to macie pisane, żeby ja, dawny sołtys, gospodarz Józef Gwizdał, nie mógł postawić dla uczciwej kompanji trzy garnce gorzałki?... Taka moja wola i skutek... Wy kumowie, przyjaciele i chłopcy pijta, jako was proszę po grzeczności — a ty, Boruch, ruchaj się i tocz — bo takie twoje psie prawo!! Gospodarstwo mam, pieniądze mam — a wola moja kupić, to kupuję!
— Ha, ozwał się Onufry, — powiadają, że wielkiemu panu i wielkiemu komuś wszystko wolno...
Józef odciął się.
— I to powiadają, — rzekł, — że moczony jęzor lepszy, bo z suchego to jeno otręby się sypią.
— Mądre słowo, — wtrącił Boruch, — mądre słowo, na moje sumienie! Suche drzewo i suche siano, to dobrze, ale suchy gardziel to tyle znaczy, co próżna butelka, a próżna butelka tyle znaczy co nic!
— Pijta gospodarze na zdrowie, — rzekł Józef, — pijta Frańciszku, i wy Michale, i wy Janie, pijta jeno, nie pytajta nic... Ja po prawdzie do fundów niewyrywny, ale jak się rozchodzę, to już idę.
— Wy, panie Józefie, — odezwał się Boruch — to tak jesteście, jak na Zagrodziu młyn; bez cały rok on stoi, bo jemu braknie wody, a jak na wiosnę przyjdzie woda, to un zmiele cztery garnce żyta!...
— A wy zaś, Boruchu, to jesteśta podobne do chłopskiego buta, co ma w czubie wiecheć.
— Krzynkę niepiękną gębę macie! na dawnego urzędnika to trochę niedelikatne słowo powiadacie.
— Na każde bydle inaksze chomonto, a co komu powiedzieć, to ja wiem.
— To czego sobie nie powiecie, żebyście nie byli takie pyskate?
— Cichajcie, cichajcie! — odezwał się Onufry — ja was tedy na ten przykład pogodzę.
— Pewnie, pewnie, — rzekł z westchnieniem Michał, — pan Onufry każdego pogodzi; kościelny człowiek jest... dołek na cmentarzu wykopie, łopatą krzynkę poklepie i jużci spokój...
— No, Józefie, — zawołał Onufry, — wasze zdrowie... tedy na ten przykład...
— Daj wam Boże zdrowie!
— A wiecie wy, ludzie, — odezwał się Józef tak, żeby go wszyscy słyszeli, — wiecie wy, że za dwa tygodnie będziemy nowego wójta obierali?
— Oho... albo to już nasz Wróbel nie będzie?
— Odbył swoje trzy roki — to i już.
— Ny, wielgie mecje trzy roki, — rzekł Boruch. — Gdzie to stoi napisane, żeby un nie był na drugie trzy roki?... Jak jego obiorą, to un będzie! Co, czy on wam zły wójt, nasz wójt Wróbel! Ha! ha! takiego wójta to szukać. On stworzony na to; on jak się urodził, to już miał pieczęć za cholewą. To cała osoba jest! Co wy na niego możecie powiedzieć?
— Co mam powiadać?... albo to ty ksiądz, żeby ja się przed tobą spowiadał ze swojego myślenia?
— Ja dziękuję Panu Bogu za to, co nie jestem ksiądz — i co nie potrzebuję słuchać waszego myślenia.
— Ha! ha!
— Ny, bo jakbyście mnie napchali w głowę waszych myśli, to od takiego ciężkiego interesu mógłbym dostać, broń Boże, słabość w głowie.
— Proś ty Boga, żebym ja gorączki jeno nie dostał, bo mogłaby cię zara łamana frybra spotkać!
— Aj, panie Józefie, panie Józefie! wy bardzo kiepski znawca na polityczne rozmowe, nie lubicie uszanować człowieka.
— Albo ty komisarz, żeby ja ci miał uszanowanie oddawać?
— Aj, aj, ja też mogę się czasem przydać...
— Nie wiem na co? Chyba do zatkania komina.
— Niech i tak będzie — ale ja mam także swoje kombinacje.
— Wiadomo, żydowskie przebiegi...
— Ny, ny... czasem to wcale nie żydowskie. Wy naprzykład powiadacie, że Wróbel niema być wójtem.
— Bo i nie będzie.
— A ja powiadam, że to jeszcze wcale niewiadomo...
— Józefie, — odezwał się Onufry, — Józefie! bo wy się jeno użeracie z Boruchem — a my ciekawi onego wójtostwa. Tedy na ten przykład, powiadacie, że on nie będzie?
— Toć swoje lata odbył?
— Zdaje się człowiek on to niezły...
— Albo ja powiadam, że zły... Panie Boże zachowaj... Nawet całkiem dobry... Pijak ci on jest — bo jest; pisarzowi buty czyści — bo czyści; durny z niego chłopisko, bo durny — ale dlatego człowiek dobry.
— To niechby się i ostał na drugie trzy roki, — rzekł jeden z gospodarzy.
— Ha, dla mnie niechby się ta i ostał; nie mam ja w gminie wielkich interesów — to czy mi wójt mądry, czy głupi — jedno; ale dla prostego narodu, dla biednych, a dla takich, co na podatek nie mają, twardy szelma, jak kamień. Pamiętacie ludzie, jakto Marcinowej poduszczynę zabrał — i za co? Za rubla! tak mi Boże dopomóż, za jednego rubla!
— Juścić prawda.
— Aj prawda, święta prawda...
— A pamiętacie, jak z panem sprawa była o łąki — to po której stronie on stał?
— Po panowej stronie.
— A juści.
— Świadczył tak, jak sam za sobą... wszystkich wypisał het, którzy jeno tylko paśli...
— To prawda!
— Wtenczas gospodarze nasi zapłacili coś ze czterdzieści rubli różnych sztrafów, a wszystko przez niego.
— Co wy gadacie, że gospodarze zapłacili, kiedy pan tę karę wam darował. Co to za gadanie jest?!
— Pan darował, bo taka jego wola była, ale nam zawdy krzywda.
— Jaka wam krzywda? — zawołał Boruch.
— Ja powiadam, że dla mnie niech on sobie będzie wójtem choćby i sto lat. Ja swoje gospodarstwo mam, pieniądze zawdy mam, podatek płacę — to i co mnie tam wójt? Tak mi to z nim, jako i przez niego; a choć mi postawita w kancelarji kołek z płota, zawiesicie na nim łańcuch i powiecie, że to jest wójt, — to dla mnie wszystko wraz.
— Ny, to poco gadacie na Wróbla, co on wam przeszkadza?
— Mnie?! nic — jeno się mówi według biednego narodu. Nie ma racji, kumie? — zwrócił się do jednego z gospodarzy.
— Juści jest racja... po sprawiedliwości! Zawdy on... psia noga... choćby na to mówiący i nasz Wróbel... zawdy on... podatku, psia wełna... chciwy... i bez to my se, gospodarze stateczne, obierzemy inszego wójta! Taki wójt będzie, żeby żadnych opłat nie ściągał — i kar żeby, psia wełna, nie dopisował — i żeby stójków dawać nie kazał — i do szarwarku żeby narodu nie wyganiał... taki ma wójt być! A skoro Wróbel chcą dalej wójtem ostać, to niech podpiszą, że od dziś żadnych opłat niema; a jak nie zechcą podpisać, to niech wszystkich gospodarzy, wiele nas jest, pocałują w ramię — i niech se idą spać.
— A juści, dobrzeście kumie powiedzieli.
— Ja zawdy, psia noga, jak co powiem, to ci kadencja z tego cieknie, jak woda ze sita...
— Ny, ny i to prawda... Wyśta ogromnie mądre, Michale. Wszystkie chłopy tera bardzo mądre!... nawet trudno zmiarkować gdzie się głupie podzieli? Ny, ale kiedyście tak zmądrzeli, to powiedzcie, gdzie sobie znajdziecie nowego wójta? Z jakiej wsi go sprowadzicie?
— Tedy, na ten przykład, prawda! Kogo będziecie wybierali?
Józef głos zabrał.
— Ja tam ochoty wielkiej nie mam; ale skoro mnie już tak molestujecie, prosicie, nastajecie, to możebym się i namyślił.
— Prawda! tedy na ten przykład dobrze! Będzie nowy wójt, Józef Gwizdał!
— Będzie Kacenszpek mit Rojzenhonig, — rzekł Boruch.
— Coś ty żydzie powiedział?
— Ja powiedział po żydowsku: „winszuję szczęścia nowemu panu wójtowi”...
— Dajno jeszcze ze dwa garnce: ja płacę.
— Skoro pan Józef teraz taki fundator jest, — rzekł Boruch, co będzie, jak zostanie wójtem?
— Będzie wójtem, jak się należy... nie dla formy, jeno dla biednych ludzi, żeby takiego ścisku, jak dziś, nie znali.
— Oj to, to prawda... Skąd tu brać na wszystko?
— Oj, skąd? skąd?
— Jak Bóg miłosierny da siaki taki urodzaj, to żydy zboża kupować nie chcą; — a jak znowu żydyby rade kupić, to my nie mamy co sprzedawać...
— Słuchajta ludzie! — krzyknął Józef, już mocno podchmielony, uderzając pięścią w stół, — jak ja jeno wójtem ostanę, to wnet i z żydami porządek zrobię.
— Co wy zrobicie z żydami? — spytał Boruch.
— Zrobimy taką uchwałę, że jak jeno który żyd będzie cyganił i nie da gospodarzowi za zboże tyle, co się patrzy, to go zara wsadzim na dwadzieścia i cztery godzin do haresztu; a jak odsiedzi, tedy go na furę, odwieziem do granicy gminnej i wysypiemy do rowu — niech se idzie szachrować gdzieindziej, a w naszej zaś gminie musi być wszystko foremnie i sprawiedliwie, bez żadnego oszukaństwa i bez cygaństwa...
— Wy, — rzekł Boruch, — macie wielgie głowe, wy ministerskie głowe macie!..
— Albo nie?
— To tylko szkoda jest, że wam wasza kobieta z miotłą i z łopatą już dużo rozumu z tej mądrej głowy wybiła...
Józef oburzył się.
— A tobie, poganinie jeden, co do mojej głowy?
— Ny, ja też tutaj mieszkam, mnie także mądry wójt potrzebny. Dla mnie to lepiej jest, jak wójt ma wielką głowę; dla mnie niech on ma taki wielgi łeb, jak wół, to ja będę bardzo kontenty...
— Mnie się widzi żydzie, że ty ze mnie przekpiwasz?
— Tedy na ten przykład i mnie się tak widzi, — pochwycił już cięty Onufry.
— To wam się źle zdaje, moje ludzie. Nie dziwota... u mnie lampka nie wiele świeci... Co ja mam kpić z sołtysa, z pana Józefa, takiego gospodarza, co wójtem ma być, co bogaty jest! Można z biednego pożartować, z kapcana — ale takie godne osobe! z takiego obuwatela — ktoby śmiał?
— A juści! ja chałupę swoją mam, gospodarstwo mam! pieniądze mam! i co mnie kto zrobi?
Boruch do chłopaka swego coś szepnął — i ten z karczmy wnet wybiegł...
— Tedy — odezwał się Onufry, — na ten przykład, Józefie, kochany... niech ci Pan Bóg dopomaga... Byliby chłopy głupie i ciemne, jak tabaka w rogu, żeby was, na ten przykład, na wójta nie wybrali.
— Wybierzemy! wybierzemy! bądźta spokojne...
— Wszyscy będziemy krzyczeli, jak jeden: Gwizdał, Gwizdał!
— Jak sobie uważacie, moi bracia, — rzekł z udaną skromnością były sołtys, — tak mnie z tym honorem, jak i przez niego! A mnie co? ja gospodarstwo mam, pieniądze mam; jeno żeście mnie tak już przyparli, że molestujecie, prosicie, tedy... przystaję... Dla biednych ludzi przystaję...
— Macie recht, przystańcie dla biednych ludzi... Dla nich to wielka dyferencja, czy wójt będzie Wróbel, czy wrona! — A jak im na podatek zabraknie, to wójt za nich ze swojej kieszeni zapłaci?
— Kto wie? Jak będzie jego wola, to zapłaci.
— Na taki sposób, — odezwał się Boruch, — to ja wcale nie chciałbym być wójtem...
— A juści! widział kto wójta w jarmułce!!
— Co wy myślicie — i króle bywali w jarmułkach.
— Chyba żydowskie króle!
— Tedy, na ten przykład, — rzekł z wielką powagą Onufry, — nie śmiejta się: żydowskie króle byli, jak stoi w Piśmie; na ten przykład jak o królu Dawidzie, co wielkiego wielgoluda Goljata zadusił i potem mu jeszcze łeb urznął na ten przykład.
— Juści to prawda, ale mnie się widzi, że taki król, jako król Dawid, ni pejsów, ni jarmułki nie nosił, tylko se chodził we ślufach. Prawda, Boruchu?..
— Nie widziałem... Ale patrzcie no, kto to idzie? — aj waj! taki gość, sam wójt Wróbel idzie...
Do karczmy wszedł gospodarz szpakowaty już, opasany szerokim rzemieniem, w granatowym kaszkiecie na głowie.
— Niech będzie pochwalony, — rzekł.
— Na wieki... witajcie panie wójcie, witajcie...
— Siadajcie tedy, na ten przykład, z nami...
— Skąd to pan wójt tak późno powraca?
— Ot, jeździło się po gminie...
— Poduszki babom zabierać, — mruknął Józef.
— Ha! jak wypadło zabrać, to się i zabrało...
— A juści, oj dola nasza, dola!
— Panie wójcie, — rzekł Boruch, — tu dziś wielki ruch. Józef parę garncy do kompanji kazał postawić...
— Wola jego...
— On dziś bardzo wielgi fundator jest, nasz dawny sołtys!
— Toć mu nie brak... może...
— A wam to pewnie co brakuje? — mruknął Józef.
— Bogu dzięki, nie brakuje mi nic... a jak zechcę komu postawić gorzałki, to też potrafię.
— Tedy, na ten przykład, wiadomo, — rzekł poważnie Onufry, — wiadomo, że człowiek każdy ma na ten przykład rozum i wolną wolę, do czegoby sobie upodobał... Józef, na ten przykład, miał dziś rozum i wolną wolę i oto parę garncy postawił...
— To i ja wam, moje chłopcy, postawię.
— Wójt, jak wójt, — ale inszy, co nawet wcale na wójta niepodobny, to też przed wyborami okropnie wyrywny do fundów.
— Oj, moje kochane ludzie, po co sobie przymawiać? czy przed wyborem, czy po wyborze, aby buło co postawić, to trzeba stawić i trzeba pić. To jest gospodarski interes.
— Czegóż wy Józefie na mnie krzywi? — zapytał Wróbel sołtysa.
— A co ja mam krzywy dla was być? ni wy mnie zły, ni dobry; co mnie tam! Ja gospodarstwo mam, pieniądze mam, jestem se gospodarz obsiedziały. Co mnie do was?
— Kiej tak, to wypijcie ze mną!
— Mam dość...
— Józefie... cóżeście się tak zawzięli?
— Niczyjego poczęstunku ja nie żądny.
— Ja wam co powiem, panie wójcie, — rzekł Boruch, — Józef bez to markotny jest, że sam wójtem chce być na wasze miejsce.
— Ja nie chcę, jeno że mnie ludzie gwałtem ciągną.
— Ha, cóż, — odezwał się wójt, — jak was ciągną, to bądźcie wójtem, pokosztujcie i wy tego smaku... A któż to was ciągnie, mój Józefie?
— Dyć ludzie!
— Jakie ludzie?
— O! zara jakie! — wiadomo jakie: ludzie! z rękami, z nogami, z głowami!
— Z głowami to ja nie dużo widziałem, — odezwał się Boruch półgłosem.
Wójt głową parę razy kiwnął i rzekł:
— Owszem, życzę wam, mój Józefie — niech was wybiorą, użyjecie sobie przynajmniej...
— Niby jak?
— No, to już obaczycie sami — ja wam powiadać nie będę; jeno to tobym radził, żebyście się dobrze rozmyślili, bo to rzecz nie letka.
— Jak dla kogo; kto ma głowinę kiepską, temu wszystko ciężkie i trudne.
— A wy Józefie, — wtrącił Boruch, — wy macie tęgą głowę, — ja wam już sam powiedziałem, co wasza głowa to jest wielga, jak beczka.
— Jeno, że w niej klepki musi brakuje, — odezwał się jakiś parobczak z kąta.
— Stul ty gębę, bo...
— Bo co? — zawołał hardo.
— Bo ja cię wsadzę tam, gdzieś jeszcze nie był...
— Oho, niedoczekanie wasze! jeszczeście nie wójt, a już ludzi chcecie wsadzać? Niedoczekanie wasze! tak wy będziecie wójtem, jak ja księdzem!
— Otóż będę!
— Na jury — jak rak świśnie!
— A, ty pędraku jeden, — krzyknął Józef, zrywając się z pięściami do parobka, — ty bronowłoko dworski! — a do stajni spać! Co ty doszczekujesz, psia duszo! powiedziałem, że wójtem będę, to będę!...
Zamachnął się — ale młody i zwinny parobek ciosu uniknął i sam Józefowi nogę podstawił, tak, że ten runął na ziemię, jak długi.
W tej samej chwili Józefowa wpadła do karczmy i z miejsca zaraz małżonka swego pięścią okładać zaczęła.
— A ty włóczynogo! zatraceńcze! pijaku! ty wójtem będziesz!? — tobie pasuje wójtem być, musi bez to, że się po karczmach włóczysz. Masz! masz! masz wójtostwo, włóczynogo ty jeden!
— Jaguś! — jęczał Józef — Jaguś, jagodo, nie będę już wójtem!..
— Kobieto, tedy na ten przykład, — odezwał się Onufry, — kobieto! a nie przysięgałażeś mężowi, a nie mówiłaś-to: „miłość, wiarę i posłuszeństwo“!..
— Aj, cichajcie, cichajcie panie Onufry, — wtrącił Boruch, — nie przeszkadzajcie Józefowej, kiedy una teraz cały wójt!.. Patrzcie, jak una swemu chłopu pieczęcie do pleców przykłada!
— Jaguś... Jaguś, jagodo! — jęczał Józef, — puść, pójdę do dom, sprawiedliwie pójdę.
— To idź, ruszaj się! czy chcesz, żebym cię jak beczkę bez ulicę toczyła?
— Idę, idę. Sprawiedliwie już idę.
To powiedziawszy podniósł się z trudnością — i skonfundowany, nie patrząc na nikogo, karczmę opuścił. Żona podtrzymywała jego chwiejące się kroki, nie szczędząc mu nauk moralnych i szturchańców.
Goście w karczmie śmieli się na cały głos z przygody Józefa, a Boruch, pogładziwszy brodę, rzekł:
— Ny, ny, to chwacka kobieta jest, na moje sumienie. Byłoby najlepiej, żebyście wy ją wybrali sobie na wójta.
Pani Domicela Kobzikowska, żona pokątnego doradcy, który się „adwokatem“ tytułował, była blondynką, o kształtach pełnych i dobrze zaokrąglonych. Lubiła się ubierać w powłóczyste bluzy i paliła ciągle papierosy własnego wyrobu. Wspominała też często o swoim wysokim rodzie, gdyż ojciec jej był swego czasu burmistrzem, a matka córką podleśnego z lasów rządowych. Rzucona w świat, do którego nigdy w życiu przyzwyczajona nie była, na każdym kroku okazywała bliźnim swą wyższość — a każdą przemowę zaczynała od słów: „gdyby mój mąż nie był gamajdą“...
Gdyby jej mąż nie był gamajdą! — Lecz trudno — jak się komu nie wiedzie, to już na każdym kroku!...
Kobzikowski, w chwili gdy mu oddawała białą swoją rączkę, był w biurze powiatowem kancelistą... Miał charakter pisma wprawny, czytelny, ozdobny nawet, przytem pisał z tak wściekłemi zawijasami i wykrętasami, że mu powszechnie świetną przyszłość wróżono... Ale wróżby ludzkie nie zawsze się sprawdzają. Od chwili wstąpienia w związki małżeńskie, kanceliście przestało się powodzić; do powiatu nastał nowy naczelnik, który żadnych zawijasów nie znosił — i biedny Kobzikowski ujrzał się w smutnej konieczności szukania nowej posady. Dopomagała mu w tem żona, która dotąd chodziła i prosiła różnych dygnitarzy, aż wreszcie wyjednała mu bardzo mizerną posadę na poczcie.
Kobzikowski chleba z tej posady wiele nie miał, ale za to był na etacie i nosił czapkę z gwiazdką — i byłby ją nosił po dzień dzisiejszy, gdyby nie wypadek... Zginął jakiś głupi list z pieniędzmi, czy też marek w kasie zabrakło... jednem słowem bagatelka się stała — i skutkiem tego mąż pani Domiceli znowuż czapkę postradał i znowu przez kilka miesięcy znajdował się na bruku.
Podobne historje powtarzały się co pewien czas.
W takich razach Kobzikowski przed małżonką swoją klękał i przysięgał, że go oczerniono niegodnie, że jest niewinny i że na przyszłość pilnować się będzie lepiej.
Pani Domicela przysiąg słuchała, zmywała małżonkowi głowę, wymawiała mu, że jest „gamajdą“, że sam nigdyby rady sobie nie dał na świecie — i wyrabiała nową posadę.
Po kilku latach wędrówek z posady na posadę, osiadł Kobzikowski na wsi w charakterze pokątnego doradcy. Skargi i prośby ludziom pisywał, w sprawach stawał; sprytny bardzo nie był, — ale jednak wygadać się umiał i na brak powodzenia narzekać nie mógł. Wprawdzie pani Domicela zawsze wymawiała mu, że byłoby inaczej, gdyby nie był „gamajdą“, — ale i tak jakoś szło.
A że i kamień na miejscu porasta, przeto Kobzikowscy przyszli do jakiej takiej zamożności. Były dwie krówki w oborze i tłusty konik w stajni: było to i owo — i w spiżarni zapas niezgorszy, a nawet, jak powiadano, pani Domicela przechowywała starannie kilka listów zastawnych na czarną godzinę.
Z cienkiego i wyschłego, jak wiór, kancelisty, Kobzikowski zmienił się na krzepkiego męża, o barkach szerokich, rozrosłych, a trzy podbródki pełne dodawały mu powagi i wdzięku.
Wszystko to jednak nie zadawalniało wysokiej ambicji pani Kobzikowskiej. Rozumiała, że, pomimo szumnego tytułu adwokata, mąż jej był tylko pokątnym doradcą, któremu za lada drobiazg mogą zabronić stawać w sądzie. Zresztą do tego zajęcia trzeba być innym człowiekiem, a nie takim, jak on, gamajdą... Obmyśliła więc projekt, żeby męża swego wykierować na wójta. I to wprawdzie nie wielka rzecz — chłopski wójt, — ale zawsze to stanowisko, urząd i pensja stała, a przy jej obrotności, liczyła, że i dochody będą. Zresztą, z wójtostwa możnaby z czasem zajść wyżej...
O tej ważnej sprawie pewnej niedzieli popołudniu toczy się właśnie rozmowa pomiędzy panią Domicelą a kuzynkiem jej, panem Dyziem, młodym kancelistą z powiatu.
W tak zwanym salonie państwa Kobzikowskich rolety spuszczone; w niebieskawym półcieniu muchy leniwe, pół senne, snują się po ścianach i po stole.
Pani Domicela niby siedzi, niby leży na kanapce i pali papierosa. Dyzio na fotelu obok oddaje się tej samej czynności.
— Czy nie może mi kochana kuzynka powiedzieć, dokąd Leonard pojechał?
— Mój mąż? ach! żeby Dyzio wiedział, jaki to gamajda; przechodzi wszelkie wyobrażenie... Ledwiem go wypchnęła, żeby się ruszył przecie.
— Ale dokąd pojechał?
— Dyzio nic nie wie? przecież niedługo wybory...
— Cóż was to może obchodzić? Czy ten chłop wójtem będzie, czy inny, to dla Leonarda, dla was, wszystko jedno.
— Otóż nie! Ja mam także swoje plany i liczę, że mi Dyzio pomoże...
— Co rozkażesz, kuzynko?
— Mówiłam ci już, że gdyby Leonard nie był gamajdą, to stalibyśmy dziś doskonale, ale pomimo najszczerszej chęci i starań, widzę, że on się niczego nie dorobi. Rozumie Dyzio, że pragnę zabezpieczyć sobie kawałek chleba na starość, a przy tym moim gamajdzie na siebie liczyć tylko mogę.
Koniec końcem, zaczęłam myśleć o sobie i postarałam się o to, że stary młynarz niemiec sprzedał niby to Leonardowi sześć morgów gruntu za kontraktem rejentalnym, a my daliśmy znów młynarzowi taki sekretny kwit, że ta sprzedaż nic nie znaczy. Czy Dyzio rozumie, na co ja to zrobiłam?
— Rozumiem, rozumiem; kuzynka chciałaby wójtową zostać. Szczęśliwa gmina, jak mamę kocham, szczęśliwa!
— Dyzio nie widzi daleko... Cóż mi tam z tego głupiego wójtostwa? lada chłopka to samo może mieć.
— Aha! kuzynka, jak uważam, wyżej kroi, — może na sędzinę?...
— Spodziewam się; ale wybory do sądu jeszcze daleko, a tymczasem dobreby było...
— Wójtostwo...
— Zawsze lepsze to, niż pokątne adwokactwo, i jakby się Leonard dostał na wójta, to łatwiej byłoby później torować mu drogę do sędziostwa.
— Kuzynka mówi jak dyplomata.
— Gdyby Leonard nie był gamajdą, stalibyśmy dziś zupełnie inaczej, ale cóż? Ja za niego muszę robić i myśleć — wszystko ja! gdyby nie mój rozum, nie moja zabiegliwość, nie moje staranie, to doprawdy nie wiem, czy mielibyśmy dziś kawałek chleba. Czy Dyzio myśli, że Leonard pojechałby teraz kaptować sobie chłopów, żeby nie ja! W głowie by mu to nie postało. Dobry obiad zjeść, przespać się, a potem w preferansa zagrać, — to dla niego łatwa rzecz. O! niech mi Dyzio wierzy, że do tego jedyny.
— Wiem, wiem; tak w preferansa grać, jak Leonard! phi! phi!
— To też to! ale niech Dyzio powie, do czego więcej on zdatny?
— Alboż ja wiem?
— Trzeba za niego myśleć, zabiegać i starać się. Ja już swoje zrobiłam, co tylko było można... Trzech żydów chodzi po wsiach i agituje, złote góry chłopom obiecując; ja sama, gdzie tylko mogę, to zręcznie słówko wtrącę — ale mam nadzieję, że Dyzio zechce mi także dopomódz. Przecież Dyzio tego nie odmówi biednej kuzynce?
— Wszystko, wszystko zrobię, co kuzynka każe choćby na koniec świata polecę!
— Ach! tak daleko nie trzeba — dość będzie między znajomymi... w powiecie... Dyzio rozumie przecież, o co chodzi.
— Rozumiem! Na sekretarza może kuzynka liczyć na pe, a panu pomocnikowi także słówko szepnę. Mam u niego, nie chwaląc się, wielkie łaski... ogromnie proteguje mnie. Niech kuzynka będzie spokojna. W przyszłym tygodniu wyprawiamy majówkę z tańcami; przysięgam ci kuzynko, że w każdym kontredansie, w polkach, walcach, mazurach, będę mówił o Leonardzie, zbuntuję wszystkie panie powiatowe — no — i pies jestem, jeżeli kuzynki wójtową nie zrobię.
— Jaki Dyzio dobry! — rzekła rozczulona pani Domicela.
Od bardzo wczesnego ranka na wszystkich drogach, wiodących do wsi, był ruch znaczny. Jedni jechali wozami, inni konno, wielu podążało pieszo na wybory.
Przemknęła też jedna i druga bryczka szlachecka, wymijając wózki i obsypując pieszych tumanem kurzawy, podnoszącej się zpod kopyt rączych koni.
Boruch stał przed karczmą. Ubrany był uroczyście i poważnie, w nowym kamlotowym żupanie, przepasany pasem wełnianym; na głowie miał nową czapkę aksamitną, w ręku zaś czerwoną chustkę w kraty.
I Chaja Sura wyglądała świątecznie, i bachury były troche umyte.
Taki zjazd! należało wystąpić.
Spodziewani byli na wyborach i wielcy dygnitarze z powiatu, i kilku obywateli z okolicy, a cóż dopiero mówić o tym tłumie włościan, który napływał a napływał, jak fala.
Boruch, spodziewając się pięknego zysku, gładził brodę i zastanawiał nad istotą samorządu gminnego. W rzeczy samej, nigdy może jeszcze nie wydał się on Boruchowi tak potrzebnym i pożytecznym, jak dzisiaj, a jeżeli mógł mu co zarzucić, to tylko chyba to, że wybory na wójta odbywają się co trzy lata.
Dlaczego co trzy? To jest za długi termin; i wójt sfatyguje się zanadto i w gminie niema ruchu. Żeby tak co kwartał chociaż! toby istotnie był interes.
Tego dnia placyk przed kancelarją gminną doprowadzony był do porządku. Oczyszczono go ze śmieci i wygrabiono bardzo przyzwoicie. Kancelarja była świeżutko wybielona, kurze ze stołów pościerane, a podłoga usypana piaskiem i drobno pociętymi liśćmi tataraku.
Przyjazd pana naczelnika i wybory zapowiedziane były na godzinę dwunastą w południe; ale naród wiejski, który przyzwyczajony jest wszystkie czynności rozpoczynać od rana, zgromadził się dość wcześnie.
Korzystali też z tego kandydaci i pragnęli ostatnie, stanowcze niemal chwile, na rzecz swoją wyzyskać. Karczma była jak nabita, a kto się w jej ścianach pomieścić nie mógł, rozsiadał się, jak można było, pod oknami i drzwiami, na przyzbie, przy wozach.
Wśród obywateli gospodarzy, mających prawo głosu, uwijali się ludzie bezrolni i procederzyści. Jednych sprowadziła ciekawość, drugich chęć agitowania na rzecz kuma lub przyjaciela. Wśród nich można było dostrzedz poważnego Onufrego, ciętego już dobrze kowala, ekonoma z folwarku, — a z osób wyższych — sekretarza sądu, oraz profesora, który z powagą przechadzał się od grupy do grupy.
Około godziny dziesiątej, gdy znaczna część napojów, przez Borucha na uroczystość wyborczą sprowadzonych, była wyczerpana, a Chaja Sura czuła już pewne zmęczenie, zaczęły się rysować nieco wyraźniej partje i stronnictwa.
Najsilniejszą była partja zachowawców, żądających utrzymania na stanowisku dotychczasowego wójta, Wróbla. Wśród tej grupy perorował kowal, w skórzanym fartuchu, z twarzą osmoloną sadzami. Słuchano go pilnie, jako męża mającego dużą popularność i znaczenie. Znany on był w okolicy z tego, że znakomicie kuł wozy i doskonale rwał zęby, świetnie puszczał krew koniom i bydłu, oraz niezwykle zręcznie zdejmował paskudnika z oka cierpiącego bydlęcia...
Partja zachowawców wzrastała; coraz to przemknął do niej ktoś z innej grupy, pociągnięty urokiem wymowy dzielnego kowala, który przemawiał zawzięcie i z takiem wymachiwaniem, jak gdyby pragnął żylastemi pięściami swemi miażdżyć głowy słuchaczów.
Stronnictwo postępowe, zdecydowane głosować za sołtysem Gwizdałem, gorąco pragnęło zmian, mających polegać na tem głównie, żeby wszelkie opłaty, obciążające morgę, albo zupełnie znieść, albo zmniejszyć jak najbardziej — i tak zmniejszone nie płacić gotówką, o którą dziś ludziom trudno, lecz odsiadywać w kozie...
Prócz dwóch grup wymienionych powyżej, istniała jeszcze partja takich, dla których sprawa wyborów była zupełnie obojętną. Kazano im przyjść, więc przyszli — każą odejść, pójdą. Ci jużto pokładli się na wozach i spali, jużto, rozwiązawszy kobiałki, posiadali w chłodzie i jedli chleb powoli, patrząc przed siebie bezmyślnie i ruszając szczękami.
Dwaj kuzyni Borucha nie próżnowali. Coraz chwytali kogoś to z tej, to z owej grupy, odprowadzali nabok i szeptali mu coś do ucha z żywem machaniem rękami, z przekrzywianiem głowy, spluwaniem, tupaniem nogami.
Partja pani Kobzikowskiej, najmniej silna liczebnie, zebrała się na podwórku niedaleko kancelarji. Ci panowie, mający podczas wyborów zrobić niespodziane zamieszanie, siedzieli na wywróconem korycie i raczyli się poczęstunkiem, jaki im gościnna pani Kobzikowska wyprawiła. — Moi dobrzy ludzie, — mówiła ona do nich, stojąc na progu kuchni, — jeżeli mam prawdę powiedzieć, to sama nie wiem, co takiemu Wróblowi, albo naprzykład i innemu gospodarzowi po urzędzie? Do pióra ciężki, kancelarji prowadzić nie potrafi, pisarza musi trzymać.
— Dyć prawda.
— Kłopoty, jeżdżenie do powiatu... pilnować się trzeba.
— A juści.
— To też wybierajcie mego męża. Gamajda on jest, bo gamajda, ale człowiek dobry, krzywdy wam nie zrobi. Czekajcie no, dobrzy ludzie, przyniosę wam jeszcze trochę wódki.
Stronnicy „adwokata“ spojrzeli po sobie.
— Piękne masło adwokatka ma, — rzekł jeden, gdy pani Kobzikowska odeszła.
— Piękne, bo moje, — odpowiedział drugi.
— Wasze?
— A jeno co? moje — bo właśnie wczorajszego dnia skargę do sądu pisałem.
— Niby to można masło poznać.
— Można widzita, bo moja kobieta zawdy różne sztuki z onem masłem wyrabia. Jakości marchwią podprawia i ono się robi takie żółciuteńkie, jak majowe. Ja zara też poznałem, że ono moje.
— Et, bajbuga z was i tyla, — odezwał się najgorliwszy stronnik pani adwokatowej, Maciej, — daliśta adwokatowi garnuszek masła, — to i co! wielka rzecz!.. Ale skargę na poczekaniu wam napisał.
— Juści.
— Nie darmo ludzie powiadają, że kto smaruje, to jedzie. Adwokat niezgorszy człeczyna, niechby i ostał wójtem.
— A niechby i ostał!
— Będziemy krzyczeli, żeby ostał... będziem.
Pani Kobzikowska wyniosła dużą butelkę wódki i oddała ją w ręce Macieja.
— Mój Macieju, — rzekła z przymileniem, — wyręczcie mnie i raczcie siebie oraz sąsiadów. Ja nie mam dziś ani chwili czasu... Skoro zaś zobaczycie dno we flaszce, to przyślę wam więcej.
— Już niechta pani adwokatka nie frasuje się nic. My damy radę onej butelczynie.
— Oj, oj!
— Pijcie na zdrowie.
— Nasz Maciej to wielki mechanik do szkła.
— Inszy człowiek będzie do każdej rzeczy sposobny, a inszy to i łyżką do gęby nie trafi.
— To niby mnie tak przymawiacie?
— Co mam przymawiać? Nikomu ja nie przymawiam, jeno tak powiadam, po sprawiedliwości.
— Ot, nie przekomarzajcie się po próżnicy, kiej bo piwo na kadzi, wypić nie zawadzi; a skoro pani adwokatka dała butelczynę, to niech jej Bóg miłosierny na dzieciach błogosławi.
— Kiej ich nie ma.
— To bajki! choć i nie ma, a dla tego popóźniej będą. Pamiętacie kumie, jak to Pieter Świdrowaty narzekał?
— A juści, Pieter Świdrowaty, co się z Magdą Baranówną ożenił.
— Czekali rok, dwa, trzy roki — nic — a on Pieter, chudzina, mało się nie zamartwił na śmierć. Powiada, pamiętam, do mnie: Oj sierota ja! sierota przez dzieci! Ni komu gadziny popaść, ni komu bydlęcia do wody zagnać, ni co!
— Bo i pewnie.
— Dlatego tera mają cościć ze siedmioro, a pochowali już z pięć.
— Tak to czasem bywa — zakończył Maciej — a wódka dobra!
— Bez wody.
— Wiadomo że nie taka, jak u Borucha.
Słońce wzbiło się wysoko — nadeszło południe.
Przez ten czas partja zwolenników pani adwokatowej, z Maciejem na czele, uraczyła się rzetelnie.
Co prawda, — wszystkie stronnictwa były także pod dobrą datą, a gdy naczelnik przyjechał i wyborcy zgromadzili się przed kancelarją gminną, powstał gwar i harmider, jak na jarmarku.
Kilku strażników ziemskich z trudnością usiłowali zaprowadzić porządek.
Stary wójt Wróbel, wzruszony do łez, mówił do swoich zwolenników:
— Służyłem wam, moi ludzie kochani, po sprawiedliwości, rzetelnie. Mało wam? Chceta jeszcze? Mogę jeszcze... jeszcze będę harował dla was, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż! Chceta mnie, to ostanę, a nie chceta zaś, to nie ostanę, — jak do waszej woli i ochoty.
Józef swoich nie tak serdecznie traktował.
— Co mnie! — mówił. — Tak ja z wójtostwem, jak i przez wójtostwa. Ja se gospodarz obsiedziały; grunt mam, pieniędzy dość mam, a jakbym wójtem ostał, to jeno dla biednych ludzi.
— Żeby nijakich opłat nie było!
— I żeby egzekucji wójt nie robił!
— Cichojta! cichojta, — krzyknął potężnym basem Maciej — nie ten będzie, co był, i nie ten, co wy chceta, żeby był — jeno inszy, ja wam naraję osobę.
— Uspokoić się! cicho! — wołał pisarz, — pan naczelnik chce do was przemówić.
Gdy się uciszyło nieco, naczelnik zaproponował wyborcom, żeby na następne trzylecie wybrali ponownie Wróbla.
Zachowawcy odpowiedzieli na tę propozycję jednogłośnym okrzykiem:
— Starego wójta chcemy! starego!
Postępowi milczeli, skrobiąc się z zadziwiającą jednomyślnością po czuprynach.
— Rozdzielić się! — zawołał obyty w takich interesach pisarz. — Kto za starym, niech przechodzi na prawo, kto nie — na lewo.
Zrobił się ruch, jedni drugich przepychali, ciągnęli za rękawy; nareszcie po kilku minutach partje zarysowały się wyraźnie. Stronnicy Wróbla stanęli po prawej stronie, sołtysa Józefa po lewej, Maciej zaś ze swoją gromadką na uboczu.
— Kogóż wy chcecie? — spytał naczelnik niezadowolonych.
Odpowiedzi nie było.
— No! niech który wyjdzie i powie.
Dwanaście żylastych pięści wypchnęło naprzód mówcę.
Był to Wincenty Gawron, przeciwnik wszelkich opłat podatkowych z zasady.
— Nu, coż ty nam powiesz? Kogo chcecie? — zapytał naczelnik.
Gawron do ziemi się skłonił.
— My, wielmożny naczelniku, — rzekł, — dopraszamy się, żeby wójtem ostał dawny nasz sołtys, Józef Gwizdał.
— A on chce być?
Józef naprzód wystąpił.
— Mnie, wielmożny naczelniku, tak z tem, jak i bez tego. Ja gospodarstwo swoje mam, pieniądze mam, i w moim rodzie jeszcze żadnych urzędników nie było — jeno dla biednego narodu...
Gawron przerwał tę orację.
— My chcemy, wielmożny naczelniku, żeby sołtys wójtem ostał, jeno żeby wprzódy dał nam na piśmie kwitek...
— Jaki tobie kwitek?! na co? a?
— Niby żeby się podpisał, bo on je krzynkę piśmienny, żeby się podpisał u rejenta, jako żadnych opłatów nie będzie, i egzekucjów też nie będzie, żeby se gospodarze byli spokojne i żeby stójków nie dawali, jeno żeby zawdy przed kancelarją stojała fornalka ze dwora — a jak wypadnie, na to mówiący, szarwark, a gospodarze będą mieli w polu robotę, tedy żeby gospodarzy do szarwarku nie spędzać.
— Nu, a kto drogi zreperuje?
— Do dróg reperacji można nazganiać żydów, — naród letki jest i do roboty nic nie ma.
— Ty mądry chłop! A jak ty się nazywasz, człowieku?
— Ja się nazywam na imię Wincenty, a na przezwisko Gawron! moja chałupa trzecia z brzega.
— Ty dziś trochę wypił, Gawron, nieprawda?
— A juści, mało wiele wypiło się, bo do takiego interesu trza wypić...
— No, kiedy ty wypił, to idź spać — a wy obliczcie, wiele głosów za wójtem, a wiele za sołtysem.
Z gromadki na uboczu stojącej wyrwał się Maciej, rozepchnął tłum potężnem ramieniem i stanął przed samą kancelarją.
— Nie rachować! nie rachować! — nie potrza! My i starego wójta nie chcemy, i sołtysa nie chcemy! My też gospodarze jesteśmy i wolno nam obierać wójta swoją głową.
— Wolno, wolno! a kogóż wy wybrali?
— A to, dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika, myśmy wybrali człowieka edukowanego, co je piśmienny na wszystkie cztery boki, — a jak weźmie pióro do garści, to mu jeno piszczy!
— Tak! tak! — wołali przyjaciele Macieja — nie chcemy ciemnego, nie chcemy chłopa, jeno wójta, coby urząd swój znał i mógł się obchodzić bez pisarza!
— A juści, żeby bez pisarza był sam!
— Któż u was taki kandydat?
— Gamajda!! — wrzasnął Maciej, wskazując palcem na Kobzikowskiego, — pan Gamajda! pan Gamajda wójtem ma być!!
Kobzikowski zaczerwienił się po same uszy; stronnictwa przeciwne wybuchnęły śmiechem.
Powstał piekielny wrzask.
— Gamajda! wiwat, Gamajda wójt!
Z trudnością hałas można było uśmierzyć. Maciej z miną trjumfującą spoglądał dokoła.
— Któż to Gamajda? — spytał naczelnik.
— To jest właśnie nasz pan adwokat — odrzekł Maciej z pokłonem.
— Adwokat? — on zdaje się Kobzikowski.
— Nie Kobzikowski, jeno Gamajda.
— On pijany, panie naczelniku, jak Boga kocham pijany, tłumaczył Kobzikowski.
— A jeno, pijany!! Nie taka moja głowa, żebym się miał zara upić. Jeno pana adwokata naszego szanuję i chcę, żeby wójtem ostał i insze gospodarze też chcą. Pan adwokat ma grunt, co od młynarza kupił, i taki jest gospodarz obsiedziały, jak i my. My chcemy pana adwokata i tyla! Krzyczta chłopcy: Gamajda!!
— Gamajda! — wrzeszczał cały tłum, zanosząc się od śmiechu.
— Ty gałganie! — zawołał adwokat, — ty łotrze! dlaczego mi ubliżasz? wiesz przecie, że ja się nazywam Kobzikowski.
— Kobzikowski?! — odparł ze zdumieniem Maciej — to pan adwokat Kobzikowski je?... Tak mi Boże dopomóż, nie wiedziałem, sprawiedliwie, żem nie wiedział. Pani adwokatowa zawdy mówi na pana gamajda — i ja myślałem, że Gamajda... Dyć żona chyba najlepiej wie, jak się mąż na przezwisko nazywa.
Z powodu tego wesołego zajścia wybory na kilka godzin przerwano.
Kobzikowski, ośmieszony, jako kandydat przepadł. Wybranym mógł zostać dawny wójt lub sołtys.
Gdy się zebrano powtórnie, wyborcy mieli się rozdzielić. Zwolennicy dawnego wójta stanąć po prawej stronie drogi, — sołtysowi po lewej.
Nieszczęściem dla stronnictwa Gwizdała, lewa strona była pozbawiona drzew, a słońce bez miłosierdzia piekło — wszyscy więc przeszli na stronę prawą, gdzie od kilku ogromnych topól cień padał — i w ten szczególny sposób dawny wójt wybrany został prawie jednomyślnie.
Pani Kobzikowska dostała silnego płaczu i spazmów i położyła się do łóżka.
Daremnie Kobzikowski usiłował ją pocieszać — odepchnęła go.
— Zejdź mi z oczu! zejdź mi z oczu, — wołała, — jestem skompromitowana, shańbiona!... Dotychczas byłeś zwykłym ciemięgą, a dziś jesteś już okrzyczanym gamajdą. Za takiego obwołano cię w gminie, za parę godzin dowie się o tem powiat, za parę dni gubernia... Zejdź mi z oczu, bo patrzyć na ciebie nie mogę!
To rzekłszy, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, który się zaraz w śmiech spazmatyczny zmienił.
Kobzikowski głowę tracił.
Pobiegł po wodę, po ocet — rozgniewana pani Domicela i szklankę z wodą, i flaszkę z octem rozbiła o podłogę.
Kobzikowski tak wziął do serca niefortunne zajście na wyborach, że bez poradzenia się z żoną pojechał za Wisłę, za dziesiątą granicę, i tam nająwszy w miasteczku mieszkanie, nazawsze wyniósł się ze wsi.