Przejdź do zawartości

Pamiętniki włościanina/Przedmowa do II wydania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sobieski
Tytuł Przedmowa do drugiego wydania
Pochodzenie Pamiętniki włościanina
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Szkoły Ludowej
Data wyd. 1929
Druk Krakowska Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
PRZEDMOWA
DO DRUGIEGO WYDANIA.

Niniejszy pamiętnik włościanina tchnie jakąś nadzieją, radością, jest jakby przeciwieństwem pełnego czarnych barw i złorzeczeń na dawną Polskę »Żywota chłopa polskiego«, który spisał wychodźca z roku 1831, syn chłopski Kazimierz Deczyński (wyd. 1907).
Tak jak wobec tamtego przedstawiciela dawnego pokolenia chłopów, tak i wobec dzikowskiego gospodarza stanęło zagadnienie, czy Polska — to nie to samo, co pańszczyzna? co wieczna niewola chłopów? — Autor niniejszych wspomnień, poruszając ten problem, pisał przed wojną światową (w r. 1912):
»I obecnie jeszcze dość znajdzie się takich, co gdy im wspomnieć o Polsce, to się złoszczą, mówiąc, że tylko panowie mogą chcieć Polski, żeby na nich ludzie robili, jak za pańszczyzny — i takim trudno nawet wytłómaczyć, że czasy pańszczyzny już minęły i powrócić nie mogą«.
To zagadnienie stanęło przed oczyma naszego autora, zwłaszcza, że złowieszczy rok 1846 owiał swą zgrozą pierwsze lata jego dziecięctwa. Włościaństwo stron rodzinnych autora (tarnobrzeskich) nie poszło wówczas za przykładem galicyjskiej »rabacji«, i choć nie zerwało się wprawdzie do powstania, jak górale chochołowscy — to jednak dalekie było od haseł późniejszej »Rzpltej tarno-brzeskiej!«
Usposobienie włościan - sąsiadów autora poznałem przed laty jako uczeń gimnazjalny, kiedy nieraz (w okolicach Baranowa) zaglądałem do chat moich kolegów szkolnych, wdawałem się w rozmowy z ich krewnymi, i raz, przyjechawszy ze świtem z kolegą na »ferje«, jadłem z całą jego rodziną wspólnie z jednej miski śniadanie (tak jak to autor opisuje na str. 43). Do dziś stoi przed memi oczyma potężna struga Wisły, w której kąpałem się w czasie wakacyj, struga, która jakby rozległemi ramionami swych dopływów wszystkich synów tej ziemi chciała do siebie przygarnąć i zjednoczyć. Na jednym brzegu stał przy nas celnik austrjacki, a z tamtej strony czernił się cień kozaka carskiego.
Otóż właśnie to sąsiedztwo Wisły — jako granicy, tłómaczy wiele z psychologji włościan tamtych okolic, a także i samego autora. I tak, Jan Słomka, mający dziś 87 lat, urodził się wprawdzie po prawej stronie Wisły, w »Galicji«, ale z ojca, który zbiegł z tamtej strony rzeki, a zbiegł właśnie przed jednym z najstraszniejszych skutków rozbioru, bo przed ciężką służbą wojskową, jaką car Mikołaj, mszcząc się za powstanie r. 1831, zaprowadził w Kongresówce w formie niezwykle dotkliwej, bo zapędzając rekruta-chłopa na długie lata w głąb dalekich krajów carstwa rosyjskiego.
Ojciec autora padł też ostatecznie jako ofiara rozbioru, ofiara rozbiorczej granicy, zmarł bowiem w pełni życia, mając lat ledwo 33 (r. 1852), pobity przez austrjacką straż celną, a to za »przekroczenie« tej rzeki, granicznej, posądzony wówczas niesłusznie o przemytnictwo.
Wracał wówczas z chrzcin od brata, który pozostał po tamtej stronie w zaborze rosyjskim. Autor pamiętał dobrze tę noc straszną śmierci swego ojca. Miał lat 10, kiedy zwłoki zabitego ojca przywieźli do domu ci sami strażnicy, którzy roztrzaskali mu czaszkę kolbą!
Autor tę tragedję rodziny chłopskiej, rozdartej przez rozbiór — rozdzielonej bez pardonu i miłosierdzia — opowiada z takim spokojem, tak bez patosu, że czytelnik ledwo sobie w końcu uprzytomnić może, że ten biedny gospodarz padł właściwie dlatego, że z tej Wisły, która od lat tysiąca łączyła oba brzegi zasiedlone przez prastary szczep — »Wiślan« — nagle bagnet austrjacki i rosyjski postanowiły uczynić mur graniczny »chiński« nieprzekraczalny, wbrew wszelkim prawom natury, wbrew terytorjalnym warunkom kraju!
Nic też dziwnego, że przez karty tego pamiętnika przewija się jakby protest przeciw temu sztucznemu rozgraniczeniu, jakby głucha tęsknota za prastarem połączeniem obu brzegów, jakby niezmożona żywiołowa, rasowa siła naszego włościaństwa, której nie zdołał przełamać stuletni gwałt najeźdźców, bo — wbrew zakazom — raz wraz zbiegało z jednego brzegu na drugi.
Czuł to wszystko szczególnie autor, który przez swe pochodzenie był jakby żywym protestem przeciw rozbiorowi i pisał też: »Dziadowie moi nieraz na ten rozdział (brzegów) narzekali, mówili, że im się zdaje, jakby się świat skrócił i jakby stanął mur, który jedną stronę od drugiej rozgraniczył. Opowiadali, że wprzódy czy z tej czy z tamtej strony Wisły każdy był jednakowo wolny, złapał byle koryto (łódź) i mógł przeprawić się przez Wisłę. Jeździli też dawniej z jednej strony na drugą swobodnie na odpusty, jarmarki i za innemi sprawami, i łączyli się w związki małżeńskie, a obecnie wszystko to u stało i doszło do tego, że rozerwane są wszelkie związki rodzinne jednej strony z drugą i nawet bliżsi krewni nie znają się, choć ich dzieli tylko Wisła. Więc też narzekali dawniej na to wszystko i narzekają teraz i byliby za tem, żeby jedną stronę z drugą napowrót połączyć« (str. 105).
Pisał tak autor w r. 1912 — nie przeczuwając, że już za kilka lat — ten rozdział brzegów — przeciwny naturze — nareszcie ustanie.
Z tem wszystkiem czuł wójt »dzikowski«, że gmina jego dziwnie się jakoś szybko przeobraża. Sam wskazuje na przemianę rysów chłopskich. Dawniej »chłopi handlem zupełnie się nie zajmowali, uważali go za zajęcie żydowskie, na którem — jak mówili — tylko żyd wyjść może. Handlu się wstydzili i wyśmialiby chłopa, któryby chciał handlować... Chłop do handlu nie był zdatny, po prostu nie umiał liczyć... obecnie jednak... śmiechy i drwiny z tego ustały... szczególnie po powstaniu... Kółek Rolniczych«. Sam autor opisuje homeryckie boje z żydem o cegielnię, walkę z lichwą żydowską, tragiczne przejścia mnóstwa dworów pańskich w okolicy w ręce żydowskie itp., wreszcie zupełne »zżydzenie« sąsiedniego miasteczka Tarnobrzega. Autor zaznacza, że ostatecznie żydzi nie chcąc na gruncie pracować, ustąpić musieli ze wsi do miast — w przeciwnym razie napewno »zaraz po pańszczyźnie byłaby nastała gorsza jeszcze żydowszczyzna« (str. 146).
Autor, który chodził do szkoły ledwo »przez dwie zimy« opisuje to wszystko w sposób prosty i jędrny, niezamroczony nawałem modnych frazesów. Ma znakomitą pamięć, która uwiecznia ze wszystkiemi szczegółami pasmo żywota przeciętnego, zwykłego włościanina od chwili, gdy jako 6-letni pastuszek zaczął pasać bydło, aż do chwili, gdy został sędziwym wójtem »dzikowskim«. Pod piórem tego wójta w naszych oczach snuje się jak w szopce obrazek jednej przeciętnej gminy wiejskiej, jednej małej komórki wielkiego państwowego organizmu. Scena to niezwykle poważna, bo od rozwoju tej komórki zależy życie całego narodu! A rozwój to był kapitalny, wspaniały! — Sioło analfabetów, w którem były ciemne kurne chaty, bez jednej lampy i bez jednego zegara, przeobraziło się jak poczwarka w świetlanego motyla, w dzisiejszą gminę, rozkutą z kajdanów rozbiorów, gminę wolnych obywateli Rzeczypospolitej polskiej, pełną domów murowanych, z piękną szkołą, z Kółkiem Rolniczem, z nieżydowską cegielnią, z gminną rzeźnią, z kasą pożyczkową, ze strażą pożarną...
Przeciera oczy wójt dzikowski, patrzy na te dziwy, sam sobie nie wierzy, i pisze:
»Gdyby dawniejsi ludzie, którzy żyli przed pół wiekiem albo później, wstali z grobu i przyszli do nas z tamtego świata, to nie mogliby się napatrzeć i nadziwić tym wszystkim przemianom... Zdawałoby się im, że zbłądzili, że nie przyszli do swojej wsi... gdzie się kiedyś urodzili i wychowali«.

W. Sobieski.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sobieski.