Pamiętniki włościanina/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki włościanina |
Podtytuł | Od pańszczyzny do dni dzisiejszych |
Redaktor | Jan Słomka (młodszy) |
Wydawca | Wydawnictwo Towarzystwa Szkoły Ludowej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Krakowska Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na wojnę zanosiło się już dobrze w r. 1909 na wiosnę, a jeszcze bardziej w 1912/13 z powodu spraw bałkańskich, ale wtedy mocarstwa pogodziły się między sobą, a do wojny większej nie przyszło.
Z powodu ciągłych wieści i zapowiedzi wojennych ludność oswoiła się z niemi i przestała się niemi trwożyć, więc nawet po zamordowaniu następcy tronu austrjackiego i jego żony w czerwcu 1914 r. przyjmowali głosy o wojnie dość obojętnie i spodziewali się, że i tym razem do wojny światowej nie przyjdzie.
Tymczasem wybuch wojny szybko się zbliżał. Austrja przesłała Serbji ultimatum, następnie wypowiedzenie wojny, poczem wojna zataczała coraz szersze kręgi.
Dnia 1 sierpnia 1914 r. ogłoszona została u nas ogólna mobilizacja. Każdy wojskowy, urlopnik czy rezerwista, do 42 roku życia miał zgłosić się w przeciągu 24 godzin w swoim regimencie. Starostwo tarnobrzeskie zaraz w nocy wysyłało ogłoszenie o tem do wszystkich gmin w powiecie przez umyślnych wysłańców. Ja również jako wójt musiałem zawiadomić wszystkich wojskowych w Dzikowie, ażeby natychmiast wychodzili do miejsca swego przeznaczenia, przeważnie do Rzeszowa. Na drugi dzień około południa już żadnego powołanego w gminie nie było, wyruszyli wszyscy do swych punktów zbornych.
Oprócz powołanych przez władze austrjackie gromadzili się równocześnie małoletni ochotnicy od 14 do 20 lat i wychodzili do Legjonów przeważnie w skrytości przed rodzicami. Nazajutrz słyszało się tylko w różnych miejscach wsi powszechny płacz i lament. Matki opowiadały, że synowie ich w nocy po cichu jako ochotnicy poszli do Legjonów, ale wkrótce dały się pocieszyć tem, że legjoniści pomogą Austrji, po biją Moskala i w ten sposób będzie odbudowana Polska, Ojczyzna nasza.
Jak wyrachowałem, to z Dzikowa wyszło 15 ochotników do legionów, w tem 2 moich wnuków, z Tarnobrzega 16, z innych wsi i miasteczek w powiecie wyszło 120, z tego z samego Radomyśla nad Sanem było 36. Wśród ochotników najwięcej było młodzieży rzemieślniczej i szkolnej.
Duch i poświęcenie w narodzie było nadzwyczaj wielkie, szczere i chętne, na wspomnienie, że Polska będzie przywróconą, gotów był każdy dać wielką ofiarę z mienia i życia.
Dnia 5 sierpnia 1914 r. Austrja wypowiedziała wojnę Rosji, a już 9—13 sierpnia rozpoczęły się walki między wojskami austrjackiemi a rosyjskiemi za Sanem w powiecie tarnobrzeskim. Do pierwszej potyczki przyszło tam we wsi Chwałowicach, gdzie znajdował się niewielki oddział austrjacki, złożony z żołnierzy pospolitego ruszenia, żandarmów i strażników skarbowych, na których napadli kozacy. O wyniku tej pierwszej potyczki były podawane ustnie i w gazetach najsprzeczniejsze wiadomości zwłaszcza o stratach wśród kozaków, których miało zginąć 30 zgórą a kilkunastu dostało się do niewoli. W każdym razie kozacy cofnęli się wtedy, ale ustępując podpalili wieś tak, że w Tarnobrzegu widoczny był pożar, t.j., wielki słup dymu.
Tegoż dnia przywieziono do Tarnobrzega koleją pierwszego rannego. Na stacji zgromadził się spory zastęp publiczności. Rannego przewieziono z wszelkiemi ostrożnościami i wygodami do szpitala. Publiczność okazywała mu wielkie współczucie.
Dnia 13 sierpnia zajęli Austrjacy lewy brzeg Wisły, t. j., po stronie Królestwa Polskiego. Brzeg ten opanowały oddziały pospolitego ruszenia złożone z Po-laków. Przeprawiały się one przez Wisłę na promach w odstępach mniej więcej milowych. Przeprawa odbywała się bez walki, gdyż Rosjanie ze straży granicznej, t. j., objeszczycy, zaraz po wybuchu wojny opuścili te strony. Tylko pod Tarnobrzegiem, nim oddział zaczął się przeprawiać, otwarto na krótko ogień karabinowy, przypuszczano bowiem, że po drugim brzegu znajdują się jeszcze Moskale. Pierwsze te strzały wywołały wielkie wrażenie i przestrach zwłaszcza wśród ludności po tamtej stronie Wisły.
Objeszczycy, opuszczając swoje kasarnie w tych stronach, zapowiadali, że niedługo po pobiciu Austrji na swoje miejsca powrócą, żeby zaś ludność tem silniej była o tem przekonaną, pozostawiali w kasarniach wszystkie swoje zasoby, jak: sprzęty, ubrania, bieliznę, siodła, — siano i owies zlali naftą, żeby nie służyły za paszę dla koni austrjackich. Wódkę wszędzie w składach monopolowych z kadzi i flaszek wylali, więc mówiono żartem, że Moskal tak wódkę lubi, że nie chciał się z drugimi podzielić, wołał wylać.
Kasarnie objeszczyków zajęły austrjackie oddziały pospolitego ruszenia pod komendą żandarmerji, liczące mniej więcej po 40 ludzi, mające za zadanie strzec brzegów Wisły, którą na galarach transportowano armaty i wojsko pod Kraśnik i Lublin.
Zachowanie się tych oddziałów i stosunek ich do ludności był dobry, nawet wzorowy.
∗
∗ ∗ |
Wśród wieści o walkach za Sanem koło Radomyśla i o zajęciu przez Austrję lewego brzegu Wisły od Sandomierza w górę rozpoczął się olbrzymi pochód wojsk austrjackich na Kraśnik i Lublin. Były to wojska należące do korpusu krakowskiego, złożone przeważnie z Polaków, w mniejszej części z Czechów i Niemców. Wszystkie przeciągały przez Tarnobrzeg i Dzików.
Dnia 12 sierpnia przejechał przez Tarnobrzeg pociągami kolejowemi pułk czeski z Ołomuńca. Na przyjęcie przejeżdżających złożyła ochotnie ludność okoliczna, zwłaszcza z Dzikowa i Tarnobrzega, na wezwanie zwierzchności gminnych różne wiktuały, jak: wędliny, owoce, napoje. Rozdzielaniem przekąsek na stacji zajmowało się grono pań miejscowych, nadto zgromadziły się tam tłumy ludności okolicznej. Żołnierze Czesi przedstawiali się dobrze, śpiewali czeskie pieśni, na powitanie zebranej publiczności wołali: »nazdar!«
Dnia 17 sierpnia zatrzymał się w Dzikowie bataljon pospolitego ruszenia z okolic Krakowa. Przymaszerował z pod Szczucina, gdzie przez pewien czas stał za Wisłą. Żołnierze opowiadali, że wszędzie w czasie marszu ludność witała ich bardzo serdecznie, raczyła mlekiem, chlebem, owocami it.p. Kobiety żegnały ich wszędzie z płaczem, jako idących na wojnę.
Dnia 18 sierpnia przejechały przez Dzików 3 baterje kanonierskie, które budziły wielkie zainteresowanie. Niektórzy po raz pierwszy w życiu mieli sposobność widzieć armaty. — Tegoż dnia zatrzymał się w Tarnobrzegu oddział sanitetów, nadto oddział pionierów. W tym ostatnim oddziale było wiele rzeczy godnych widzenia, jak: pontony, materjały do budowy mostów, życie obozowe i t. p. Konie w trenie pochodziły z niedawnego poboru po wsiach i dworach, niektóre z Dzikowa, i te poprzedni właściciele z łatwością rozpoznawali. Konie pobrane od chłopów trzymały się dobrze, niektóre wyglądały nawet lepiej, niż przedtem u gospodarzy, zajadały ze smakiem owies, którego u chłopów nieraz łaknęły, — natomiast pochodzące z dworów straciły wiele na wartości. Dwa konie zamkowe z Dzikowa zmieniły się do niepoznania. Szkodził im ciągły pobyt w drodze, nie smakowała pasza, stały smutne, uwiązane u kołka. — Po południu tegoż dnia przepłynęły Wisłą galary z armatami. Wieczorem przejechał przez Dzików długi szereg wozów z amunicją.
Dnia 19 sierpnia w południe przybył do Dzikowa pułk piechoty, rekrutowany w okolicach Żywca. Zatrzymał się tu na wypoczynek i nocleg. Wszystkie zagrody zajęte były przez wojsko. Oficerów przyjęto w domach, żołnierze spali w stodołach. U mnie w stodole i szopach spali żołnierze, nadto były karabiny maszynowe i kilka koni. W innych też wsiach, począwszy od Baranowa, nocowały wtedy różne pułki. Duch w wojsku był dobry, była wiara, że Moskala pokonają, — mniej było takich, którzy powątpiewali w możność zwyciężenia Rosji i którzy mówili: »My dobrze przyładowani, ale oni na nas pewnie jeszcze lepiej«.
Główny jednak przemarsz wojsk, należących do korpusu krakowskiego, nastąpił 20 sierpnia. Przemarsz przez Dzików rozpoczął się tego dnia wczesnym rankiem, a trwał bez przerwy cały dzień do późnego wieczora. Dzików nigdy czegoś podobnego nie widział. Przeszły pułki cieszyński, bialski, krakowski, bocheński, sądecki i inne, przechodziły należące do tych pułków orkiestry, konnica, baterje kanonierskie, od działy pionierskie, saniteckie, kuchnie połowę, a na końcu ciągnęły samochody i olbrzymia ilość podwód chłopskich z pod Tarnowa, Bochni, Krakowa, Żywca.
Wyglądało to na istną wędrówkę ludów, wszystko zmierzało ku północy, za San, na Kraśnik i Lublin. Wojska te drogę do Tarnowa przebyły kolejami, stąd maszerowały, robiąc po 3—4 mile dziennie.
Po przemarszu tych wojsk piechotnych i zaprzęgów gościniec pod wieczór wyglądał jakby zdarty wierzchem, a miejscami potworzyły się takie wyboje, że ciężkie wozy nie mogły przejechać.
Żołnierze mimo, że dźwigali ciężkie tornistry (35 do 40 kg. wagi), szli dziarsko, ze śpiewem, rzucali w przechodzie przyglądającej się publiczności żartobliwe pytania: »Jak daleko Warszawa, Petersburg«, albo »Czy Moskal jeszcze nie uciekł« i t. p. Wszędzie po drodze darzyła ich ludność czem mogła: napojem, owocami, kwiatami, życzeniami szczęśliwego powrotu.
W następnych dniach, od 21 sierpnia do 3 września, przechodziły ciągle ku Sandomierzowi mniejsze i większe oddziały wojsk pieszych i konnych, Wisłą zaś przepływały galary z armatami i wojskiem, — jednakże po przemarszu głównej siły budziły mniej zainteresowania. — 25 sierpnia zatrzymała się na noc w Dzikowie i wsiach okolicznych brygada pospolitego ruszenia z niemieckich krajów austrjackich: Austrji Dolnej, Górnej, Salzburga, Tyrolu. Ci pierwsi zaczęli się obchodzić z ludnością bezwzględnie i szorstko: w stodołach rozwiązywali niemłócone snopki i robili sobie posłanie, brali naczynia kuchenne z domów i prali w nich swoją bieliznę i t. p. Mówili, że idą walczyć za Polskę, więc należą się im wygody. Po odejściu ich narzekano powszechnie, że narobili więcej szkody, niż wszystkie poprzednie wojska razem.
Jechały też w dalszym ciągu, zdawało się bez końca, podwody chłopskie, do przewożenia prowiantów i amunicji dla wojska. Podwód tych przejechało przez Dzików tysiące.
Największy podziw budziły podwody górali ze Spiża, którzy byli różnej narodowości: Polacy, Słowacy, Węgrzy, Niemcy. Mieli oni wozy grube, mocne, konie rosłe, ogromnie wytrwałe, bo choć były w drodze od szeregu dni i przebyły kilkadziesiąt mil, nie widać było na nich znużenia, szły rączo i strojnie, jakby dopiero co z domu wyszły. Podwody te szły pod Lublin próżne, tam dopiero miały być użyte do transportów. — Przejechało też między innemi kilkaset furmanek chłopskich z Kieleckiego, naładowanych owsem, prowadzonych przez honwedów węgierskich. Konie w tych podwodach były niewielkie, ale krępe i rącze, wozy lekkie, zgrabne, uszykowane na modę krakowską.
Takie siły przeszły drogą na Tarnobrzeg, równocześnie — jak przejezdni opowiadali — druga armja austrjacka szła drogami po przeciwnej stronie Wisły, inne zaś ciągnęły do Królestwa Polskiego od Przemyśla i Lwowa. Z armjami zaś austrjackiemi współdziałały przeciw Rosji armje pruskie.
Było więc przekonanie, że Austrja i Niemcy zwyciężą, że wojna toczyć się będzie poza granicami tych państw i oddalać coraz bardziej ku wschodowi. Ci, którzy pamiętali powstanie z 63 roku, podnosili, że wtedy słabe stosunkowo siły trzymały się przeciw Rosji przez 1½ roku, więc tak potężne mocarstwa dadzą Rosji radę niechybnie.
Dla armji, która przeszła na Lublin, ściągano nad granicę olbrzymie zapasy żywności i amunicji i założono ogromne magazyny w Nadbrzeziu i Rozwadowie.
Cała ta wyprawa odbywała się wśród pięknej pogody, gdyż od wybuchu wojny przez sierpień i połowę września panowała pogoda, ciepło, nawet upalne gorąco.
Olbrzymiemu temu pochodowi przyglądały się po drogach rzesze ludności, odrywając się od zajęć codziennych. Szczęściem, że wojna wybuchła z początku sierpnia, kiedy już zbiory zboża i paszy były na ukończeniu, bo po mobilizacji reszta robót gospodarskich, jak: zbiór jęczmienia, prosa, potrawów itp. postępowała już bardzo niesporo, każdemu bowiem na myśli była wojna. Mówiono przytem powszechnie: »My zbieramy i pracujemy, a nie wiadomo, kto to będzie pożywała?
W tymże czasie odbywał się pobór nowych rekrutów. Najpierw zgłaszali się do starostwa rekruci, którzy, przebywając na robotach w Niemczech, nie stawiali się do poboru wojskowego we właściwym czasie. Takich z Tarnobrzega odjechało kilkuset do Rzeszowa, gdzie była komisja poborowa. Z samego Dzikowa było ich 13.
Dnia 21 sierpnia było częściowe zaćmienie słońca, trwające od godz. 1—2½ po południu, które przy pięknej pogodzie bardzo dobrze dało się widzieć. Zaćmienie to było zapowiedziane ze starostwa okólnikami, żeby ludność nie uważała zjawiska tego w czasie wojny za wróżbę jakichś nieszczęść.
Nazajutrz pojawił się po raz pierwszy w tych stronach balon wojskowy (Zeppelin), bardzo pilnie przez wszystkich oglądany. Płynął wolno wzdłuż Wisły ku Sandomierzowi.
Z wojną tą łączono od początku sprawę polską. Było przekonanie, że wojna światowa doprowadzi do wskrzeszenia państwa polskiego. 26 sierpnia odbyło się w Tarnobrzegu w Radzie powiatowej liczne zebranie w sprawie Naczelnego Komitetu Narodowego i legjonów polskich po stronie Austrji. Na zebranie przybyło wielu włościan, nauczycielstwa, inteligencji. Przewodniczył marszałek pow. Zbigniew Horodyński. Przemawiali dwaj delegaci Naczelnego Komitetu Narodowego z Krakowa: o powstaniu tego Komitetu, o tworzących się legjonach i potrzebie powiatowej organizacji narodowej. Po krótkiej dyskusji utworzono Komitet powiatowy, którego przewodniczącym został marszałek powiatu.
Od początku wojny dużo niezadowolenia wśród ludności budziło zachowanie się żydów, którzy — choć Austrji sprzyjali — wykręcali się od wszelkich świadczeń wojennych. Przy ogólnej mobilizacji mały procent żydów poszedł do wojska i na wojnę, podczas gdy wśród ludności chrześcijańskiej odrazu był widoczny duży ubytek mężczyzn. Prócz tego ci, którzy wzięci byli do wojska, zgłaszali się jako chorzy do szpitali, lub pełnili służbę na stacjach, posterunkach, w magazynach, gdzie nie groziło żadne niebezpieczeństwo, a tylko bardzo niewielu szło do służby polowej. Nadto wieś jedynie dawała kwatery dla wojska, gdyż w brudnych miasteczkach, zaludnionych przez żydów, nie mogło się ono zatrzymywać na noclegi. Wieś też ponosiła cały ciężar dostarczania pod wód. Nawet do naprawy dróg pociągana była wyłącznie ludność chrześcijańska, odrywana od robót polnych, domowych i od warsztatów, podczas gdy ogół żydów wystawał bezczynnie na mieście. Gdy wreszcie pod naporem opinji zaczęto ich pociągać do pracy na drogach, uciekali i kryli się po domach, piwnicach, strychach, gdzie tylko mogli. Musiano ich przemocą chwytać, wsadzać na samochody i w ten sposób dostawiać na miejsce robót.
Wielką też plagą od wybuchu wojny stało się plotkarstwo o wydarzeniach wojennych, szerzone przez ludzi wszystkich warstw. Jedni o pogodnem usposobieniu mówili najchętniej o zwycięstwach, których najczęściej nie było, inni zgryźliwi biadali o klęskach i nic dobrego nie wróżyli, inni wreszcie podszyci strachem szerzyli ciągle popłoch. W wieściach rozpowszechnianych tkwiła albo tylko drobna część prawdy, albo zgoła były one nieprawdziwe i nieprawdopodobne.
Gdy n. p. zaczęła się wojna z Serbją, powstawały ustawicznie pogłoski o zdobyciu Belgradu nawet całej Serbji, a w dzień urodzin cesarza Franciszka Józefa, 18 sierpnia 1914 r., opowiadali niektórzy z uporem, że cesarz otrzymał na wiązanie »klucze od Serbji«, t. j., kraj ten podbity.
To znowu, gdy rozpoczęły się walki za Sanem, opowiadano, że Moskale obwarowują się w Pniowie, wsi mającej górne położenie nad Sanem, że do kościoła tamtejszego wprowadzili armaty, a z wieży śledzą ruchy wojsk austrjackich i tak panują nad całą okolicą. Opowiadano dalej o bitwie pod Pniowem, że wojsko austrjackie podeszło tam w odpowiedniej sile, w czasie walki działowej kościół zwalił się w gruzy, Moskale wyginęli co do jednego, a zdobyte armaty rosyjskie wystawiono na widok publiczny w Rozwadowie w rynku. Tymczasem wszystko to było zmyślone: nie było żadnej bitwy pod Pniowem, kościół jak stał, tak stoi dotychczas, były tam wówczas tylko potyczki pod Radomyślem.
Albo chłopi w Królestwie Polskiem po wkroczeniu tam oddziałów austrjackich opowiadali, że oddziały te przeszły przez Wisłę po »mostach gumowych«, i o tych mostach mówili między sobą i podawali wiadomość dalej, a nikt nie poszedł na miejsce, żeby to naocznie sprawdzić, choć mieszkali przy Wiśle.
Ody zaś przyszło do wielkich bitew w tej wojnie światowej, przeróżnym plotkom nie było końca. Mówiono to o wielkich zwycięstwach, to o strasznych klęskach, a wieści te były najczęściej mylne i w znacznej części pochodziły z gazet.
W rzeczywistości było w tych stronach tak, że mniejsze oddziały rosyjskie za Sanem i Wisłą cofały się na razie pod naporem sił austrjackich. Była tu wówczas powszechna radość, że Austrja, a z nią sprawa polska zwycięża, mówiono też, że wojna zakończy się w paru miesiącach.
∗
∗ ∗ |
Od połowy sierpnia dochodziły do Dzikowa tylko głuche odgłosy strzałów armatnich, pochodzące z bitew, jakie toczyły się wówczas pod Kraśnikiem, Kielcami, następnie pod Niedrzwicą i Lublinem. Ludzie wsłuchiwali się w ten huk armatni, a niektórzy chcąc go lepiej słyszeć, przykładali ucho do ziemi i w ten sposób potrafili nawet rozróżnić strzały rosyjskie od austrjackich.
Tak było do pierwszych dni września. Mówiono i pisano tylko o zwycięstwach austrjackich pod Kraśnikiem, Lublinem. Ogół nie wiedział o tem, że armja austrjacka zmaga się tam z wielkiemi trudnościami, a to głównie z powodu lichych dróg w tamtych stronach i spotkania się z nieprzyjacielem bardzo dobrze przygotowanym do walki. Więc wprawdzie armja ta zmusiła Rosjan do cofania się pod Kraśnikiem, następnie pod Niedrzwicą, ale już pod Lublinem nie mogła przełamać ich oporu i zaczęła się stamtąd szybko cofać, (co było też w związku z klęskami, jakie równocześnie poniosły armje austrjackie, walczące dalej na wschód).
Odwrót ten jednak był przez dowództwo austrjackie starannie ukrywany i do ostatniej chwili ogół o nim nic nie wiedział.
Nagle 9 września zrana zaalarmowały tutejszą ludność bliskie strzały armatnie tuż z pod Sandomierza. Ze wzgórzy dzikowskich można było rozróżnić, że Rosjanie prą na Sandomierz, broniony przez Austrjaków. Od kul armatnich wybuchały w różnych miejscach pożary. Baterje rosyjskie ostrzeliwały w dalszym ciągu most w Sandomierzu, składy żywności i amunicji w Nadbrzeziu, stację w Sobowie. Oranie armat rozlegało się do późnego wieczora.
A choć kule rosyjskie nie wyrządzały większej szkody, wszczął się jednak popłoch między robotnikami, zatrudnionymi w składach wojskowych w Nadbrzeziu. Pracowało tam bowiem do 1.000 ludzi w oddziałach robotniczych. Pod wieczór przybywali oni bezładnie do Tarnobrzega, powiększając tu strach i popłoch, który się zaczął zrana od pierwszych wystrzałów armatnich.
Już wtedy z obawy przed większemi bitwami zaczęli niektórzy wyjeżdżać z Tarnobrzega, a przede wszystkiem bogatsi żydzi i panie, między niemi nawet takie, które zaciągnęły się do pracy w organizacji Czerwonego Krzyża.
W następnych dniach bitwy zbliżały się coraz bardziej w te strony tak, że w niedzielę 13 września, główne siły rosyjskie przekroczyły San pod Wrzawami, a Tarnobrzeg i Dzików ostrzeliwany był tegoż dnia przez armaty rosyjskie z za Wisły. Kule rosyjskie kierowane były głównie na stację kolejową w Tarnobrzegu, żadna jednak nie dosięgła dworca i toru kolejowego, ale padały przeważnie na polach dzikowskich, zwanych Nawozami. Uszkodziły tu jeden dom, z którego od kuli szrapnelowej spadła wszystka dachówka, jakby liście z drzewa. Armatom rosyjskim odpowiadały działa austrjackie, ukryte na wzgórzu tarnobrzeskim »Wianku« i na folwarku Wymysłowie. Ogień armatni trwał do południa. Kule wychodziły z hukiem, wyły w powietrzu i padały z trzaskiem na ziemię.
Trwoga ogarnęła ludność miejscową, której po raz pierwszy zaświstały kule nad głowami. Jedni kryli się koło swoich domów, najwięcej w piwnicach, inni uciekali, chcąc oddalić się od Wisły i wydostać się poza obręb strzałów. Przedewszystkiem rzucili się do ucieczki żydzi tarnobrzescy, unosząc z sobą część mienia, jak pościel, wydalała się też część ludności chrześcijańskiej. Po południu, gdy bitwa ucichła, wielu wracało napowrót do swych domów, wszyscy jednak żyli w obawie, że w najbliższym czasie mogą się wznowić groźniejsze wypadki.
Nazajutrz, 14 września, główne siły rosyjskie i austrjackie biły się już z tej strony Sanu, pod Rozwadowem i Zaleszanami, 3 mile od Tarnobrzega, więc dochodziły tu ogłuszające odgłosy ognia armatniego.
Wtedy dopiero stało się widocznem, że cała armja austrjacka z pod Lublina cofa się. Wielu, którzy widzieli tę świetną armję, wkraczającą do Królestwa Polskiego, do ostatniej chwili nie chciało uwierzyć, żeby ona nie sprostała nieprzyjacielowi i ustępowała mu. A jednak armja ta cofała się, ale już nie szosą, którą szła poprzednio, na Tarnobrzeg wzdłuż Wisły, gdyż droga ta mogła być już z za Wisły przez nieprzyjaciela ostrzeliwaną, ale cofała się po lichych drogach polnych i lasowych przez wsie: Żupawę, Ślęzaki itd.
Ze świetnych pułków, które poszły na Lublin, wracały tylko strzępy: wielu poległo, było rannych lub dostało się do niewoli; z trenu wiele przepadło, bo wskutek ciężkich dróg psuły się wozy, padały konie, dużo zabierał nieprzyjaciel. Na żołnierzach znać było zmęczenie i poniewierkę.
Przedewszystkiem cierpieli z powodu głodu. Przechodząc przez wsie, prosili o chleb, — chcieli płacić i pieniądze trzymali w rękach, — ale ludność wsiowa mogła zaledwie pierwsze oddziały obdzielić jakiemiś prowiantami, dla następnych nic nie było gotowego. Zgłodniali żołnierze wyrywali kapustę w polu i jedli z niej głąbie; jedli marchew pastewną, a nawet surowe ziemniaki. Wpadali do domów i często przemocą zabierali, co się dało, do jedzenia. Były wypadki, że wydzierali chleb piekący się z pieca lub ziemniaki gotujące się z garnka.
Jak opowiadali, od kilku dni nie mogli się należycie pożywić, gdyż postępował za nimi pośpiesznie nieprzyjaciel, a przytem magazyny i treny z żywnością wpadły w jego ręce lub zostały zniszczone.
Nadto rozluźniła się znacznie karność i porządek w szeregach: wielu wyczerpanych trudami wlokło się bezładnie z tyłu, inni, aby sobie ulżyć, wyrzucali po drodze naboje, pozostawiali na miejscach spoczynkowych tornistry a nawet karabiny.
Mimo wszystko pewna część nie straciła jeszcze nadziei zwycięstwa. Ci mówili, że cofają się tylko dlatego, żeby wciągnąć za sobą wgłąb Galicji Moskali, tu ich otoczyć i pobić.
Stało się tu już pewnem, że w ślad za cofającą armją austrjacka wkroczą Moskale. Wskutek tego wyjeżdżała z Tarnobrzega wielka część żydów, którymi były zapełnione całe pociągi i reszta inteligencji urzędniczej. Wyjechali też ze szpitala wszyscy lżej ranni i mniej chorzy żołnierze. Wieczór 14 września odeszły ze stacji tarnobrzeskiej ostatnie pociągi. Kto już na pociąg nie zdążył, a chciał usunąć się stąd, podążał jeszcze pieszo drogą na Majdan, Kolbuszowę ku Rzeszowowi itd. Wielu porzucało swoje domy i szło na tułaczkę bez rzeczywistej potrzeby, a tylko ze strachu przed Moskalami i przed kulami. Nie było uspokojenia urzędowego i wezwania do ludności, ażeby nie opuszczała swoich siedzib, a natomiast rozchodziły się potworne pogłoski, ze »Moskale będą wieszać«, że »mężczyzn pozostałych wcielają do swych szeregów« i t. p.
Miasto zupełnie opustoszało, pozostała w niem tylko garstka inteligencji i mieszczaństwa chrześcijańskiego, przytem najbiedniejsi żydzi, zapanowała cisza, jak przed burzą.
Chłopi nie ruszali się przeważnie ze swoich gospodarstw. Mówili wtedy: »Co będę uciekał od swego« albo »Co będę uciekał przed śmiercią, skoro wcześniej czy później umrzeć trzeba«. Pozostali też wszędzie księża, a z ust jednego z nich słyszałem wtedy: »Gdzie owce, tam i pasterz, cóżby to był za pasterz, któryby w niebezpieczeństwie porzucał swoje owce«? W znacznej części pozostali po wsiach nauczyciele ludowi. W Dzikowie pozostał na miejscu hr. Zdzisław Tarnowski z żoną.
Ci, którzy nie uciekali, przygotowywali sobie schroniska na czas bitew, kopiąc przy domostwach duże doły mające najmniej 1 m. nasypu ziemnego. Niektórzy wyjeżdżali z dobytkiem, jaki mogli zabrać, do lasów okolicznych, sądząc, że tam bezpieczniej będzie przetrwać walki. Jedni z tych zaraz wracali do domów, zaznawszy pierwszych niewygód uchodźtwa, inni nieco później, naraziwszy się często na wielkie nie-bezpieczeństwa, — gdyż — jak się pokazało — lasy nie dawały schronienia przed bitwami.
Wieczór 14 września hr. Zdzisław Tarnowski prosił mnie o przybycie do zamku. Gdy tam przyszedłem, oznajmił mi, że nazajutrz rano będziemy mieli w Dzikowie Moskali, prosił przytem o ogłoszenie w gminie, ażeby ludność zachowała się spokojnie i nie dawała powodu nieprzyjacielowi do ostrzejszych zarządzeń. Oświadczył też, że pozostaje na miejscu, mówiąc: »Dzieliłem z wami dobrą, będę dzielił i złą dolę«.
We wsi wraz z nocą nastał spokój nawet cisza, mało kto jednak spał, każdy z niepokojem oczekiwał następnego dnia.
Nazajutrz o godz. 8-mej rano, idąc do kancelarji gminnej, ujrzałem patrol rosyjską, składającą się z dwu dragonów. Natknęli się właśnie na 2 żołnierzy austrjackich, którzy nie zdążyli się jeszcze stąd wycofać, więc wywiązała się między nimi krótka strzelanina, poczem pierwsi i drudzy zawrócili w swoje strony. Nie zeszło godziny, gdy przybyły patrole rosyjskie w większej sile. Zajeżdżają do zamku, biorą z sobą hr. Zdzisława Tarnowskiego i każą się dalej prowadzić. Wjeżdżają do miasta i tu zderzają się z podjazdem austrjackim. Kulki zaczęły świstać, a w czasie tej walki hrabia schronił się szczęśliwie w boczne ulice. Również w innych miejscach patrole się ścierały i strzały odzywały się coraz częstsze. W taki czas niebezpiecznie było wychylać się na ulicę, każdy też chował się w domu.
Koło południa stanął już na mojem polu, którego mam koło domu prawie dwie morgi, tren rosyjski. Wóz stanął koło wozu tak, że konie wierzchowe, należące do trenu, nie mogły się już pomieścić. Dowódca trenu skierował się do mego domu. Wszedł do stancji z uprzejmem polskiem pozdrowieniem i prosił, ażebym pozwolił na wprowadzenie koni wierzchowych na podwórze. Zgodziłem się na to i wyszedłem z nim na podwórze, on zaś widząc, że mam w stodole zboże i siano, a w ogrodzie ładne owoce, zabronił żołnierzom najsurowiej wchodzić tak do stodoły jak i ogrodu. Widziałem z tego, że Moskale nie są tak źli, jak o nich mówiono, skoro proszą nawet o pozwolenie na wprowadzenie koni na podwórze i wiązanie ich do płotu. Toteż od tej chwili pozbyłem się obawy przed nimi.
Tymczasem pod bokiem Tarnobrzega przygotowywały się krwawe bitwy. Austrjacy zatrzymali się w Machowie, w odległości 5 kim. od Tarnobrzega, i okopy ich biegły stamtąd przez Chmielów, Cygany i dalej ku wschodowi, naprzeciw zaś nich okopali się, od Miechocina począwszy, Rosjanie. Na tych stanowiskach toczyła się zacięta bitwa przez 3 dni: 15, 16 i 17 września. Dniem i nocą rozlegał się huk armat i trzask karabinów. Na wieży klasztornej usadowił się oficer rosyjski i przez telefon podawał komendę, jak mają bić armaty. Austrjacy odkryli to i w trzecim dniu ostrzeliwali kościół. Odłamki szrapneli padały wtedy na nasze domy, byliśmy w największem niebezpieczeństwie, siedzieliśmy w piwnicach.
Straszniejszy niż sama bitwa był rabunek, który odbywał się w Tarnobrzegu w czasie tej 3dniowej bitwy. Moskale odbijali sklepy, opuszczone przez żydów, wyrzucali towary na ulicę, sami brali, co się im podobało, ładowali na swoje wozy, resztę kazali brać ludności cywilnej, czasem zmuszali do brania albo sprzedawali za bezcen. Znaleźli się przytem ludzie chciwi, niepomni na przykazania Boże, którzy nadciągali do miasta z bliższych i dalszych wsi, nawet z za Wisły i brali udział w grabieży. Po paru dniach sklepy były tak ogołocone, że za pieniądze nic nie kupił.
Jednocześnie rabusie w szynelach rosyjskich wdzierali się do domów prywatnych, opuszczonych przez właścicieli i wykradali, co mogli. W ten sposób pastwą rabunku padło wiele domów żydowskich i urzędniczych. Do domu dr. Surowieckiego zajechały pod wody, na których wywieziono całe urządzenie mieszkania. Kasy ogniotrwałe zostały wszędzie porozbijane.
Należy jednak zaznaczyć, że ogół ludu wiejskiego wykazał wtedy wysoką moralność, nie brał udziału w rabunkach i nie chciał kupować rzeczy zrabowanych, choć były za bezcen i cierpiało się na brak towarów.

Wśród bitew i rabunku wybuchały pożary. W Tarnobrzegu spalił się ratusz, kilka budynków przy ulicy Kolejowej, koszary straży skarbowej. Wieża klasztorna została uszkodzona kulami armatniemi, wszystkie okna w kościele uległy zniszczeniu. W nocy ukazywały się na niebie olbrzymie łuny, pochodzące z pożarów w różnych miejscowościach.
Nazajutrz po wkroczeniu Moskali otrzymałem wezwanie, abym się stawił jako wójt do oficera rosyjskiego, który zamieszkał w zamku hr. Tarnowskiego. Gdy tam poszedłem, otrzymałem polecenie pod osobistą surową odpowiedzialnością, ażebym w całej gminie ogłosił, że wszyscy mieszkańcy mają złożyć u mnie do godz. 2-ej wszelką broń, jaka się u nich tylko znajduje. Każdemu, ktoby broń u siebie zatrzymał, groziła kara śmierci przez powieszenie. Po obwieszczeniu tego rozkazu w gminie złożono u mnie 2 liche strzelby, 2 pistolety, z tych jeden zepsuty i jedną szablę. Tyle oddałem oficerowi, gdy przyszedł do mnie na oznaczoną godzinę z kilku żołnierzami. Oświadczył, że to mało i groził, że będzie źle, jeżeli u kogo broń znajdzie. Skończyło się jednak na tem i żadnego poszukiwania za bronią nie było.
W Mokrzyszowie jednak, gdzie żydzi nie oddali wtedy broni złożonej u nich przez żandarmów austrjackich i broń ta następnie została przez Moskali odkrytą, 5 żydów z jednej rodziny zostało powieszonych.
Po 3-dniowej bitwie Austrjacy zmuszeni byli do dalszego cofania się ku południowi na Mielec i Dębicę. Armja rosyjska poszła dalej za nimi. W ten sposób byliśmy uwolnieni od nawały wojsk i trochę odetchnęliśmy, ale pozostaliśmy pod panowaniem Moskali.
Wkroczenie Moskali łączyło się z wieloma gwałtami i nadużyciami. W pierwszych dniach wynikały one głównie z tego powodu, że Moskale dobrali się do gorzelni hr. Tarnowskiego w Dzikowie. Dopóki trwały bitwy, gorzelnia ta była strzeżona przez warty rosyjskie, gdy zaś główne siły rosyjskie poszły dalej i warty zostały ściągnięte, rzuciło się na gorzelnię i połączoną z nią rafinerję wojsko z rezerwy, rabowali wódkę i pili bez miary. Następnie pijani dopuszczali się różnych gwałtów, zaczepiając szczególnie kobiety. Ponieważ było niebezpieczeństwo, że gwałty pijanego żołdactwa mogą przybierać coraz większe rozmiary, wyszło rozporządzenie miejscowej władzy wojskowej, żeby niszczyć w gorzelni wszystkie wódki i spirytus.
Wódki we flaszkach były już przeważnie rozgrabione, wylewano więc do kanałów różne wódki z beczek, wszystkiego razem kilka wagonów. Następnie wylewano spirytus z wielkich zbiorników żelaznych, razem kilkanaście wagonów. Spirytus wypompowano do rowów przydrożnych, któremi płynął strumieniami.
Gdy to spostrzegli żołnierze z oddziałów przechodzących drogą, czerpali go w manierki, a nawet dłońmi i pili na miejscu, a ludność okoliczna nosiła w różnych naczyniach do domów. Żeby obrzydzić czerpanie spirytusu z rowów, zgarnywano tam wszelkie nieczystości z gościńca, głoszono, że jest zatruty, wszystko to jednak nie pomagało. Wkońcu musiano zapalić go i w ten sposób zniszczyć.
Dwór wogóle poniósł wtedy wielkie straty. Wojsko grabiło nagromadzoną w stertach i stodołach paszę i zboże, uprowadzano konie, chwytano bydło pasące się w polu i zarzynano, tępiono zwierzynę. Wreszcie sam hrabia został aresztowany pod zarzutem sprzyjania Austrjakom i wywieziony z zamku dnia 2 października 1914 r.
Bardzo wrogo i bezwzględnie obchodzili się Moskale z żydami, chociaż ci starali się zachować wobec wkraczających wojsk rosyjskich uprzejmość i ujmować je sobie różnemi grzecznościami. Gdy w czasie bitwy jeden żydek przerwał przez nieświadomość telefon w mieście, Moskale zgromadzili w rynku wszystkich żydów i publicznie wymierzali im chłostę nahajkami, następnie kilkunastu z nich uwięzili jako zakładników z zagrożeniem, że będą straceni, jeżeli telefon w mieście ulegnie jeszcze uszkodzeniu. W Mokrzyszowie, jak wspomniałem, stracili 5 żydów, za przechowanie broni, a na drodze pod Nagnajowem powiesili dwóch z Tarnobrzega, posądzonych o szpiegostwo.
Mnie osobiście nie wyrządzili żadnej krzywdy. Przez trzy tygodnie było ich u mnie zawsze pełno na podwórzu i na polu przy domu. Przez cały ten czas ze stodoły i ogrodu nic mi nie ruszyli, o wszystko, co im było potrzeba, prosili i za wszystko płacili albo też płacić chcieli. Ci, którzy mogli rozmówić się po polsku, przychodzili do mnie do domu na pogadankę i ciągle wzdychali, żeby się wojna jak najprędzej skończyła i »mir« nastał. Tego najwięcej pragnęli.
Młode kobiety, panny zrazu kryły się przed nimi, gdzie mogły, później jednak wychodziły do kościoła, w pole i nie było wypadku, żeby były zaczepiane.
Od nadużyć ze strony wojska chroniło najwięcej to, że z nakazu władz wojskowych zapasy wódki i spirytusu były wszędzie wylewane i niszczone i trunki alkoholowe były najsurowiej zakazane. Nie wolno było sołdatowi sprzedać wódki, a pijanemi żołnierzowi groziły również ciężkie kary.
∗
∗ ∗ |
W każdym razie dla ogółu ludności tutejszej, panowanie rosyjskie było obce i ogół pragnął powrotu »swoich«, tj., Austrjaków. Już po dwóch tygodniach chodziła cicha pogłoska między ludem, że Austrjacy znowu idą naprzód, a Moskale się cofają, że lada dzień można się spodziewać powrotu wojsk austrjackich. Nie dowierzano jednak temu i powątpiewano w to, gdyż każdy widział, że Moskale rozporządzali wielkiemi siłami, byli dobrze uzbrojeni i odżywieni. Zawładnęli ogromnemi zapasami żywności, pozostawionemi przez wojska austrjackie i żydów. Konserwami z magazynów austrjackich i jajami ze składów żydowskich rzucali żartobliwie na ludzi cywilnych, gdy wojskom austrjackim zaczął już głód doskwierać.
Jednakże od 28-go września mnożyły się wciąż oznaki cofania się Moskali, widać było ruch ich przeważnie w kierunku wstecznym. Ale ruch ten odbywał się w zupełnym porządku. Tego już dnia wracały wielkie masy wojska z orkiestrami i w wesołem usposobieniu. Żołnierze wykrzykiwali, że Austrja już pobita, że »mir« będzie. Nagle 5 października koło południa na gościńcu ku Sandomierzowi zagęściło się mocno od różnych oddziałów rosyjskich i trenów i z każdą chwilą było na drodze coraz ciaśniej, widocznem było, że Moskale cofają się pospiesznie, że uciekają, jak który może. Jednocześnie słychać było, że między Machowem i Miechocinem toczy się bitwa, a wkrótce kule działowe z za Wisły zaczęły świstać ponad Dzikowem i padały na pastwisku dzikowskiem, gdzie szerzyły popłoch wśród cofających się Moskali. Do wieczora nie było już we wsi Moskali, prócz kilkunastu, którzy rozmyślnie pozostali i ukryli się przy pomocy ludności, następnie zaś dobrowolnie oddali się w niewolę austrjacką.
Zdawało się, że każdy odżył nanowo i odetchnął świeżem, wolnem powietrzem. Każdy układał się na spoczynek z myślą, że nazajutrz zobaczy »swoich«.
Istotnie 6 października wczesnym rankiem weszły do Dzikowa wojska austrjackie. Powracały wśród uciążliwej pluty jesiennej, gdyż od drugiej połowy września do pierwszych dni października, przez trzy do czterech tygodni, gdy armja austrjacka cofała się z pod Lublina i znowu szła naprzód, panowały deszcze i zimna, na drogach było błoto i wyboje. Ludność witała Austrjaków radośnie, raczyła czem mogła, nazywała wybawicielami.
Ale nie było z nich takiej pociechy, jak tego wyczekiwano i radość powszechną wnet smutek zwarzył, gdyż wojska te odnosiły się do ludności bardzo nieprzychylnie. Były to pułki przeważnie węgierskie, mianowicie przeszedł przez Dzików korpus preszburski i tylko jedna dywizja korpusu lwowskiego, przez inne zaś wsie, położone na wschód od Dzikowa, przeszedł korpus przemyski. Główne siły pociągnęły nad San i Wisłę, gdzie po drugiej stronie okopali się Moskale i gdzie między obu wojskami toczyły się kilkutygodniowe walki. Odgłosy tych walk dochodziły ciągle do Dzikowa, gdyż najbliższe okopy oddalone były stąd niecałe 3 mile, na gościńcu panował ustawiczny ruch wojska i wszystkie wsie okoliczne zajęte były przez rezerwy.
Pewna część około 15 tysięcy zakwaterowała się w Dzikowie po gospodarzach, najchętniej u tych, którzy mieli stodoły z sianem i zbożem. Węgrzy bowiem najchętniej w stodołach umieszczali konie, aby nie potrzebowali nosić im paszy. Wiązali je wprost u sterty siana lub zboża, konie jadły, ile chciały, a pod nogi słali im snopki zboża. Gdy gospodarz prosił, aby mu zboża nie niszczyć, to żołnierz na złość brał snopki niemłócone, targał je i słał koniom pod nogi. Nie wolno było odezwać się przeciwko temu, bo można się było łatwo narazić na większe jeszcze przykrości i nieszczęście. Tak obchodziły się wojska węgierskie we wszystkich gospodarstwach, wszyscy też gospodarze jednozgodnie uskarżali się na nie.
Najlepiej tego doświadczyłem sam osobiście. Zaraz po wkroczeniu Austrjaków zjawił się u mnie pod-oficer jako kwatermistrz i pyta ostro: »Siano jest?« »Jest — odpowiadam, ale tyle, że ledwie dla dwóch krów wystarczy«. »Odmykać stodołę natychmiast, bo inaczej odbiję sam« — mówi jeszcze ostrzej. Pobiegłem zaraz po klucz, ale gdy powróciłem, już wszystkie kłódki były poukręcane i gdzieś w ogród odrzucone tak, że żadnej nie można było znaleźć. Do ukręcania kłódek miał ten kwatermistrz odpowiedni kawałek żelaza. Zapisał wszystko dla wojska i postawił żołnierza na warcie, żeby ze stodoły nikt już nic nie brał. Za parę godzin zjechała konnica, wprowadzili do stodoły 10 koni, tj., przy jednem zapolu uwiązali pięć i przy drugiem tyleż. Za parę dni nie było w stodole ani źdźbła paszy, bo część konie zjadły, część zdeptały nogami, a resztę wyniesiono do trenów, stojących przy stodole. Nic nie pomogły prośby moje i płacz kobiet, że przez całą zimę nie będzie czem krów żywić.
U mnie prócz tego zamieszkał oficer-audytor i była pomieszczona kasa wojskowa. Przyjąłem ich z największą gościnnością i spodziewałem się, że skoro starszyzna wojskowa zamieszka u mnie, to uchroni mnie od szkód i krzywdy. Nie znalazłem jednak u nich żadnej opieki.
Nieszczęście chciało, że tego samego dnia wieczór zapaliła się stajnia na granicy Dzikowa i Tarnobrzega i w stajni tej spaliły się również 2 konie wojskowe. Ogień zapuścili żołnierze przez nieostrożność, wprowadziwszy bowiem konie, zamknęli je i odeszli, potem zaraz wybuchł pożar ze środka zamkniętej stajni, prawdopodobnie skutkiem porzucenia w niej niedopalonego papierosa. Żołnierze jednak, chcąc się uchylić od odpowiedzialności, głosili, że ogień powstał przez podpalenie, wskutek zdrady miejscowej ludności. Każdego też, kto pokazał się na ulicy, biegł do gaszenia ognia, aresztowali i i odprowadzali do komendy wojskowej. Ja też jako wójt szedłem do ognia, ale mnie ludzie zawrócili, mówiąc, że żołnierze każdego cywila aresztują. Powróciłem więc do domu i poszedłem spać. Koło 12-ej w nocy zbudził mnie przez okno stróż nocny, wołając, że oficer przysyła, abym natychmiast z dwoma radnymi przybył na miejsce, gdzie się stajnia spaliła. Myślałem, że wojskowości chodzi o sporządzenie protokołu z powodu pożaru i spalenia się koni wojskowych, licząc więc na to, że do domu wnet wrócę, zarzuciłem na siebie tylko wierzchnie ubranie, wziąłem pieczątkę gminną i z dwoma radnymi przybyłem na oznaczone miejsce. Zastałem tam już burmistrza tarnobrzeskiego również z dwoma radnymi z miasta.
Oficer zaprowadził nas wszystkich do kancelarji zamkowej, gdzie stała komenda wojskowa i tu odczytał nam obwieszczenie komendy korpuśnej o odpowiedzialności i karach za rozmaite zbrodnie, przez które szkodę ponosi siła zbrojna. Według tego obwieszczenia odpowiedzialność za zbrodnie na szkodę wojska ponosiła gmina, w której zbrodnię popełniano i płaciła najpierw kontrybucję pieniężną, w razie zaś powtórzenia się zbrodni, naczelnik gminy, sekretarz i wzięci zakładnicy mieli być rozstrzelani, a sama gmina spaloną. Ponieważ tu — jak oficer mówił — wydarzyła się właśnie zbrodnia zdrady, wskutek czego spaliły się dwa konie wojskowe, przeto bierze z Dzikowa i Tarnobrzega po dwóch zakładników, mających największe zaufanie, którzy zostaną rozstrzelani, jeżeliby się wypadek zdrady powtórzył. Jako zakładników z Dzikowa zapisał mnie i Jana Ordyka, z Tarnobrzega też dwóch chrześcijańskich obywateli, chociaż miasto zamieszkane jest przeważnie przez żydów. Resztę z wezwanych uwolniono, ażeby rzeczone obwieszczenie natychmiast w swoich gminach ogłosili. Jak się później dowiedziałem, obwieszczenia te drukowane, były rozlepiane i w innych gminach w powiecie. Gdy Ordyk, który wiedział dokładnie, w jaki sposób stajnia się spaliła, zauważył, że ogień zapuścili żołnierze z papierosów, oficer zgromił go, żeby się nie ważył rzucać podobnych oszczerstw i podejrzeń.
Zostałem więc razem z innymi aresztowany i oddany pod wartę żołnierską. Nie było względu na to, że liczyłem już 72 lat, że od 40 lat byłem wójtem, że byłem zato odznaczony krzyżem zasługi. Tylem się dosłużył przez długoletnią pracę obywatelską, że miałem być nędznie rozstrzelany, gdyby jakiś wyrzutek dopuścił się zbrodni podpalenia.
Przez całą noc siedziałem razem z kolegami na korytarzu na jednej ławeczce. Cały korytarz wypełniony był przeważnie żołnierzami, którzy spali na posadzce, było też trochę cywilów, obwinionych o różne zbrodnie. Nie brakowało smrodu po Moskalach, którzy dopiero poprzedniego dnia usunęli się z tego miejsca. Niektórzy z rodziny mojej dowiedziawszy się, że jestem aresztowany i grozi mi rozstrzelanie, przybiegli do kancelarji zamkowej, ale warta puścić ich do mnie nie chciała. Płaczu i krzyku było nie do opisania, co na mnie i na moich kolegach robiło jeszcze większe wrażenie.
I tak w tych smrodach i ciżbie ludzkiej przesiedzieliśmy dwa dni i dwie noce. W tym czasie dwóch chłopów poszło stąd na rozstrzelanie. Byli to Adam Gładysz i Antoni Rzeźnik z Padwi Narodowej, obwinieni o to, że mieli się wyrażać z pochwałami o rządach rosyjskich i zabierać rzeczy z domów opuszczonych przez żydów. Egzekucja odbyła się w ogrodzie księży Dominikanów.
Pierwszy posiłek podano nam koło południa na nasze upominanie się o to. Podano nam kawę z chlebem. Na następną noc urządziliśmy sobie posłanie w kącie korytarza, ze słomy, którą nam z domu przynieśli.
Trzeciego dnia hr. Tarnowska dowiedziawszy się, że jestem aresztowany, uprosiła w komendzie mieszczącej się w zamku, żeby mnie przeprowadzono do zamku, gdzie mi przeznaczyła osobny pokoik. Przyszedł po mnie oficer, ale ja widząc, że mam iść tylko sam, a moi koledzy mają pozostać w tem samem miejscu, podziękowałem hrabinie za pamięć o mnie i oświadczyłem, że bez kolegów nie pójdę, bo wszyscy za jedną »winę« siedzimy i przyjemniej mi siedzieć w towarzystwie. Niedługo oficer przyszedł powtórnie i radził mi przenieść się do zamku, bo w ten sposób sprawa może być rychlej załatwiona. Gdy to posłyszeli moi koledzy, skłonili mnie, abym poszedł za radą oficera.
W zamku snuło się wielu wojskowych, głównie oficerów, słychać było przeważnie język węgierski. Spotkała mnie tu hrabina, przygnębiona przejściami wojennemi, tłumaczyła, że z braku miejsca nie mogła nas wszystkich umieścić w zamku, że inni zakładnicy przeprowadzeni będą do magistratu w Tarnobrzegu. Mówiła, że starała się o uwolnienie nas ale bezskutecznie, że musimy tak długo siedzieć, dopóki ta sama dywizja węgierska tu będzie. Należy tylko Boga prosić, ażeby w tym czasie nic złego się nie stało, gdyż zakładnicy za wszystkich odpowiadają. Podziękowałem jej za dobre serce, za które wdzięczność nazawsze zachowam w pamięci.
Od tej chwili czułem się już spokojniejszy, ale w dalszym ciągu pozostawałem pod wartą. Dopiero po 8 dniach, gdy dywizja węgierska odeszła ku Mielcowi, zostałem wypuszczony na wolność.
Przychodzę do domu, zastaję pustki w stodole i w całem gospodarstwie. Wojska wszystko częścią zabrały, częścią zniszczyły. Ale nie na tem koniec. Poszli Węgrzy, ale nadeszły inne wojska mieszane, Rusini i Rumuni. Cała wieś była ogołocona, brak było wszystkiego, a tymczasem przychodził jeden żołnierz za drugim i żądali natychmiast to podwód, to paszy dla koni, to bydła do rzezi i t. d. Każdy kierował się do wójta, domagał się bezwzględnie i groził karą śmierci, jeżeli jego żądanie nie będzie wypełnione. Trudno się było wymówić, że to wszystko już wykupione i zabrane przez wojska, które przedtem przechodziły i w gminie zatrzymywały się.
Tak było wówczas w Dzikowie, gorzej zaś działo się w tych wsiach, które były położone bliżej linji bojowej. W Gorzycach np., leżących na połowie drogi między Tarnobrzegiem i Sanem, aresztowano Adama Grzywacza, długoletniego wójta, który zawsze popierał rządy austrjackie i każdemu staroście starał się iść na rękę. Jednakże w czasie postoju wojska w Gorzycach rzucono na niego oskarżenie, że trzyma z Moskalami i jest szpiegiem. Oskarżenie było tajne i pochodziło prawdopodobnie od żydów, ponieważ przed paru laty on a nie żyd uzyskał koncesję na gospodę we wsi. Na skutek takich oskarżeń został aresztowany przez dragonów austrjackich i skazany na śmierć przez powieszenie, przyczem według wyroku ciało jego przez 3 dni miało wisieć dla postrachu innych szpiegów. Nie zważano na to, że oskarżenie było bez wszelkich dowodów, a oskarżony do ostatniej chwili Bogiem się świadczył, że jest niewinny. Już mu założono pętelkę na szyję i postawiono go pod jabłonią w ogrodzie, wyprowadzono przytem rodzinę, aby na jego śmierć patrzała. Szczęściem, że powróz był za krótki i żołnierz nie mógł dostać końca, żeby skazańca pociągnąć do góry. Więc go tymczasem zakuto w kajdany, a następnie wyrok śmierci zmieniono na wywiezienie do więzień w Austrji Górnej. Razem z nim wywieziono bez powodu syna Stefana i synową tak, że pięcioro ich drobnych dzieci pozostało jedynie na opiece chorej, znękanej babki. Grzywaczowie siedzieli następnie w różnych kryminałach i dopiero po 9ciu miesiącach na skutek usilnych starań ze strony posła Lasockiego zostali uwolnieni. — Podobne przykłady dzikiego znęcania się nad ludźmi możnaby przytaczać bez końca.
∗
∗ ∗ |
Wojna trwała dopiero trzeci miesiąc, a już widać było na każdem miejscu straszny jej posiew. Na wsi panował już niedostatek wszystkiego. A trzeba zaznaczyć, że rok 1914 pod względem plonów był pomyślny dla rolników. W polach i ogrodach były ładne urodzaje, zboża i pasze zebrano z pogodą.
Stodoły szczelnie o tej porze wypełnione i zazwyczaj starannie przez gospodarzy utrzymywane, świeciły przeważnie pustką, były roztrzęsione, zagnojone. Przyczyniły się do tego ustawiczne postoje wojskowe, a zwłaszcza konnicy. Żołnierze bowiem rozkładając się na wsi na nocleg, nie zważali najczęściej, że zboże niemłócone, a siano stanowi karmę dla bydła, ale rozwiązywali na posłanie snopki ze zbożem i układali się na wyborowej paszy. Koniom zadawano paszy więcej, niż mogły przejeść, więc one nie tyle zjadły, ile nogami stratowały i w gnój wdeptały. A najgorsze było wprowadzanie koni do stodół, gdzie jadły z pełnego zapola i gnój robiły na boisku. Niektóre oddziały płaciły za wziętą paszę, ile się należało, inne płaciły zaledwie część wartości, znaczna część jednak nie płaciła.
W gospodarstwach brak było koni i wozów, nie było czem ukończyć zbiorów jesiennych, uprawić pola na zimę, zasiać oziminę, przywieźć drzewa z lasu. Zaraz bowiem po mobilizacji poszła na wojnę pewna liczba podwód, wykazana równomiernie z każdej wsi przez starostwo. Dzików dostarczył wtedy 15 podwód. Potem jednak, gdy za główną armją szły dalsze oddziały wojskowe, brano po drodze podwody bez żadnej kontroli. Nieraz żołnierz wpadał, zabierał gospodarza na podwodę od robót gospodarskich, a gdy sam gospodarz nie mógł jechać, zabierał mu konie z wozem albo sam wóz lub konie, albo tylko jakąś część wozu np. koła, według tego co mu było potrzebne. Bywało też, że zostawiał gospodarzowi konie liche, wyczerpane drogą, a zabierał dobre, albo porzucał wóz zepsuty, a brał dobry, nie dając na to żadnego pokwitowania. Często gospodarze wzięci na podwody, narażeni tam na śmierć, głód i poniewierkę, porzucali po pewnym czasie swoje zaprzęgi i sami wracali do domu, często byli zmuszeni pozostawić je w drodze, bo konie ustawały im z utrudzenia. W ten sposób gospodarze potracili swoje zaprzęgi w całości lub w części, a w trzecim miesiącu wojny plątały się po wsiach jedynie konie chore, niezdatne już do podwód wojskowych i zostały tylko wozy zepsute, nie nadające się do użytku.
W każdem gospodarstwie chłopskiem, mniejszem czy większem, utrzymała się wówczas już tylko jedna krowa, reszta wybrana była na rzeź dla wojska. Krowy brane były z początku według wykazu ze starostwa po cenie targowej, potem bez wszelkiego rachunku.
W przeważnej części domów nie było już nawet prosięcia, a za pobrane sztuki płacili bardzo licho, nieraz ledwie połowę lub trzecią część tego, co były warte.
Drób, t. j., gęsi, kaczki, kury, wytępiony był tak, że w niektórych wsiach trudno było o jakiego ptaka domowego. Drób zaczęli wybijać Moskale, zwłaszcza Kozacy, którzy umieli ścinać go zręcznie szablami. Brali go zupełnie samowolnie, najczęściej nic nie płacąc. W ogóle co do zapłaty, zawsze więcej płacili Austrjacy niż Rosjanie.
Wszędzie, gdzie tylko wojsko stało, zniszczone zostały pasieki. Najpierw Moskale zaczęli rabować ule, mianowicie otwierali je, pszczoły podpalali, a miód wydzierali. W taki zbrodniczy sposób niszczyli cale gospodarstwo pszczelarskie, żeby zdobyć trochę miodu.
Płoty były rozebrane, zniszczone, a zagrody rozgrodzone, gdyż wojsko w czasie postojów, a zwłaszcza Moskale palili najchętniej plotami.
Tak przedstawiały się wsie, przez które przechodziły wojska i odpoczywały. Wsie zaś leżące na linjach, na których przez dłuższy czas toczyły się bitwy, przedstawiały obraz daleko większego zniszczenia.
Po przemarszach wojskowych na drogach potworzyły się głębokie wyboje tak, że łamały się w nich koła, grzęzły wozy. Wyboje te wypełniano gałęziami i drzewem i w ten sposób możliwa była dalsza komunikacja. Ucierpiały przez to bardzo drzewa przydrożne, które obcinano i ścinano na taką naprawę dróg. Piękne gościńce w tych stronach zmieniły się do niepoznania. Pola przydrożne były pozajeżdżane, gdyż miejscami lepszy był przejazd polami niż gościńcem.
Co kilka kroków leżały przy drogach konie padłe z wyczerpania. Grzebali je na miejscu żołnierze, a w większej części ludność wsiowa w obrębie swoich gmin. Niektóre leżały niezakopane po parę tygodni.
Główna robota po wsiach w czasie przemarszów, postojów wojskowych i bitew polegała na ustawicznem porządkowaniu i ukrywaniu pozostałego mienia, to znów na wydobywaniu go na wierzch, gdy niebezpieczeństwo minęło. — Ubrania, pościel, zboże chowali w piwnicach albo zakopywali w pakach w ziemi, co jednak nie było dobre, gdyż rzeczy tak ukrywane butwiały i psuły się, nadto Moskale umieli natrafiać na ślad takich schowków i rabowali je. — Ziemniaki dołowano w polu równo z ziemią, nie w kopcach, i w ten sposób dobrze się przechowywały. — Konie wyprowadzali do lasów i kęp albo trzymali w ciemnych stajniach i nie wyprowadzali ich stamtąd, bo każdej chwili mógł się nawinąć żołnierz i konie zabrać. Więc choć ktoś miał jeszcze jakąś szkapinę, nie mógł nią robić w polu, czy gdzieś wyjechać, bo zaraz mógł ją stracić. — Pozostałe krowy, świnie, drób zamykano na noc w komorach lub sieniach, skąd trudniej było rabusiom uprowadzić je, bo wobec wzrastającego rozpasania w wojsku, w oborze nie były bezpieczne. — Wozy rozbierano i poszczególne części ukrywano w różnych miejscach, nawet zakopywano w ziemi. Trzeba też było ukrywać naczynia kuchenne, chleb, różne wiktuały, opał, bo gdy wojsko we wsi zatrzymało się i rozkwaterowało po domach, można było wszystko odrazu stracić, zostać bez niczego, o głodzie i chłodzie.
Do wielkich strat w gospodarstwach przyczyniło się w znacznej części to, że brak było mężczyzn, którzy mogli jeszcze jako tako chronić swe domy i zagrody przed nadużyciami żołnierskiemi. Wyszli oni do wojska lub wyjechali z podwodami albo przebywali na robotach w Ameryce i wrócić stamtąd w czasie wojny nie mogli, w wielu więc domach pozostały same kobiety z dziećmi. Gospodynie takie narażone były na wiele kłopotów i udręczeń i broniły się jedynie płaczem i lamentowaniem. Często jednak, bezsilne wobec różnych wybryków żołnierskich, opuszczały swoje domy i przenosiły się do krewnych lub sąsiadów, gdzie w większej gromadzie łatwiej było bronić się. Dużo więc domów w czasie wojny było niezamieszkanych, pustych.
Brak zaprzęgów, ludzi do pracy i kłopoty z postojami wojskowemi sprawiały, że roboty polne, które zwyczajnie kończą się już we wrześniu, jak: kopanie ziemniaków, uprawa pod oziminy, ciągnęły się przez październik i pozostały na listopad. Szczególnie po dworach widać było wielkie opóźnienie w robotach polnych. Nie było bowiem ludzi do pracy, choć płacono dobrze, bo np. przy kopankach najemnik otrzymywał nawet połowę ukopanych ziemniaków. Po dworach też prawie połowa ziemniaków była jeszcze nie wykopana, gdy w listopadzie chwyciły mrozy.
Obok strat materjalnych ujawniały się w czasie wojny z wielką jaskrawością różne wady i grzechy ludzkie. Więc panoszyła się po wsiach zazdrość, z powodu której sąsiad sąsiada wydawał, co ma jeszcze w domu, w oborze, w stodole, żeby komu z wojny więcej nie zostało. Zdradzano się wzajemnie dotąd, aż już z każdego gospodarstwa wszystko było wybrane, co się tylko dało zabrać. Krzewiła się też silnie zawiść i złość sąsiedzka. Nie brak jej w czasach zwyczajnych, ponieważ wsie stłoczone na jednem miejscu, pola rozdrobione, więc jeden drugiemu na karku siedzi, rodzą się kłótnie, procesy i zawiść, przechodząca nieraz z ojców na dzieci, z jednego pokolenia na drugie. Ale w czasie wojny zawiść wybuchła z większą siłą, jeden drugiego oskarżał, starał się zniszczyć.
Tarnobrzeg i okoliczne miasteczka uległy ogromnemu zniszczeniu, zrabowane w nich były podczas pobytu Rosjan sklepy i domy urzędników. Ocalało coś tylko po wsiach dzięki temu, że chłopi zostali na miejscu i bronili, jak mogli, domostwa i zagrody od zniszczenia wojennego. Gdyby chłopi, podobnie jak ludność miastowa, opuścili swoje siedziby, kraj popadłby w większe jeszcze spustoszenie i ruinę.
Od czasu, jak się zaczęło zanosić na wielką wojnę, t. j., od r. 1912 znikła w obiegu moneta złota tak, że w chwili wybuchu wojny i w czasie jej trwania monetę złotą mógł posiadać chyba tylko ten, kto ją schował zawczasu i nie wydawał jej.
W obiegu były tylko pieniądze papierowe, srebrne i niklowe, najwięcej jednak papierowych. Srebrne bowiem, kto otrzymał, starał się je schować, a wydawał papierowe w obawie, że te mogą utracić wartość.
Dlatego brak było monety drobnej, co dotkliwie dawało się odczuwać przy wydawaniu reszty, — więc zaraz w początku wojny wprowadzone zostały drobniejsze pieniądze papierowe, mianowicie dwukoronówki.
Ceny towarów były w pierwszych tygodniach wojny normalne i nie uczuwało się niedostatku żadnego towaru. Gdy przechodziły wielkie armje i na niektóre towary spożywcze był wielki popyt, a żydzi, korzystając z tego, podnosili ceny tych towarów, pociągano ich za to do sądowej odpowiedzialności i ostro karano. Wydawano taryfy cen i ostrzeżenia, że cen nie wolno podnosić.
Gdy jednak wkroczyli Rosjanie i Tarnobrzeg został doszczętnie zrabowany, a nie było dowozu towarów koleją, zabrakło rzeczy potrzebnych do codziennego użytku, jak: nafta, zapałki, sól, cukier, mydło, i ceny ich niesłychanie podskoczyły w górę.
Pudełeczko zapałek, które zwyczajnie kosztowało 2 h., podskoczyło na 10 h., litr nafty z 32 h, na 1 k. 80 h., 1 kg. mydła z 80 h. na 3 k. 20 h.
Za litr wódki płacono 8 k. (podczas gdy przed wojną kosztowała 2 k.) i nie można jej było dostać, bo wszędzie była wylana. Niektórzy tylko szynkarze zdołali ukryć pewien jej zapas i garnęli potem za nią pieniądze. Ale i to wnet się wyczerpało.
Ceny produktów gospodarskich podniosły się niewiele: 100 kg. żyta z 16 na 22 k., pszenicy z 26 na 36 k.
Drzewo opałowe było po zwyczajnych cenach, t. j., po 36 k. za sąg. Biednym hrabia sprzedawał taniej, a nawet dawał bezpłatnie.
Drób przewożony wtedy z Królestwa Polskiego był tani: gęsi płaciło się po 1 rublu, kaczki po 30 kop., jaja po 4—5 groszy.
Krowy i świnie były nawet tańsze, niż w czasie pokoju, gdyż gospodarze mający więcej sztuk w domu wyzbywali się ich z obawy, że będą zabrane przez wojsko, które przeważnie płaciło mało i zupełnie dowolnie według własnej oceny.
Koni nikt nie chciał kupować, gdyż brano je ciągle do podwód i gospodarz je tracił, bo albo wcale już nie wracały, albo wracały wyniszczone, chore. Kupowano tylko od wojskowości po kilka koron konie chore, niezdatne już do żadnej służby wojennej. Konie takie zostawiała też wojskowość po wsiach zadarmo; wiele z nich zdychało. Takie tylko konie utrzymywały się przeważnie u gospodarzy. Z koni wojskowych najmniej wytrwałe okazały się węgierskie, przyzwyczajone do cieplejszego klimatu. Te ginęły masowo.
Przed wkroczeniem Rosjan z urzędów czynne było w pełni starostwo, zajęte jednak było prawie wyłącznie sprawami wojennemi, podobnie jak podwładne mu urzędy gminne. Także poczty i koleje służyły przedewszystkiem wojskowości i wojnie. — W Radzie powiatowej urzędowanie zamierało z dniem każdym. — Sąd urzędował w zmniejszonym składzie, gdyż niektórzy sędziowie powołani zostali na wojnę. Rejent i adwokaci zamknęli kancelarje, gdyż stanęło zawieranie umów, procesy i nie zgłaszały się strony. — Weterynarz przestał zajmować się sprawami zdrowotnemi bydła, nie zarządzał zamknięcia targów, chociaż panowała pryszczyca. — Nauka w szkołach po wakacjach nie rozpoczęła się i szkoły stały pustką lub były zajęte przez wojska.
Po wkroczeniu Rosjan i wyjeździe urzędników, zamarło zupełnie działanie wszystkich urzędów, przytem tak urzędy, jak majątki różnych stowarzyszeń porzucone były przeważnie na pastwę losów. Ujawniała się w tem często mała dbałość o dobro państwowe i społeczne.
∗
∗ ∗ |
Przez 3 miesiące od wybuchu wojny, t. j., od 1 sierpnia aż prawie do końca października 1914 r. wypełniałem jako wójt wszystkie rozkazy władzy wojskowej, jak: ogłaszanie obwieszczeń mobilizacyjnych dostarczanie podwód, siana, owsa, bydła rzeźnego, kwater dla wojska i koni i t. d. Co tylko rozkaz wojskowy wymagał, musiałem wszystko wykonać. Gdy się wojska austrjackie z Królestwa Polskiego wycofały, a zaraz na drugi dzień wkroczyły do nas rosyjskie, zaczęły się rosyjskie żądania od gminy, a wszystkie pod zagrożeniem śmierci, i byłem zmuszony patrzeć w tym czasie na straszne rabunki we wsi, w mieście, we dworze. Ale po trzech tygodniach wypędzono Moskali i weszły wojska austrjackie. Wykonywałem znowu rozkazy armji austrjackiej, ale już w warunkach nierównie cięższych, gdyż walki toczyły się w blizkości nad Sanem, a z powodu wielkich przemarszów i postojów wojsk okazał się największy brak żywności dla wojska, ludności cywilnej i koni. Nadto byłem wtedy uwięziony jako zakładnik.
Wkońcu pragnąc znaleźć wytchnienie od tej nadmiernej pracy na moje starsze lata, postanowiłem wyjechać na jakiś czas do Wiednia do krewnych, urzędowanie gminne zdać na zastępcę, a dom i gospodarstwo na rodzinę. Aby się do podróży zabezpieczyć, poszedłem 20 października do starostwa w Tarnobrzegu i otrzymałem legitymację, a od komendy wojskowej potwierdzenie.
Dnia 21 października 1914 r. przygotowałem sobie małą walizkę, w której miałem po 3 kawałki bielizny i bochenek chleba razowego. Na krótko przedtem posłałem mego komornika, aby mi w mieście kupił na drogę coś do chleba, bo w domu nic nie było, — ten obiegł całe miasto i nic nie kupił, bo w sklepach także nic nie było. Do stacji w Tarnobrzegu odwiózł mnie mój zięć i to boczną drogą, gdyż była obawa, żeby go przechodzące wojska nie zabrały z tej drogi na podwodę. O godzinie 10 rano byłem na stacji kolejowej, okazałem się legitymacją, bo inaczej na dworzec wstęp był wzbroniony. Na stacji w całym gmachu zastałem pełno słomy i śmieci, stoły, ławki i różne meble powywracane, popsute, prócz jednej stancji, gdzie była ekspedycja wojskowa. Były to jeszcze ślady z pierwszego pobytu Moskali. Patrząc na to wszystko, mimowoli uczuwałem dreszcze po ciele. Chcę się zapytać, kiedy pociąg odejdzie, nie mogę się zmówić, bo wszyscy mówią po niemiecku, wreszcie znalazłem kolejarza mówiącego po polsku i ten mnie poucza, że pociągi idą całkiem nieregularnie i trzeba siedzieć na stacji tak długo, aż będzie szedł pociąg ku Dębicy. Chcę zawczasu bilet kupić, niema kasy, — więc czekam niespokojny i cały ścierpnięty od 10 rano do 5 wieczór. O 5-tej wjeżdża na stację pociąg ciężarowy, mówią, że pójdzie ku Krakowu, ale nikt nie zapowiada, żeby siadać. Widzę jednak, że inni, którzy ze mną czekali, biegną do wagonów, więc i ja za nimi. Widzę tylko wagony do przewożenia bydła, w nadziei, że lepszy znajdę biegnę wzdłuż pociągu, tymczasem odzywa się sygnał, pociąg ma już ruszyć, więc siadam do najbliższego wagonu. Na szczęście była w nim choć ławka, na której można było siedzieć.
Drugie szczęście, że miałem w tym wagonie za towarzyszy dwóch gospodarzy z pod Tarnowa z Lisiej Góry. Byli to furmani z podwód czyli »forszpanów«, którzy swemi wozami 3 miesiące na wojnie byli. Opowiadali swoje przygody, jakie przeszli: objechali znaczną część Galicji i Królestwa Polskiego, byli pod Lublinem i Dęblinem. Wkońcu konie im popadały, wozy ostawili, a sami zostali uwolnieni do domu. Opowiadań ich nie opisałby — jak to mówią — na wołowej skórze. Czuli się szczęśliwi, że zobaczą się z swemi rodzinami i swojem gospodarstwem.
Około 4-tej rano jeszcze było ciemno, jak ci gospodarze pożegnali się ze mną serdecznym uściskiem, wyszli z wagonu w Tarnowie i zostałem sam. Zrobiło mi się smutno, bo nie miałem do kogo słowa przemówić, lecz nadzieja mnie pocieszała, że niedługo zacznie dnieć. Zasunąłem drzwi od wagonu, bo był przeciąg i zimno; szczęście, że miałem dobry kożuch i sukmanę. Było ciemno, bo w wagonie nie było żadnego światła. Siedząc na ławie, rozmyślałem. Pociąg nigdzie po stacjach nie stawał, aż około 6-tej stanął w Podgórzu pod Krakowem. Odsunąłem drzwi od wagonu. Rozradowałem się, że już dzień, że jestem już prawie w Krakowie, gdzie spożyję śniadanie. Byłem głodny, bo jak wczoraj rano na prędce wypiłem trochę kawy w domu, tak przebyłem do tego czasu, nie mając nic w ustach. Miałem wprawdzie bochenek chleba, ale twardy, liczyłem na to, że może na stacjach w Tarnobrzegu, Dębicy albo Tarnowie choć ciepłej herbaty wypiję, lecz nadaremnie. Na stacjach wszystko było zrujnowane, brak wszystkiego. Zamiast śniadania, zjadłem w Krakowie zaledwie około 2-ej po południu obiad, bo pociąg, jak stanął w Podgórzu około 6-ej rano, tak dopiero około 1-ej po południu ruszył. Godzina za godziną schodziła, a pociąg stał, nie można się było dopytać, kiedy ruszy. Wkońcu jednak ruszył i niedługo byłem nie tak w Krakowie, ale poza Krakowem, bo pociąg przejechał stację osobową i pociągnął dalej na dworzec towarowy. Zaniepokoiłem się, że jadę gdzieś dalej, patrzę, że niektórzy z wagonów zeskakują, więc i ja naładowałem sobie walizkę we drzwiach wagonu, skoczyłem szczęśliwie i walizkę ściągnąłem. Nie dziw, byłem dość lekki, bo przeszło 30 godzin nie jadłem.
Szedłem następnie do stacji osobowej bez mała tyle, jakbym był miał z Podgórza, siadłem na tramwaj i zajechałem do znajomych na ul. Starowiślną. Ci mnie z wielką uciechą i życzliwością przyjęli, nie pozwolili iść do restauracji, ugościli zaraz obiadem i prosili, abym u nich choć 3 dni odpoczął. Zostałem więc i miałem wszelkie wygody. Na drugi dzień poszedłem z uprzejmą gospodynią do sklepu spożywczego, aby kupić i zasłać rodzinie do Dzikowa choć trochę artykułów spożywczych, bo w Tarnobrzegu trudno było o nie. Kupiłem po 25 klg mąki i cukru, po 5 klg ryżu, krupek kaszy, kawy itp., wyrobiłem w magistracie pozwolenie na wysyłkę, bo inaczej kolej nie przyjmowała, i wszystko odesłałem. Napisałem też list, żeby się temi wiktuałami w rodzinie podzielili, że w Wiedniu, gdzie może będzie taniej, kupię więcej itd. Tymczasem i tego nie dostali, ponieważ w pierwszych dniach listopada powiat tarnobrzeski został ponownie zajęty przez Moskali. Paczka — jak się później pokazało — leżała 3 miesiące na kolei w Tarnowie, chodziła potem po Węgrzech, — przyczem znacznie zelżała, reszta wróciła do Krakowa. Kolej za ten przewóz policzyła 24 k. i zawartość więcej już nawet nie była warta. Rodziny więc nie pożywiłem, a wydałem gotówkę, jaką po zniszczeniu wojennem mogłem wziąć z domu.
Z Krakowa popisałem listy do domu, na które nie miałem już otrzymać odpowiedzi i przez długie miesiące nic zgoła nie wiedziałem, czy listy moje doszły, czy w rodzinie zdrowi, czy żyją i czem żyją. W niedzielę poszedłem do spowiedzi do kościoła OO. Dominikanów. Tu poznali ninie księża Markiewicz i Masny, którzy byli kiedyś w dzikowskim klasztorze przeorami, zaprosili mnie na obiad, gdzie się znalazłem w gronie kilkunastu księży. Wszyscy z ciekawością wypytywali się, jak się zachowali Rosjanie w czasie 3-tygodniowego pobytu w Tarnobrzeskiem, a ja, com widział naocznie, opowiedziałem. 27-go wyjechałem do Wiednia. Podróż była dosyć wygodna, bo podróżnych było niewiele, tylko prawie sama służba kolejowa. Przyjechałem do Wiednia tego samego dnia o 11-tej w nocy.
Gdym pierwszą noc przenocował u krewnych, którzy już od 20 lat mieszkali w Wiedniu, przeliczyłem swój pulares, w którym znalazłem wszystkiego kilka koron, tyle na cały pobyt w Wiedniu i podróż z powrotem. Jednak nadzieja mnie pocieszała, że nie długo powrócę do domu, a tymczasem potrzebny kapitał pożyczę sobie u krewnych. Miałem też miłe uczucie, że znalazłem się zdała od linji bojowej.
Nagle 1 listopada w nocy przyjeżdżają z Dzikowa dwie siostry moich gospodarzy, weszły z wielką trwogą i opowiadają, że wojska austrjackie cofają się, że z różnych stron doradzają, aby się ludność wynosiła do dalszych okolic, a szczególnie panny, młode kobiety i mężczyźni należący do poboru wojskowego, gdyż Moskale nadciągają, — że do Krakowa osób cywilnych już nie wpuszczają itd. Tu dopiero mrówki przeszły mnie po ciele i uczułem trwogę, myśląc, co się tam teraz z rodziną dzieje. Jak tę noc do rana przespałem, można się domyśleć. Na drugi dzień poszedł mój gospodarz przybyłe panny zameldować na policji, a tam zaznaczyli, że w tem mieszkaniu może być najwięcej 6 osób. Byłem więc w nowem zmartwieniu, bo przecież bliższe musiały być siostry niż ja, więc proszę gospodarza, aby mi wyszukał inną stancję tylko u znajomego i u Polaka, abym się mógł z nim rozmówić. Jakoż pojechaliśmy tramwajem do XI obwodu i znalazłem tam stancję u Polaka, pochodzącego z Jarosławia, a zamieszkującego w Wiedniu od lat 19, zatrudnionego przy tramwajach miejskich. Stancja ta z wiktem kosztowała mnie 17 k. tygodniowo. Mieszkałem tam do 19 stycznia 1915 r., było mi nie najgorzej, mogłem się rozmówić po polsku, do moich gospodarzy przywiązałem się, jak do krewnych.
Lecz byłem zmuszony postarać się o jaką zapomogę, aby nie liczyć tylko na pożyczkę, — więc 6 listopada wybrałem się do Ministerstwa Polskiego, gdzie dawali wsparcie emigrantom galicyjskim. Gdym tam przyszedł, włosy mi na głowie stanęły: cała ulica była zapełniona ludźmi różnej narodowości: żydowskiej, ruskiej, polskiej, policjanci puszczali do gmachu tylko po kilka osób, tak, że trzeba było cały dzień stać w natłoku, żeby się dostać do wnętrza i to dopiero do zapisania się i po kartkę, a gdzieindziej iść po pieniądze. Przytem cała zapomoga wynosiła 4 k. na 2 tygodnie.
Gdym stał z godzinę i już zwątpiłem, czy się do tej zapomogi docisnę, przystąpił do mnie niespodzianie hr. Zygmunt Lasocki, który był starostą w naszym powiecie, a wówczas był radcą ministerjalnym w Wiedniu i posłem do parlamentu z naszego okręgu, i zapytał mnie, co tu robię, czy biorę zapomogę, a gdym odpowiedział, że właśnie chcę się starać o nią, wziął mnie pod ramię i polecił iść z sobą. W jednej chwili przeszedłem z nim kordon policji i znalazłem się na III-cim piętrze w gmachu Ministerstwa galicyjskiego. Tu zatrzymałem się w poczekalni, on zaś wszedł do kancelarji, skąd wyszedł po chwili, mówiąc, że jako wójt będę należał do innej kategorji zapomogowej. Zeszliśmy na dół i wkrótce tramwajem zajechaliśmy do Ministerstwa na Schauflergasse. Tam po zapytaniu, czy jestem sam, czy z rodziną, dano mi asygnatę z oświadczeniem, że będę pobierał w Wiedniu tytułem zapomogi 20 k. tygodniowo.
Nadto hr. Lasocki dał mi adres starszej hr. Tarnowskiej z Dzikowa, którą zaraz nazajutrz odwiedziłem, czem się bardzo ucieszyła, — a ja również od tego czasu uczułem się w Wiedniu swobodniejszym i weselszym, dziękując Bogu, że się zetknąłem z takiemi osobami, które mi pomogły, abym pobyt w Wiedniu miał zabezpieczony. Trapiła mnie tylko myśl o rodzinie i całej gminie, co się tam z niemi dzieje, czem żyją i prosiłem Boga, aby się wojna wkrótce skończyła, aby szczęśliwie do domu wrócić, zastać przy życiu i zdrowiu rodzinę i wszystkich znajomych, z nimi według przeznaczenia Bożego resztę dni dożyć, pomiędzy nimi umrzeć i w swojej ojczystej ziemi być pochowanym. Takie życzenia i pragnienia miałem przez cały czas mego pobytu w Wiedniu. A pobyt ten z konieczności przedłużał się z powodu powtórnego wkroczenia Moskali do powiatu tarnobrzeskiego i dalszych.
Byłem w tej stolicy naddunajskiej po raz pierwszy, więc wzrok mój przykuwały zarazem jej osobliwości. Zaraz na wstępie od strony Krakowa zasługuje na uwagę dworzec kolejowy tak pod względem wyglądu, jak i urządzeń pierwszorzędnych. Z kościołów wybija się powagą i okazałością kościół św. Szczepana. Polakowi jednak najmilszy zawsze kościółek OO. Zmartwychwstańców na Rennweg; gromadziło się też tam dużo naszych rodaków, zwłaszcza w święta uroczyste. Trudno pominąć także kościółek polski na wzgórzu Kahlenberg, które ożywiało się szczególnie w niedzielę podczas lata. Z innych budowli zwracają na siebie uwagę: ratusz w I dzielnicy, parlament, muzea przyrodnicze, historyczne. Jednakże stary zamek (Burg) wcale nie wyglądał na siedzibę potężnych Habsburgów i okazalej przedstawia się nasz Wawel w Krakowie. Dużo też jest w Wiedniu pomników, wśród których szczególną okazałością odznacza się pomnik cesarzowej Marji Teresy. Miasto zdobią piękne parki, między któremi głośny jest Prater, obfitujący w różne urządzenia rozrywkowe. Do takich urządzeń rozrywkowych należy też t. zw. Riesenrad (olbrzymie koło), wystrzelający ponad wieże kościelne z przymocowanemi klatkami, z których można ogarnąć wzrokiem cały Wiedeń.
Wiele czasu spędzałem, chodząc po kościołach, do niemieckiego, czeskiego, a przedewszystkiem do polskiego, modląc się gorąco, aby Bóg zlitował się nad ludem i dał wkrótce szczęśliwy koniec wojny i spokój. Ale nie tylko ja się modliłem, bo gdzie tylko wszedłem do kościoła, wszystkie przepełnione były ludem niemieckim, polskim i czeskim, który wspólnie w tej samej intencji zanosił gorące modlitwy ze łzami w oczach.
Na szczególną uwagę zasługują polskie uroczyste nabożeństwa odprawiane w tym czasie. Dnia 10-go stycznia 1915 r. było uroczyste nabożeństwo w kościele polskim OO. Zmartwychwstańców z polecenia Ojca św. Benedykta XV do Serca Jezusowego. Nabożeństwa trwały cały dzień, z wystawieniem Najśw. Sakramentu i dwoma kazaniami. Kościół przepełniony był polskim ludem. Było ślubowanie wszystkich za głosem kaznodziei, że się będą modlić dwa razy dziennie do Serca Pana Jezusa na intencję rychłego i szczęśliwego pokoju. — 6-go lutego odprawił ks. biskup Bandurski w kościele św. Michała żałobną mszę św. w asyście sześciu księży za poległych w boju. Po mszy św. miał prześliczne kazanie o Polsce, podnosząc, że Polska musi być przywróconą, a przemawiał z takim zapałem, że każdemu rzęsiste łzy z ócz padały. Kościół choć wielki, tak był przepełniony ludem, że nie było gdzie palca wetknąć i cisza podczas kazania była największa tak, że zdawało się, iż lud nie tylko uszami słucha, ale każde słowo kaznodziei ustami do serca wciąga. Kazanie to do głębi lud wzruszyło. Po kazaniu wszystek lud donośnym głosem zaśpiewał: »Boże Ojcze, Twoje dzieci«, tak rzewliwie, że cały kościół drżał, a ks. biskup poty z ambony nie zszedł, aż lud pieśni dokończył. Po nabożeństwie wychodził każdy w największem ducha skupieniu, a przed kościołem uczestnicy witali się nawzajem serdecznie tak, że cała rzesza tego ludu wyglądała jakby jedna rodzina.
Z początkiem marca odprawił ks. biskup Bandurski w kościele św Michała 8-dniowe wieczorne rekolekcje, na których rozbierał »Ojcze Nasz«. Wykład ks. biskupa był tak gorliwy i wzniosły, że kto był na jego kazaniu raz, to się starał, aby ani jednego przez cały czas nie opuścić. To też ludu polskiego na żadnem nie brakło, zawsze kościół był napełniony.
Dnia 3-go maja odprawił ks. biskup Bandurski w kościele św. Michała nabożeństwo z kazaniem na uczczenie rocznicy Konstytucji 3-go Maja. Było to ostatnie nabożeństwo, na którem byłem obecny w Wiedniu, ale chyba zachowam je w sercu i w pamięci do śmierci i wnioskuję, że wszystkim, którzy byli obecni wyryło się ono na zawsze w pamięci. Kościół tak był przepełniony ludem, że brak było miejsca dla stojących. Mówili, że dość było i Niemców, którzy polską mowę rozumieli i chętnie słuchali. Ksiądz biskup zaczął sumę o 10-ej z wystawieniem Najśw. Sakramentu przy asyście 4-ch księży. Ołtarz był wspaniale oświecony. Po sumie prosto od ołtarza w ornacie wyszedł na ambonę, rozbierał znaczenie i doniosłość Konstytucji 3-go Maja. Tak krzepił ducha zgromadzonemu narodowi, a głos jego tak był donośny i przenikliwy, że każde słowo można było słyszeć nie tylko w kościele, ale i na dworcu przed kościołem. Lud słuchał z zapartym tchem, z głębi piersi dobywało się łkanie i po twarzach spadały kropliste łzy. Zdaje mi się, że nie znalazłby w kościele słuchacza, żeby nie był do głębi wzruszony. Po ukończeniu kazania zaśpiewał ks. biskup głosem donośnym na ambonie: »Boże Ojcze Twoje dzieci« i »Kto się w opiekę podda Panu swemu«. Nie zapomnę nigdy tej chwili nad wyraz wzruszającej, jak lud ogromnym głosem śpiewał, organy grały, że zdawało się, iż mury kościelne dygoczą, a biskup ciągnął z ludem ten śpiew tak, że wśród wszystkich głos się jego przebijał i nie zeszedł z ambony, aż wszystkie pieśni z ludem odśpiewał. Nie zapomnę też, jak ks. biskup zwrócony do ołtarza, gdzie był wystawiony Najśw. Sakrament, modlił się, prosząc Boga o zwycięstwo dla dobrej sprawy, a lud wspólnie ciągnął za nim. Była to ostatnia chwila do głębi wzruszająca. To też po ukończeniu nabożeństwa, gdy ludzie powychodzili z kościoła, nikt się nie spieszył do domu, ale prawie wszyscy zatrzymali się przed kościołem, witając się wspólnie serdecznie, na twarzy każdego można było odczytać miłość braterską i miłość Ojczyzny.
Co do duchowieńswa niemieckiego zauważyłem, że księża niemieccy, czy to w dnie uroczyste, czy powszednie odprawiają msze św. i nabożeństwa bardzo gorliwie i z wielką powagą, nigdzie się nie oszczędzają, nie żałują pracy w naukach, kazaniach, a szczególnie dbają o młodzież szkolną, prowadzą ją często w parach uroczyście do kościoła, dzieci idą do spowiedzi i komunji św. pięknie ubrane, ze świecami w ręku, w kościele ksiądz stoi w środku wśród młodzieży przez czas nabożeństwa, odmawia wspólnie modlitwy, śpiewają bardzo ładnie. Kościoły utrzymują w największym porządku i czystości tak, że gdy się wejdzie do kościoła, oczy nie pozwalają prędko wyjść z niego. Szczególnie warto widzieć groby w Wielkim tygodniu i ołtarze Matki Boskiej w maju przecudnie ubrane; chęć wówczas bierze, aby do coraz innego kościoła wstąpić, bo w każdym zdaje się inaczej i piękniej grób czy ołtarz przybrany, jakby na zwabienie oka ludzkiego.
Do którego kościoła wstąpiłem, wszędzie codzień na mszach i innych nabożeństwach zastawałem pełno ludzi, którzy poważnie i gorąco byli w modlitwie za I topieni. Widać było, że niektóre panie i panowie pochodzili z arystokracji, a nie wstydzili się na głos odmawiać modlitw i śpiewać wspólnie.
Lecz może się nie pomylę, gdy powiem, że z liczby zamieszkałej w Wiedniu ludności rzymskokatolickiej tych, którzy żyją według przykazań Bożych i kościelnych i zachowują je, jest zaledwie 20 proc, czyli 5-ta część, zaś 80 proc, tylko z imienia są katolikami. Gdy przyszła niedziela, nawet gdy w kościołach odprawiało się nabożeństwo, jechało dosyć wozów naładowanych nawozem, drzewem, cegłą, różnemi towarami, inni siedzieli w kawarniach, restauracjach. Ci ludzie mało na to zwracają uwagi, a może i nie chcą wiedzieć, że to jest niedzielaświęto, zapominając o trzeciem przykazaniu Bożem.
Jest też w Wiedniu wiele małżeństw dzikich, które siedzą na wiarę całemi latami, nie brak dzieci nieślubnych. Dopiero wielu napędziła wojna do zawarcia ślubów małżeńskich, bo gdy powołano mężczyzn do wojska, wtenczas dopiero masami brano śluby, nawet połowę, a to dlatego, żeby żony i dzieci brały zasiłek przez czas wojny. Ale czy po wojnie te stadła małżeńskie będą ze sobą żyły, jak prawo Boże nakazuje, to jest pytanie, skoro powiadano mi, że jest dosyć takich małżeństw, co się nawet po latach rozwodzą, — ona wyszuka sobie innego mężczyznę, a on inną kobietę, co pomiędzy Polakami mniej się trafia.
Pod względem pracowitości, oszczędności, czystości czy porządku, jak również przemysłu i handlu, Niemcy mogą nam służyć za wzór. Mężczyźni, a osobliwie kobiety są pracowite, tak, że wiele prócz domowego ma jeszcze zarobkowe zajęcie i wspólnie pomaga do utrzymania domu i dzieci. W sąsiedztwie, gdzie początkowo mieszkałem, był masarz i stolarz, właściciele kamienic, ludzie bogaci, a jednak cały dzień pracowali w fartuchach i z zakasanemi rękawami, razem ze swoimi robotnikami. Masarz dawał córkom po kilkadziesiąt tysięcy koron w posagu. — Kobiety są oszczędne, w dnie powszednie ubierają się skromnie, nie wdziewają żadnych drogich ubrań i kapeluszy na głowę, dopiero w święto ubierają się według swego stanu i zamożności. Nawet w ofiarności dla ubogich są nadzwyczaj oszczędne. Słyszałem od Polaków, w Wiedniu zamieszkałych, że jest u Niemców we zwyczaju, iż rzadko biednego większym datkiem obdarzają jak 2 h., podczas gdy u nas rzuca się większe datki. — Co do czystości i porządku, to jest u nich na pierwszem miejscu, tak w domu jak na ulicach. Wszędzie trzymają wzorowy porządek i czystość i kochają się w kwiatach żywych. — Zajmują się przemysłem, i handlem, mają różne fabryki, warsztaty, składy i sklepy, wszystko niemieckie, ciągną z tego wielkie zyski i bogacą się, gdy my wyręczamy się w tem wszystkiem żydami, nie mamy polskiego przemysłu i dlatego biedę klepiemy.
Jednakże Niemcy, szczególnie niższej klasy, byli bardzo nieprzychylni dla Polaków z Galicji, którzy wyemigrowali z powodu wojny, zmuszeni nieraz do tego przez władze wojskowe, pozostawiając w kraju cały swój dobytek na pastwę losu i zniszczenie. Okazywali tę swoją nienawiść na ulicach, a zwłaszcza w parkach, mówili: »Polskie świnie, przyszli do Wiednia, obżerają nas i robią drożyznę«. Doznałem też na sobie tej nieprzychylności. Zamieszkałem — jak wspomniałem — w 11 obwodzie u rodziny polskiej i zdawało mi się, że jestem u swoich najbliższych przyjaciół i będę tak długo, aż będę mógł do domu powrócić. Jednak doznałem zawodu i dosyć zmartwienia, bo jednego dnia oświadczyła mi moja gospodyni zmartwiona, że jej właścicielka kamienicy wypowiada mieszkanie, które już od 9 lat zajmuje i przed rokiem własnym kosztem odnowiła, z powodu, że ludzi z Galicji przyjmuje na stancję. Chciała iść prosić, abym jeszcze choć z miesiąc mieszkał, dopóki innego mieszkania nie znajdę. Ale ja, nie chcąc, by o to Niemców prosiła, postarałem się o inne mieszkanie, także u Polki w 3 obwodzie. Tam mieszkałem 5 miesięcy, czyli do końca mego pobytu w Wiedniu. Ale i tu zauważyłem, że Niemcy, którzy w tej kamienicy mieszkali, poglądali na mnie okiem nieprzychylnem, jak na wilka, chociaż zachowałem się cicho i spokojnie, a stróżce dałem kilka razy po koronie za to, że zamiatała ganek, którym przechodziłem. Pomyślałem sobie: »My tu z Galicji w tych czasach nieszczęśliwych schroniliśmy się do was, a wy nas tak przyjmujecie, nie pamiętacie tego, jak przez długie lata z Galicji posyłaliśmy wam, cośmy wychowali najlepszego: wieprze, woły, cielęta, drób, jaja i to po niskich cenach«. Oni narzekali, że ich objadamy, ale my żyliśmy zupą, za którą umieli dobrze rachować i wogóle za wszelkie towary, nawet liche, kazali sobie dobrze płacić. Ilu było emigrantów z Galicji, to każdy zostawił po kilka setek za liche pożywienie, stancje i t. d., i można śmiało powiedzieć, że obywatele wiedeńscy na tem nic nie stracili, owszem dużo zyskali, bo wszystkie kapitały, jakie ze sobą przywieźli emigranci, wszystkie zapomogi, jakie rząd wydał, zostały w kieszeniach przemysłowców i kupców wiedeńskich.
Szczęście dla narodu było wielkie, że znalazło się wiele szlachetnych i dobroczynnych osób, szczególniej z wyższych stanów, które za dobrodziejstwa, świadczone w owym krytycznym czasie, zasłużyły na wdzięczność biednego narodu. Pozakładano kuchnie tanie, a dla bardzo biednych bezpłatne, panie i panny ofiarowały swoje usługi dla gości, każdy dostał herbaty, kawy, a na obiad więcej potraw. Ja korzystałem przez 5 miesięcy z takiej polskiej jadalni na ul. Tiefer-Graben, płaciłem 50 h. za obiad, który się składał z zupy, mięsa ze sosem i małej leguminy. Było to wszystko smaczne, bo był ścisły dozór, wiktowało się przeszło 600 osób: księży, nauczycieli, urzędników i t. p. Kuchnia była założona z pieniędzy składkowych, przewodniczącemi były: hr. Stanisława Mycielska i Zygmuntowa Zamoyska, a między usługującemi paniami były: hrabianki Tarnowska i Siemieńska, które znałem z Dzikowa.
Wogóle w czasie pobytu w Wiedniu miałem szczęście spotykać się z wielu wybitnemi osobami. Przedewszystkiem odwiedzałem starszą hrabinę Zofję Tarnowską, która przebywała wtedy w Wiedniu z córką Zofją Siemieńską i wnuczkami. Od początku była bardzo uradowana mojem odwiedzeniem, a szczególnie myśląc, że mam wiadomości z Dzikowa, tymczasem ja także chciałem się czego o Dzikowie dowiedzieć i sądziłem, że ona ma prędzej od kogoś wiadomości, co się w Dzikowie dzieje, ale o wiadomości było trudno. Przyrzekła mi tylko, że skoro otrzyma jakąkolwiek wiadomość, to się każdą najmniejszą, choćby słówkiem, ze mną podzieli. W Wielką Sobotę otrzymałem od niej zaproszenie na święcone, gdzie znalazłem się przy stole z jej rodziną, bawiącą wówczas w Wiedniu, co było dla mnie wielką pociechą, że w tem krytycznem położeniu znalazłem życzliwość tak czcigodnych osób, co też do zgonu zachowam w pamięci.
W Wiedniu spotkałem się z hr. Stan. Tarnowskim, prezesem Akademji Umiejętności, który mnie serdecznie uściskał i był bardzo zadowolony, jak również ja z tego spotkania. Spotkałem się też ze Zbigniewem Horodyńskim, marszałkiem Rady powiatowej tarnobrzeskiej, a powitanie nasze i rozmowa były również czułe i serdeczne. Prócz tego spotkałem się z Józefem Kadenem, pełnomocnikiem dóbr dzikowskich, który starał się dopomóc mi we wszystkiem po przyjacielsku. Spotkałem się z Aleksandrem Brodkiewiczem, dyrektorem browaru dzikowskiego i w domu Brodkiewiczów byłem parokrotnie życzliwie i gościnnie przyjmowany. Również z bardzo życzliwem przyjęciem spotkałem się w domu dr. Adwentowskiego, prof. szkoły realnej w Tarnobrzegu, a pani Adwentowska była tak dobra, że gdym się kiedy z odwiedzinami spóźnił, przysyłała służącą z zapytaniem, czy nie jestem chory. Stykałem się często z Janem Polańskim, zarządcą urzędu podatkowego z Sambora, który jako ewakuowany mieszkał w Wiedniu przez czas pobytu Rosjan w Galicji. Był to człowiek szczerze życzliwy, religijny, — odwiedzał mnie w mojem mieszkaniu, ja również zachodziłem do niego i tak spędzaliśmy czas na pogawędkach pożytecznych.
Kilka razy byłem we własnym interesie w Ministerstwie galicyjskiem na Rennweg, gdzie miałem sposobność poznać sekretarza w temże Ministerstwie, Edwarda Neumana, człowieka nadzwyczajnej pracowitości i szczerze życzliwego szczególnie dla polskiego ludu włościańskiego, o czem przekonałem się nie tylko we własnych sprawach, ale widziałem, że wszystkim interesowanym mimo ciżby służył doradą, spisywał protokóły i każdemu w jednej chwili chciał sprawę załatwić i przyjść z pomocą. — Chodziłem też przez 8 miesięcy na Schauflergasse, gdzie pobierałem tygodniową zapomogę i gdzie otrzymywało zapomogę bardzo dużo uchodźców z Galicji: jak nauczyciele, kanceliści, woźni, emeryci i t. p. W tej właśnie kasie miałem sposobność poznać 5-ciu urzędników. Bardzo mi żal, żem sobie nazwisk nie zanotował, że przeto nie mogę ich wpisać do »Pamiętników«. Byli to Polacy, którzy jakby dobrani byli, bardzo pilni, w mowie łagodni, pomimo, że codzień był duży natłok. Załatwiali wypłatę z łagodnością i przychylnie, udzielali wszelkich rad, badali każdego, czy ma wygodne pomieszkanie, opał, wskazywali mieszkania, płatne z kasy rządowej, dostarczali węgla, na życzenie emigrantów wyszukiwali zajęcia, tak, żeby każdy prócz pobieranej zapomogi miał sposobność i mógł tyle zarobić, aby choć oszczędnie się wyżywił, — słowem, starali się o wszystko, nie licząc się z tem, że coś nie wchodziło w zakres ich obowiązków. Wszyscy, których tu wymieniam, byli urzędnikami nie tylko z tytułu, ale prawdziwymi opiekunami ludzi znękanych, w obcy kraj wojną z domu zagnanych. Więc niech im za tę pracę Bóg wynagrodzi, — daj też Boże, ażeby wszyscy urzędnicy poszli ich śladem, wtenczas byłoby u nas dobrze i sprawiedliwie.
Prócz tych dostojnych osób, z któremi miałem sposobność w Wiedniu żyć i stykać się, miałem też gdzieindziej dużo przyjaciół i znajomych, którzy, gdy się dowiedzieli, że jestem w Wiedniu i o moim adresie, często do mnie pisywali. Więc otrzymywałem często listy od prof. Wincentego Lutosławskiego z Francji, który przesyłał listy przez Genewę w Szwajcarji. W ten sposób dochodziły mnie też listy od wnuczki mojej, przebywającej na nauce w domu prof. Lutosławskiego. Pisywał do mnie i przysyłał mi gazety polskie dr. Antoni Surowiecki, przebywający w Białej, pisywał sędzia Wincenty Mortka z Przybrania, poseł Wiącek z Pragi i t. d. Prawie każdego dnia otrzymywałem listy i kartki z różnych stron od znajonych emigrantów, ewakuowanych, wojskowych, że trudno nawet wymienić wszystkie nazwiska. Odbierałem tak liczną, miłą dla mnie korespondencję, że się to listonoszowi sprzykrzyło, zaczął narzekać, że sobie do mnie na 3-cie piętro nogi pozrywał. Przyznając mu słuszność, starałem się go choć niedużym napiwkiem zaspokoić.
Ale pomimo tej korespondencji, pomimo zajmujących przechadzek, przez cały czas pobytu tam ani na chwilę nie opuszczała mnie tęsknota za domem i wsią rodzinną. Łaknąłem choćby najdrobniejszej wiadomości o domu swoim, rodzinie i mieszkańcach Dzikowa, czy są zdrowi, czy żyją, czy z głodu nie przymierają, czy mają dachy nad głową. Bo jak z Dzikowa odjeżdżałem, wszystko było przeważnie zabrane, zrabowane, zniszczone, a do Wiednia dochodziła pogłoska, że jak się wojska austrjackie cofały, wszystkie wsie za sobą paliły. Ledwie mnie jedna niepokojąca myśl opuściła, druga nielepsza do głowy się nasuwała. Chciałbym był jednej chwili dostać się do rodzinnego domu i rodzinnej gminy, ujrzeć rodzinę i znajomych.
Nie będąc przyzwyczajonym do życia w wielkiem mieście, a słysząc na każdem miejscu skarżących się, że brak chleba i wszystkich artykułów do żywności, że z każdym dniem drożeje, myślałem sobie, że gdyby tak jednego dnia żywności do miasta nie dostarczyli, jużby głód zapanował, a gdyby nieprzyjaciel pod Wiedeń podstąpił i żywności nic nie dopuścił, to choć tu człowiek pewniejszy, że od kuli nie zginie, jednak groziła mu gorsza śmierć głodowa. — Paliła mię tęsknota i coraz większe pragnienie, żeby jak najprędzej dostać się do swoich, — jednak wszystko nadaremnie, bo Moskale byli za Krakowem w Karpatach, więc była to zapora, z którą zmagały się miljony wojsk sprzymierzonych, wobec czego czułem się maleńkim drobiazgiem. Więc coraz częstsze robiłem sobie wyrzuty, poco ja ze swego domu i swojej wsi rodzinnej na starsze lata w taki czas wydalałem się, czy nie lepiej umrzeć na swojej ziemi i między swoimi.
Wśród takich tęsknot spada nagle nadzwyczajnie pocieszna wiadomość, że armje sprzymierzone odniosły wielkie zwycięstwo, że pędzą Moskali z pod Tarnowa, z Karpat i t. d. Radość była nie do opisania. Otwarła się odrazu możność powrotu do domu. Nie traciłem czasu ani chwili, ale postanowiłem zaraz starać się o legitymację na drogę powrotną. Zachęcali też do powrotu inni, prof. Lutosławski pisał do mnie między innemi: »Bardzo radzę wracać do domu, zawsze tam łatwiej się wyżywić, niż w obcem mieście, a nadto gmina potrzebuje swego wójta, by ją rozumnie bronił przed nadużyciami wojsk«.
Więc nasamprzód zebrałem informacje, gdzie starać się o pozwolenie na wyjazd. W Towarzystwie rolniczem otrzymałem potwierdzenie, że jestem rolnikiem, i polecenie do powrotu, ale w Ministerstwie wojny odmówiono mi pozwolenia na wyjazd, ponieważ z powiatu tarnobrzeskiego nieprzyjaciel nie był jeszcze wyparty. Potem przez kilka tygodni zachodziłem do tegoż Ministerstwa, żeby się dowiedzieć, czy powiat tarnobrzeski do powrotu otwarty. Wystawałem tam na kurytarzach wśród wielkiej ciżby i natłoku, że się omal z nóg nie spadło, — zwyczajnie około godz. 12-tej wychodził urzędnik na kurytarz i odczytywał, które powiaty są wolne od nieprzyjaciela, że tylko z tych powiatów mogą czekać na wydanie im legitymacyj powrotnych. Z bólem serca wysłuchałem zawsze zawiadomienia, że powiat tarnobrzeski nie jest jeszcze wolny od inwazji nieprzyjacielskiej, że kto z tego powiatu, to czeka napróżno.
W tem strapieniu zwróciłem się do Ministerstwa Galicji, do sekretarza Edwarda Neumana. Gdy mu opowiedziałem, że radbym powrócić w strony rodzinne, spisał ze mną zaraz odpowiedni protokół i przesłał go do Wydziału krajowego w Białej. Na to już 4-go dnia otrzymałem list ekspress, abym bez włocznie wyjechał celem objęcia urzędowania w mej gminie. Z tem pismem udałem się do Ministerstwa wojny, w którem mi powiedziano, że mogę tylko wyjechać najdalej do Tarnowa, ale i z tego się ucieszyłem, że będę bliżej domu. Otrzymałem pozwolenie na wyjazd i kartę bezpłatnej jazdy koleją do Tarnowa. Nie tracąc czasu, dnia 22 czerwca rano wyjechałem z Wiednia.
Gdy pociąg ruszył, nie interesowały mnie już żadne widoki wiedeńskie, którem opuszczał, tylko pragnąłem jak najprędzej zobaczyć pola obsiane zbożem, bo przez 8 miesięcy ich nie widziałem, a do tego słyszało się ciągle obawy; że będzie głód, bo z powodu wojny grunta leżą odłogiem, a susza do reszty wszystko wypaliła i t. d. Dlatego siadłem w wagonie przy oknie i ucieszyłem się niewymownie, gdy ujrzałem pierwsze pola zbożowe. Od tej chwili rozweseliłem się w duchu, zdawało mi się, żem zdrowie odzyskał i nowe życie wstępuje we mnie. Do samego zmroku wpatrywałem się w pola pokryte zbożami i jarzynami, stwierdzając urodzaje średniej jakości. Gdy przyszła noc, sen nie skleił mi powiek, bo rozpierała mnie radość, że niedługo już zobaczę swoją zagrodę, rodzinę, przyjaciół. Tak 23 czerwca o godz. 11-tej przyjechałem do Krakowa. Po wylegitymowaniu się na stacji otrzymałem pozwolenie na wstęp i 3-dniowy pobyt w mieście. Zamieszkałem jak poprzednio przy ul. Starowiślnej, gdzie na stancji były moje dwie wnuczki, uczęszczające do seminarjum nauczycielskiego. Radość moja była wielka, gdy zjadłem tu chleba żytniego, bo w Wiedniu takiego nie widziałem, tylko z kukurudzy. W Krakowie obchodziłem 24-go radośnie swoje imieniny i zarazem doczekałem się pociesznej wiadomości, że Lwów od Moskali oswobodzony. Więc z uciechą obchodziłem iluminację miasta i radowałem się, że już do swego domu się dostanę. Z Krakowa wyjechałem 26 czerwca po południu i jechałem bez przeszkody, dopiero pod Tarnowem konduktor mówi mi, że dalej jechać nie mogę i muszę w Tarnowie wysiąść. Ale pokazałem mu pismo Wydziału krajowego, wzywające mnie do objęcia urzędowania w gminie i wydał mi bilet do Dębicy, dokąd przyjechałem w nocy. Tu dowiedziałem się, że rano odejdzie pociąg z kilku wagonami do Chmielowa, »ale cywilom siadać nie wolno«. Pragnąc zbliżyć się do domu, wsunąłem się do wagonu, rozmyślając, że choć mnie na której stacji wysadzą, to zawsze będę bliżej domu. Jadę. Przychodzi konduktor, pyta się, dlaczegom wsiadł, skoro pociąg tylko dla wojskowych, — ale pokazałem mu wezwanie z Wydziału kraj., — odszedł i zostawił mnie w spokoju.
Tak dojechałem szczęśliwie do Baranowa, 2 mile od Tarnobrzega. Tu spotkałem na stacji magazyniera kolejowego z Tarnobrzega, Rogulskiego, pytam się, czy nie ma jakich wiadomości o Dzikowie i mojej rodzinie. Odpowiada mi, że był w Dzikowie przed 2-ma dniami, dom mój i wszystkie budynki stoją nie spalone, w rodzinie wszyscy żyją i są zdrowi. Radość moja nie do opisania. Jadę jeszcze o jedną stację dalej i o godz. 10-tej rano przyjeżdżam do Chmielowa. Dalej kolej nie idzie, bo tor kolejowy zepsuty. Mam tylko milę do domu, ale piechotą się nie puszczam, bo przeszkadza pakunek. Fury ciężko dostać, bo nikt się z domu nie wychyla, czekam na drodze parę godzin, ledwie mi się trafia furmanka okazyjnie, płacę furmanowi 12 k., ledwie się zdecydował odwieźć mnie do domu. Reszta drogi wypadała przez wsie, w których do 22 czerwca przez 6 tygodni wrzały bitwy. Oczom przedstawił się odrazu obraz ogromnego zniszczenia i grozy. Zaraz za Chmielowem Ocice, w których gospodarstwa ciągnęły się długim szeregiem, zupełnie spalone i zrównane z ziemią. Miejscami jeszcze się dym kurzy, żołnierze chodzą po polach, wyszukują w zbożach zabitych i wynoszą na marach. Co kawałek mogiły poległych. Również z Kajmowa, leżącego w dalszej linji nad Wisłą, widać tylko zgliszcza. Miechocin spalony w połowie, pozostałe gospodarstwa rozgrodzone, obdarte, zeszpecone wyglądają jak po okropnej burzy. W sercu robi mi się smutno, dreszcz po całem ciele przebiega, to mnie jedynie pokrzepia, że zbliżam się do swoich.
Tak 27-go czerwca o 5-ej po południu stanąłem w Dzikowie. Była to niedziela, więc niektórych z rodziny i sąsiadów spotkałem na ulicy, idących z kościoła po nieszporach. Jakie było czułe i serdeczne przywitanie, tego opisać nie mogę, wystarczy, gdy powiem, że zeszło więcej niż dwie godziny, nim doszedłem do domu i próg przekroczyłem, gdyż na dworcu opowiadaliśmy sobie wspólnie każdy swoje przygody, któreśmy przechodzili, ja w Wiedniu, oni na miejscu w domu.
∗
∗ ∗ |
Nim rok upłynął od wybuchu wojny, okolica tutejsza widziała dziewięć wielkich przemarszów armij wojennych, mianowicie przeszły tędy pięć razy naprzód i w odwrocie armje austrjackie i cztery razy armje rosyjskie. — Powiat dwukrotnie był zajmowany przez Rosjan. Pierwszy raz przez trzy tygodnie, drugi raz prawie ośm miesięcy, od 5 listopada 1914 r. do 22 czerwca 1915 r. — Trzykrotnie toczyły się tu wielkie bitwy: pierwsze 3dniowe, później przez październik 1914 r. nad Sanem, następnie 6-tygodniowe od 14 maja do 22 czerwca 1915 r.
Tak przemarsze, jak bitwy sprowadzały ogromne zniszczenie, największego jednak spustoszenia dokokonały ostatnie 6tygodniowe walki i ostatni odwrót Moskali.
W Dzikowie spłonęło w owym czasie parę gospodarstw od strzałów armatnich.
Więcej ucierpiał Tarnobrzeg. Kościół OO. Dominikanów był znowu przez dwa dni celem pocisków armatnich, ponieważ na wieży był ukryty oficer rosyjski i kierował stamtąd telefonicznie ogniem bateryj rosyjskich. Później, gdy naokoło padające granaty austriackie groziły zniszczeniem wieży, przeniósł się na lipę w ogrodzie klasztornym. Skutkiem tego kościół uległ bardzo ciężkiemu uszkodzeniu. Sklepienie było przebite kulami, nad główną nawą zupełnie zwalone, chór z organami zniszczony, witraże wszystkie porozbijane, sama wieża mniej uszkodzona.
Wiele domów uległo całkowitemu lub częściowemu zniszczeniu, niektóre — jak budynek, w którym się mieścił sąd karny — zniknęły z powierzchni ziemi za jednym pociskiem armatnim. Handel chrześcijański »Bazar«, najprzód zrabowany, spłonął doszczętnie już w zimie, zdaje się od podłożonego ognia, celem zatarcia śladów rabunku. Na środku rynku sterczała kupa gruzów po dawnym ratuszu, spalonym już w czasie pierwszego pobytu Rosjan.
W całym mieście nie było prawie całej szyby, w wielu domach wraz z szybami powylatywały także ramy i drzwi. Po ogrodach i ulicach miasta powyrywane były pociskami armatniemi liczne doły, głębokie na 3—4 m., szerokie na 6 m.
Przed drugiem wkroczeniem Rosjan mieszkańcy w ośmiu dziesiątych częściach uszli z miasta, między uchodźcami byli wszyscy żydzi z wyjątkiem kilku kalek, którzy uciekać nie mogli. W mieszkaniach opuszczonych nie zostało prawie nic mebli. Wywiezione zostały częścią przez Moskali, częścią rozebrane przez ludność okoliczną. Poniszczone zostały w znacznej części biura władz państwowych i samorządowych, urządzenia instytucyj społecznych, ocalało jedynie starostwo, pomieszczone w budynku klasztornym. Sklepy zostały doszczętnie zrabowane.
Wszystkie ulice i podwórka, zanieczyszczone niemożliwie, były gniazdami różnych chorób.
Najwięcej jednak ucierpiały wsie, położone na linji bojowej. Prawie doszczętnie zostały spalone: Kajmów, Ocice, a w znacznej części Miechocin, Machów, Mokrzyszów, Stale, Wydrza, Zabrnie, Majdan Zbydniowski, Wólka Turebska, Pilchów, Brandwica, Jastkowice.
Według obliczeń w powiecie tarnobrzeskim było spalonych 1.200 zagród włościańskich, nadto znaczna część miasteczka Rozwadowa leżała w gruzach już po walkach jesiennych, toczących się nad Sanem.
Jeszcze większemu zniszczeniu uległ sąsiedni powiat niżański, rozciągający się dalej na wschód, gdzie było spalonych 1.700 gospodarstw chłopskich i 850 domów mieszkalnych w miasteczkach Nisku, Rudniku, Ulanowie.

Pogorzelcy gnieździli się w dołach ziemnych i szałasach, na prędce skleconych.
Dwory i folwarki, których właściciele przeważnie nie byli na miejscu, zostały spalone albo zrabowane.
W pasie szerokości mniej więcej jednej mili pola zryte były rowami strzeleckiemi, podziemnemi przejściami i kryjówkami dla rezerw, najeżone drutami kolczastemi. Okopy takie miałem także na swoim polu koło domu, zbudowane przez Moskali w czasie zimy.
Z powodu toczących się jesienią i na wiosnę bitew, a przytem z braku sił roboczych pola nie mogły być albo całkiem albo w części obrobione i obsiane, zwłaszcza ogromne łany ziemi dworskiej leżały przeważnie odłogiem, zarosłe rożnem zielskiem.
Pożogą wojny dotknięte także zostały w okrutny sposób lasy, tak dworskie jak gminne. — W czasie toczących się bitew były one rozmyślnie podpalane, celem wstrzymania ataku, zresztą paliły się wciąż wskutek zapuszczenia ognia przez nieostrożność i słabszego dozoru ze strony służby lasowej. Nie było też nic przykrzejszego nad widok płonących lasów szpilkowych i niszczejącej żywej przyrody. — Prócz tego na dużych przestrzeniach były one zestrzelane pociskami działowemi i karabinowemi, poprzecinane rowami strzeleckiemi i szerokiemi linjami, celem uzyskania dostępu do okopów i wolnego pola wystrzału. Obliczano, że takich zniszczonych lasów z dawnej puszczy sandomierskiej było przeszło 35.000 morgów.
Miary nieszczęść, jakie spadły na ludność, dopełniały choroby zakaźne. Szczególnie czerwonka grasowała nadmiernie i zabierała wiele ofiar. Prócz tego panowały tyfusy brzuszny i plamisty, influenza, świerzby, wysypki. Po drogach spotykało się wciąż pogrzeby, ciągnące ku cmentarzom.
Okolica została ogołocona ze wszystkiego najbardziej w czasie ostatniego odwrotu Moskali. Moskale, cofając się ostatecznie 22 czerwca 1915 r., zabierali z sobą wszystkich mężczyzn od lat 15—50, nadto brali konie i krowy. Mężczyzn z Dzikowa, Tarnobrzega i Miechocina zabrali około 200. Z tych tylko kilku zdołało wymknąć się w drodze i wrócić do domu, reszta popędzona została aż pod Ural. Krowy wybrali tak, że w całym Dzikowie zostało ich tylko kilkanaście, których odszukać nie potrafili.
Brak artykułów pierwszej potrzeby: mąki, tłuszczów, cukru, opału, nafty — dawał się coraz bardziej we znaki. W Tarnobrzegu można było wszystkich piekarzy obejść i nie dostać jednej kromki chleba.
Z powodu ubytku sił roboczych i gorszej gospodarki rolnej brak było żywności nawet u kilku-morgowych gospodarzy.
Mnożyły się wypadki nocnego włamywania się, kradzieży zboża, ziemniaków, drobiu, opału.
Następnie pole bitew oddalało się stąd coraz bardziej. W tym samym dniu, kiedy Moskale wyszli z Tarnobrzega, odzyskany był przez wojska austrjackie Lwów, 31 lipca 1915 r. zajęty był Lublin, 5 sierpnia Warszawa. Wkońcu linja bojowa ustaliła się daleko na wschodzie i dalsza wojna toczyła się zdała od tych stron.
Wówczas to po roku wojny, rozległ się głos, Ojca św., Benedykta XV, wzywający państwa i władców, prowadzących wojnę, do zaprzestania okropnego przelewu krwi i przywrócenia pokoju. Najważniejszym warunkiem trwałego pokoju miało być spełnienie słusznych praw i sprawiedliwych dążeń ludów, jęczących pod jarzmem obcych. Głos ten jednak pozostał jeszcze głosem wołającego na puszczy, — narody krwawiły się dalej w ciężkich zmaganiach wojennych.
∗
∗ ∗ |
Tymczasem, gdy rola leżała odłogiem, gdy brak było żywności, odzieży, dachów nad głową, gdy przybywało sierót i szerzyła się wszędzie straszliwa nędza, — trza było przyjść ludności z doraźną pomocą.
Wojskowość przysyłała więc na wsie żołnierzy z zaprzęgami i narzędziami rolniczemi, którzy mieli pomagać w pracy na roli kobietom, gdyż na miejscu z powodu ustawicznych poborów wojskowych brak było mężczyzn i ludzi do pracy a także brak było bydła pociągowego.
Nadto rząd chcąc zapobiec temu, ażeby jedni nie zjadali więcej, a drudzy nie głodowali, ujął rozdział żywności w swoje ręce i chciał wydzielać wszystkim jednakowe porcje.
Na każde gospodarstwo rolne było wyznaczone — stosownie do jego wielkości, ilości domowników i liczby inwentarza żywego — ile ze zbiorów może zatrzymać dla siebie, a ile ma odstawić do magazynu rządowego i sprzedać tam po ustanowionej cenie. Najbliższy taki magazyn rządowy dla tutejszej okolicy znajdował się w Mokrzyszowie, urządzony w spichlerzu hr. Tarnowskiego. Zboża i mąki nie można było dowozić na targi ani sprzedawać w sklepach. A były w tym względzie tak ostre zakazy, że gdyby ktoś w tym czasie odważył się coś zboża po kryjomu sprzedać, a rzecz się wykryła, to spadała rewizja, zboże znalezione zabierali, a właściciel zamiast zapłaty za swój produkt dostawał się do aresztu.
Dla tych zaś, którzy wcale gruntu nie mieli, wydawane były karty chlebowe. Następnie prócz tych kart wydawane były karty na inne artykuły spożywcze: mąkę, cukier, naftę itp. Co miesiąc a nawet co dwa tygodnie obowiązana była gmina posyłać do starostwa wykazy tych, którzy mieli dostawać karty na artykuły spożywcze. Wszystkie zaś te artykuły można było nabywać w oznaczonych sklepach, po ustanowionych cenach pod dozorem władz państwowych. Sklepikarz mógł sobie doliczać za swą pracę ściśle oznaczony procent.
Zarządzenia te jednak spowodowały wiele niezadowolenia i narzekania. Dostawienie bowiem zboża do magazynów rządowych złączone było z wieloma kłopotami, z każdą wyznaczoną, nieraz bardzo drobną ilością zboża, trza było iść czy jechać do magazynu, tam brali zboże po bardzo niskiej cenie, która zupełnie nie pokrywała kosztów produkcji. Toteż gospodarze, którzy mieli jeszcze coś do sprzedania, chowali to — jak mogli — w największem ukryciu, chroniąc się przed oddaniem za bezcen plonu swej pracy i czekając na dogodniejszą sposobność sprzedaży. Nieraz w takich schowkach zboże psuło się i marnowało, więc tembardziej go brakowało i podnosił się krzyk tych, którzy musieli wszystko kupić na zaspokojenie głodu.
Nie lepiej działo się też z wydawaniem kart chlebowych. W Dzikowie pierwsze wykazy, sporządzone ściśle według nakazu starostwa, narobiły dużo krzyku, zwłaszcza między kobietami, — domagali się bowiem kart chlebowych także tacy, którzy wprawdzie mieli coś gruntu, ale wyżyć z niego nie mogli. Kobiety z takich drobnych gospodarstw krzyczały: »Chcemy kart, ażeby kupić chleba i pożywić dzieci!« I szły z krzykiem i płaczem do starostwa. Tam odpowiadano im krótko, że nie pomieszczone na wykazie z gminy. — Do następnych więc wykazów wpisywani byli także ci, którzy mieli niedostateczne utrzymanie z gruntu. Za to znowu pociągało mnie jako wójta do odpowiedzialności starostwo, że wykazuję do kart chlebowych także rolników. Tłómaczyłem się tam, że inaczej nie może być, że i na drobne gospodarstwa muszą być karty wydawane. Gdyby bowiem z takich gospodarstw można było wyżyć, toby ludzie po karty nie szli, bo na kartę chleba zadarmo nie dostawali.
Z obiegu znikała już wtedy nawet moneta drobna niklowa, a zapanowała wyłącznie papierowa. Drobna moneta bita była z żelaza. Przytem drożyzna rosła do niesłychanych rozmiarów.
W listopadzie 1915 r. płaciło się: 1 klg. mydła 4 k., 1 klg. słoniny 7 k. (przed wojną 2 k.), jaje 14 h., bu-ciki męskie lub damskie 30 k. (przed wojną 8—10 k.),
W pół roku potem, tj., w kwietniu 1916, płaciło się za 1 klg. mydła 7 k., za buciki 36—40 k., za ubranie męskie 100—180 k. (przed wojną najwyżej 40 k.). Produkty wiejskie można było kupować po cenach przedwojennych, ale tylko za kartkami.
Ustanowiony został Urząd do walki z drożyzną, ale urząd ten skrupiał się prawie wyłącznie na ludności wiejskiej, bo oznaczał ceny na produkty wiejskie (mąka, krupy, masło, słonina, jaja), a nie ustanawiał ich na produkty fabryczne (buty, ubrania i t. d.).
Największymi opiekunami okolicy tarnobrzeskiej okazali się wówczas hr. Zdzisławowie Tarnowscy. Setki i tysiące biednych z powiatów tarnobrzeskiego, kolbuszowskiego, niżańskiego a także z za Wisły cisnęło się codzień do zamku w Dzikowie i nikt nie odszedł stąd bez odpowiedniej pomocy, hrabstwo wspierali zbiedzonych z własnych zasobów, nadto rozdzielali wsparcia z funduszów Centralnego Komitetu Obywatelskiego w Warszawie, Komitetu Obywatelskiego we Lwowie, K. B, K. (Komitetu Biskupiego Krakowskiego) i Rockeffelera. Dzierżyli w swych rękach nici wszystkiej pomocy.
Hrabina urządziła w Tarnobrzegu kuchnie bezpłatne, jedną dla chrześcjan, drugą dla żydów, z których to kuchni korzystało kilkaset biedaków. Założyła w zamku sklep z towarami spożywczemi, sprowadzanemi głównie z Lublina, które były sprzedawane po cenach kosztów. Na dziedziniec zamkowy zajeżdżały często wozy, naładowane towarami, do sklepu zamkowego spieszyły po towar gromady ludzi; sprzedawały w nim hrabianki Tarnowskie. Sklep ten normował ceny i zapobiegał zdzierstwu, żydzi bowiem zniszczeni wojną, odbijali sobie straty z całą bezwzględnością i w niesłychany sposób podnosili ceny na towarach, jakie mieli. Ze sklepu zamkowego rozwinął się następnie w Tarnobrzegu »Sklep Ligi Kobiet« pod przewodnictwem hrabiny Tarnowskiej.
W czasie pobytu Moskali, gdy szkoły nie były czynne, urządzona była w zamku szkółka dla dzieci z Dzikowa i Tarnobrzega. Liczba dzieci uczęszczających do szkółki dochodziła do 200. Najbiedniejsze okryła hrabina swoim kosztem. Szkółkę tę prowadził głównie bibljotekarz zamkowy, Michał Marczak, który niestrudzenie oddany był pracy dla dobra dotkniętej biedą ludności.
Towarzystwo im. Stanisława Jachowicza, prowadzące ochronkę dla dzieci z Tarnobrzega i Dzikowa, rozszerzyło swą działalność, tworząc w domu ochronki tymczasowy zakład dla sierót wojennych. Między temi sierotami były najczęściej takie, których ojciec wzięty został na wojnę, a matka straciła życie wskutek grasujących chorób. W jesieni 1916 r. otwarty został zakład wychowawczy sierót wojennych w Mokrzyszowie pod Tarnobrzegiem w pałacu, ofiarowanym na ten cel przez hr. Tarnowską. Sprawą sierót z powiatu tarnobrzeskiego zajmował się gorliwie sędzia, Józef Chalcarz.
W czasach najcięższych roztoczył też nad dziećmi opuszczonemi troskliwą i skuteczną opiekę ks. Honorat Jedliński, gwardjan OO. Kapucynów w Rozwadowie, który wogóle niósł wtedy pomoc moralną i materjalną najuboższej ludności tego miasteczka i okolicy.
Zaczęła się też już w r. 1915 odbudowa zniszczonych miejscowości. Za staraniem Koła Polskiego w Wiedniu rząd austrjacki przeznaczył pewne kwoty na tymczasowe pomieszczenie bezdomnych ofiar wojny. Kwotę przeznaczoną na powiat tarnobrzeski rozdzielało starostwo za pośrednictwem Komitetów miejscowych w ten sposób, że kto przystąpił do wystawienia sobie pomieszczenia na zimę, otrzymywał zapomogę w kwocie 100 k. W ten sposób już przed zimą stanęła część pomieszczeń bardzo skromnych.
Nadto do odbudowy zniszczonych osiedli otwarty został w Tarnobrzegu osobny urząd, zwany »Ekspozyturą budowlaną«. W pierwszym roku prowadzono odbudowę doraźną, t. j., w miejsce spalonych osiedli budowano jeden długi budynek, w którym z jednego końca mieściła się izba mieszkalna z komorą, w drugim zaś końcu mieściła się stajnia i chlewik, prócz tego budowano zaraz stodołę na pomieszczenie zbiorów. W następnych latach było zasadą, aby ludziom poszkodowanym przez wojnę odbudować wszystko i oddać — jak to mówią — klucz od budynku.
Dlatego magazyny Ekspozytury były zaopatrzone we wszystkie materjały budowlane, począwszy od drzewa, desek, cegły, skończywszy na dachówce, szkle, gwoździach. Brak materjałów był jednak znaczny, dużo kupowano w Czechach, Austrji, w Królestwie Polskiem. Za materjały wypłacała należytości »Centrala dla gospodarczej odbudowy Galicji we Lwowie«, zaś na miejscu wypłacano za robociznę i mniejsze ilości materjałów.
Największy ruch w odbudowie był w r. 1918. Działalność Ekspozytury została rozciągnięta i na powiat niżański. Utworzone były oddziały: w Radomyślu nad Sanem, Rozwadowie, Nisku, Rudniku. Każdy oddział posiadał własne magazyny materjałów budowlanych. Pracowało wtedy 3 inżynierów-techników, 5 budowniczych i robotnicy ukwalifikowani: cieśle, murarze, stolarze, których jednak było zamało, więc nie mogli nadążyć zamówieniom. Kierownikiem był mż. Adam Semkowicz.
W lutym 1916 r. przejeżdżali przez wsie i lasy spalone austrjacki minister spraw wewnętrznych ks. Hohenlohe, minister Galicji Morawski, namiestnik gen. Collard i przyrzekali dalszą pomoc państwa dla zniszczonych okolic.
O pomoc dla bezdomnych kołatał niestrudzenie u rządu wiedeńskiego poseł z tego okręgu hr. Zygmunt Lasocki.
Jednakże brak artykułów pierwszej potrzeby stawał się coraz dotkliwszy, drożyzna wzrastała przerażająco.
W kwietniu 1917 r. cukier zastąpiony został saharyną, sprzedawaną po aptekach. Kawy nie można było dostać nawet na kartki z powodu zupełnego braku tejże.
W lipcu tegoż roku głód zaglądał coraz bardziej, nie można było kupić ani krup, ani mąki, ani ziarna, brak było tłuszczów, jak słoniny, smalcu, nie było skóry na obuwie i t. p. Na mocy rozporządzenia władz politycznych żandarmerja zabierała na potrzeby wojenne przedmioty mosiężne, jak klamki, dzwonki szkolne, dzwony kościelne i t. p.
W sierpniu 1917 r. 1 kg. mydła kosztował 25—35 k., ćwierć żyta z nowego zbioru 40—50 k., 1 1. mleka 1 k. (przed wojną 16—20 h.), jaje 30 h., 1 klg. słoniny, smalcu 12—14 k. i tłuszcz ten można było nabyć tylko pokątnie. Koszula kosztowała 30—40 k. (przed wojną 4 k.), ubranie męskie 250 k., a lepsze 600, 700 k. i więcej, para bucików 100—150 k.
∗
∗ ∗ |
Wśród tej ruiny gospodarczej i ogromnego zubożenia podnoszona była sprawa polska i spodziewano się przytem rozwiązania jej przez Austrję.
Rozwijała swoją działalność delegatura legjonów polskich na powiat tarnobrzeski i niżański, pomieszczona w kancelarji zamkowej w Dzikowie. Kierownikiem jej z ramienia N. K. N. był dr. Karol Adwentowski, prof. państw, szkoły realnej w Tarnobrzegu.
W Sandomierzu czynne było Biuro werbunkowe.
W styczniu 1916 r. odbyło się w budynku Rady Powiatowej w Tarnobrzegu zebranie, urządzone przez Powiatowy Komitet Narodowy. Na zebraniu przemawiał poseł Artur Hausner ze Lwowa na temat »Sprawa polska w chwili obecnej«. Wyrażał przekonanie, że po wojnie powstanie związek państw centralnych, w którym zniesione będą granice celne i przyznane najszersze swobody narodowe, że Polacy zyskają najwięcej, jeżeli Królestwo Polskie oświadczy się i czynnie wystąpi po stronie państw centralnych.
W czerwcu tegoż roku odbyła się w Tarnobrzegu staraniem Pow. Komitetu Narodowego i Koła Ligi Kobiet uroczystość odsłonięcia tarczy legjonów polskich. Po mszy św. polowej nastąpiło wbijanie gwoździ pamiątkowych do tarczy, która umieszczona była w ozdobnym kiosku, umyślnie zbudowanym na placu przed kościołem. Dochód z uroczystości przeznaczony był na fundusz inwalidów-legjonistów, oraz wdów i sierót po legjonistach.
5 listopada 1916 r. Austrja i Prusy ogłosiły niepodległość Królestwa Polskiego, które po wyparciu z niego Moskali było w ich rękach. Odbyły się z tego powodu dziękczynne nabożeństwa po kościołach. Ogłoszenie to jednak nie dało jeszcze rzeczywistej niezależności Polsce i poza nabożeństwami przeszło bez silniejszego wrażenia.
Państwa centralne stały wtedy u szczytu potęgi. Padła pod ich ciosami Belgja i Serbja, armje ich wdarły się częściowo do Francji, Włoch i Rosji. W sierpniu 1916 r. wypowiedziała im wprawdzie wojnę jeszcze Rumunja, wnet jednak legła pokonana. Już w grudniu tegoż roku zdobyty został Bukareszt, stolica Rumuji.
W r. 1917 trwała wojna dalej ze zmiennem szczęściem. Szerzyła się już jednak niewiara w zwycięstwo państw centralnych i urzeczywistnienie przez nie nie-podległości Polski.
W Austrji przejawiało się już od zeszłego roku niezadowolenie z rządów wojskowych. — W październiku 1916 r został zamordowany przez literata Fryderyka Adlera strzałami rewolwerowemi prezydent ministrów, hr. Stüergk. — W listopadzie tegoż roku umarł w 68 roku panowania cesarz Franciszek Józef I, do którego było wiele przywiązania wśród ludów Austrji, a nowy cesarz, Karol I., nie umiał do siebie podobnego przywiązania obudzić.
Widać było, że siła wojenna Austrji słabnie, brak żywności i głód wzmagał się z dniem każdym. Żołnierze zbiegali z szeregów wojennych i kryli się po domach, polach, lasach, gdzie mogli. Ludzie z litości ich żywili. Tworzyła się w ten sposób tzw. »zielona armja«.
Austrja i Prusy nie tylko nie myślały o prawdziwej niepodległości Polski, ale ograniczały Polaków w prawach, z których już korzystali, i dążyły do zniweczenia legjonów polskich, które walczyły po ich stronie.
Namiestnikami Galicji byli od r. 1915 nie Polacy, jak dawniej, ale generałowie Niemcy, najpierw Collard, po nim Diller, następnie w r. 1917 Huyn.
W lipcu 1917 został aresztowany na rozkaz Besselera, gen.gubernatora w okupacji niemieckiej, dowódca I brygady legjonów polskich, Piłsudski, wraz z pułkownikiem Sosnkowskim.
Następnie legjoniści, którzy nie złożyli przysięgi, przepisanej przez władze austrjacko pruskie, zostali zatrzymani: żołnierze w obozie jeńców w Szczypiórnie, oficerowie zaś w Benjaminowie pod Zegrzem.
W sierpniu tegoż roku legjoniści przeniesieni zostali z Warszawy do Przemyśla i tu w części wcieleni do armji austrjackiej i wysłani na front, przyczem oficerowie zostali zniżeni w randze.
Jak nieszczere było postępowanie Prus i Austrji w sprawie polskiej, pokazało się to najlepiej po pokonaniu przez nie Rosji. W lutym 1918 roku zawarły w Brześciu Litewskim pokój z Ukrainą, utworzoną z części dawnego państwa rosyjskiego. Układano się tam bez udziału delegacji polskiej i z ziemi polskiej wykrojono a oddano Ukrainie Chełmszczyznę i Podlasie i w ten sposób dokonano niejako czwartego rozbioru Polski.
Takie zdradzieckie postawienie Prus i Austrji poruszyło wszystkich Polaków. Wszędzie, jak Polska długa i szeroka, wyrażano oburzenie z tego powodu. Najsilniej objawiło się to 18 lutego 1918 w b. zaborze austrjackim. W dniu tym odbywały się wszędzie zgromadzenia i przeprowadzano uchwały przeciw gwałtowi, dokonanemu na Polsce. Ustała też wówczas wszelka praca w fabrykach, warsztatach, sklepach, urzędach, szkołach, na kolejach i pocztach, nawet w starostwach. Znać było, że cały naród odwraca się od Austrji.
Odbyło się też wtedy zgromadzenie w Tarnobrzegu. Ponieważ zebrało się dużo narodu z różnych warstw i żadna sala nie mogłaby wszystkich pomieścić, przeto zgromadzenie odbyło się pod otwarłem niebem w Borku tarnobrzeskim. Zgromadziło się kilka tysięcy narodu z całego powiatu. Przemawiali przewodniczący zgromadzenia inż. Jan Bochniak, b. poseł Wojciech Wiącek, dyrektorka szkoły powszechnej Helena Weissowa i wszyscy wymownie i jednogłośnie potępiali nieuczciwe zachowanie się mocarstw zaborczych względem Polski. Naostatku poprosiłem i ja o głos i przemówiłem do zgromadzonych w te słowa: »Bracia i siostry! Łączę się razem z wami do ogólnego protestu i piętnuję jaknajmocniej zdradliwe postąpienie naszych zaborców w sprawie polskiej. Było to przed laty, że rząd austrjacki przyznał mi odznaczenie, t. j., krzyż zasługi za długoletnie sprawowanie wójtostwa. Wówczas ja odznaczenie to przyjąłem, wierząc święcie w życzliwość Austrji dla narodu polskiego, i do dziś dnia je nosiłem. Skoro jednak do tego doszło, że ten sam rząd, który mi odznaczenie przyznał, wyrządza taką niesłychaną krzywdę narodowi polskiemu, że zamiast nam Polskę oddać, to ją jeszcze dzieli na mniejsze kawałki, przeto hańbą byłoby dla mnie dłużej takie odznaczenie nosić. Odrzucam je więc i zwracam temu rządowi, od którego pochodzi«. Przy tych słowach wobec całego zgromadzenia medal od kożucha oderwałem i wręczyłem przewodniczącemu zgromadzenia z prośbą o zwrócenie go do Wiednia. Przebieg zgromadzenia wywarł na zebranych wielkie wrażenie, wśród podniosłego nastroju uchwalono protest przeciw oderwawaniu Chełmszczyzny i Podlasia od Polski.
Skoro po tym wiecu wróciłem do domu, przybyło do mnie kilkanaście osób z pośród inteligencji i włościan i dziękowali mi za moje wystąpienie. Ja zaś oświadczyłem, że do takiego postąpienia jako Polak byłem obowiązany. Nazajutrz prosił mnie do siebie starosta i radził delikatnie, abym odrzucone odznaczenie napowrót przyjął, alem stanowczo odmówił. Później, gdy już państwo polskie powstało, dowiedziałem się, że krzyż zasługi złożony przeze mnie na wspomnianym wiecu, został oddany na Skarb Narodowy, na co otrzymałem pokwitowanie i co mnie bardzo cieszyło, że choć drobną cegiełkę do tego Skarbu dołożyłem[1].
∗
∗ ∗ |
Tymczasem w kraju i w całej Austrji wyczerpanie gospodarcze dochodziło do ostateczności, brak artykułów koniecznych do życia wszystkim dawał się we znaki, drożyzna szalała bez miary.
W pierwszej połowie 1918 r. ceny były następujące: ćwierć żyta 60 k., kilogram słoniny 25—35 k., jaje 40—50 h., litr mleka 2 k. 40 h., kilogram cukru pokątnie 10 k., ubranie męskie fabryczne 600—1.000 k., buciki męskie 200—500 k., szpulka nici pokątnie 15—25 k. (przed wojną 16 h.), paczka tytoniu na kartkę 3 k., pokątnie 7 k., kilogram mydła 40—50 k., litr nafty pokątnie 8—10 k.
W drugiej połowie 1918 r. ceny wzrosły tak, że za ćwierć żyta u gospodarzy płacono 100—200 k., za kilogram słoniny 40 k., za ubranie męskie 1.000—2.000 k. i więcej, za buciki męskie 500—1.000 k.

Pieniędzy papierowych było wszędzie poddostatkiem, płynęły one ze sprzedaży artykułów żywności, z zasiłków wojskowych i amerykańskich. Do roboty trudno było kogo nająć, młocek za dzień pracy zarabiał 30 k. i wikt.
Ale pomimo wrogiego stanowiska względem Polaków ze strony Prus i Austrji i zniszczenia legjonów, sprawa polska zyskiwała z dniem każdym na sile i znaczeniu po stronie państw koalicyjnych, tj., Francji, Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, Rosji, Anglji, Włoch, Japonji.
Po upadku caratu i Rosji powstaje w drugiej połowie 1917 r. armja polska w Mińszczyźnie jako I korpus polski pod gen. Dowborem-Muśnickim, złożona z żołnierzy, którzy wystąpili z armji carskiej.
Z armją tą starała się połączyć II brygada legjonów polskich, tzw. karpacka, żelazna, która po pokoju w Brześciu Litewskim przedarła się pod dowództwem Józefa Hallera przez front austrjacki w Galicji wschod niej. Armje te jednak zostały przez Prusaków w maju 1918 r. otoczone i zmuszone do złożenia broni.
W połowie 1917 r. organizuje się armja polska we Francji.
W jesieni tegoż roku państwa koalicyjne uznały Polski Komitet Narodowy, działający w Paryżu pod przewodnictwem Romana Dmowskiego, za przedstawicielstwo Polski i z nim się układały w sprawie polskiej.
W styczniu 1918 r. ogłoszone zostało orędzie Wilsona, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, który w 13 punkcie tegoż orędzia domagał się utworzenia niepodległego państwa polskiego, obejmującego wszystkie ziemie polskie, z dostępem do morza, z polityczną i gospodarczą niezawisłością, jako też nienaruszalnością obszaru, co miało być potwierdzonem przez traktaty międzynarodowe.
Wreszcie cała Koalicja ogłasza jako swoje żądanie niepodległość Polski.
Były to wydarzenia wielkie, decydujące o przyszłości narodu polskiego, naród jednak zmęczony wojną nie przyjmował ich z taką radością, jak na to zasługiwały.
Tymczasem w wojnie odwróciło się szczęście od państw centralnych, które od wybuchu wojny przez 3 lata przeważnie zwyciężały i szły naprzód albo utrzymywały się przy swoich zdobyczach. W lipcu 1918 r. poczyna się potężne uderzenie państw koalicyjnych na froncie francuskim. Niemcy chwieją się tam, cofają, — zbliża się ich pogrom.
Z państw walczących po ich stronie najpierw Bułgarja prosi o pokój i zawiera go we wrześniu 1918 r. Następnie w pierwszej połowie października Austrja i Niemcy, każde z osobna wysyłają noty do prezydenta Stanów Zjednoczonych, Wilsona, godząc się na warunki pokojowe oparte na jego orędziu. W ten sposób wszystkie narody i państwa uznały orędzie Wilsona, a temsamem zjednoczenie i niepodległość całej Polski.
Wtedy też, tj., w październiku 1918 r. zatamowany został przez cesarza Karola I proces, jaki się toczył na Węgrzech w Marmarosz-Sziget przeciw legjonistom, którzy po pokoju w Brześciu Litewskim porzucili front bojowy austrjacki. Legjoniści uwolnieni wracają do domów.
Dnia 7 października 1918 r. Rada Regencyjna, ustanowiona w Warszawie przez Niemcy i Austrję i stojąca na czele Królestwa Polskiego, ogłosiła manifest, w którym między innemi mówiła: »Wielka godzina, na którą cały naród polski czekał z upragnieniem, już wybiła. — Zbliża się pokój, a wraz z nim, ziszczenie nigdy nieprzedawnionych dążeń narodu polskiego do zupełnej niepodległości. — Niech zabrzmi jeden wielki głos: »Polska Zjednoczona Niepodległa«.
W podobnym duchu ogłaszają odezwy: Koło posłów polskich w Galicji i Rada Narodowa na Śląsku austrjackim.
Dnia 28 października 1918 r. odbyło się w Krakowie zebranie posłów polskich do parlamentu austrjackiego pod przewodnictwem: Witosa, Skarbka, Tertila, Daszyńskiego i w uchwale swojej stwierdziło, że ziemie polskie, pozostające dotychczas w obszarze monarchji austrjackiej, należą do Państwa Polskiego i dla tych ziem stwarza się Komisję Likwidacyjną, złożoną z 23 posłów.
- ↑ Order przesłany został z Tarnobrzega już po powstaniu Państwa Pol. do Narodowej Organizacji Kobiet we Lwowie (Sekcja zbiórki złota i srebra), ta zaś oddała go na Skarb Narodowy na podkład waluty polskiej za pokwitowaniem następującej treści:
„Wdzięczna Ojczyzna Ofiarodawcom”, Nr. 2977, Lwów 22, IV 1922, Ministerstwo Skarbu. Komitet zbierania ofiar na Skarb Narodowy. — Jan Słomka nacz. gminy Dzikowa powiat Tarnobrzeg ofiarował na Skarb Narodowy 1 austr. srebrny krzyż zasługi z koroną. Delegat Ministerstwa Skarbu: Marja Demelówna.