Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/21 Kwietnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— 21. Kwietnia.

Zawsze dzień każdy równo modlitwą i tem srogiem dla mnie zaczyna się pytaniem: — Co to życie? Co znaczą niezliczone sprzeczności w niem spotykane? do czego wiedzie nieustanna walka, walka żywiołów, sił, ludzi, charakterów? Tą wojną jest życie; wojna miałażby być elementem żywota wszelkiego? Dla czegoż z głębi serca odzywa się uczucie miłości, pragnienie pokoju? Nowa sprzeczność.
Dwojakie więc życie... Gdzie duch tam cisza, spokój i niezmienność; gdzie ciało, tam bój wiekuisty, tam sprzeczności ciągłe, rozwijające się jedne z drugich.
Już boski Plato, którego nam stary nasz poczciwy profesor uniwersytecki wykłada ze ścisłością filologa, ale bez względu na filozoficzną jego wielkość, chciał ująć wszelkie sprzeczności w jedną formułę pojętną; już za jego czasów walczyły Różność i Jedność. On pierwszy wyrzekł, że w pośrodku sprzeczności jest prawda i życie; ale długie wieki nie zrozumiano go. Czy rozumieją dziś lepiej? Czy wyjaśniło się pytanie? Wątpię... leniwo idzie podobno ludzkość po tej drodze osłonionej tajemnicą dla jej dobra.
Ja także co dzień się chwytam na walce ze światem, na sprzeczności z tem, co mnie otacza i dotyka. Mój zapał brzmi im w uszach fałszywo, nieznośnie, dziwacznie. Gdzież prawda, czy w moim optymizmie, czy w ich pesymizmie skeptycznym? W moim ogniu, czy ich chłodzie?
Mierząc sobą cały świat, nawet rówieśników moich znajduję chłodnymi... Czy ciągłe dotykanie się, ocieranie o zimno i mnie nie oziębi? O! nie... Straciłbym moją szczęśliwość, mój sposób widzenia świata, moje jasne wejrzenie na wszystko co jest... Strzeżmy się! strzeżmy! chłód to zwiastun śmierci.
Znowu spotkałem się z nią... Jeszcze nie wiem kto ona. Wiosna rozwinęła skrzydła jak motyl, co się ze snu długiego budzi i nagle podleciała do góry, ku słońcu; drzewa się rozwijają, powietrze wonne; jak usiedzieć na miejscu, chociażby studjując Platona?... Wieczorem pobiegłem na Antokol, szukając wszędzie tej wiosny, którą mam w duszy: po drodze spotykałem tłumy, ale w Sapieżyńskim ogrodzie było pusto. Stare fontanny, co biły może w oczy bohaterom olkienickich bojów, lub smutnym ich następcom, teraz... milczały. Dwie czy trzy pary, milczące jak one, przesuwały się między drzewy, wpół dopiero liściem okrytemi. Usiadłem na ławce i wpatrywałem się w blaski zachodzącego słońca. Z za pokrzyżowanych gałęzi i gałązek drzew rumieniło się niebo złotemi poprzecinane pasami. Ku górze łony złociste, różowe, lila, zlewały się niepostrzeżenie, cudnie w blady lazur, a dalej ciemne szafiry... Ten widok powszedni, na który już nikt nie pogląda, który nikogo nie zastanawia, jak wszakże uroczy, jak wspaniały. Cóż kiedy powszedni? Człowiek nawykł do niego, jak do wszystkiego, co go otacza i zimny nań. Musiałem się wydać śmieszny przechodzącym, gdy z otwartemi usty, jakbym się dopiero na świat narodził, z zachwytem wlepiałem oczy w zjawisko tak pospolite. Niektórzy przechodnie, sądząc zapewne, żem na niebie coś niepospolitego i dziwnego upatrzył, drugi księżyc, lub kometę; zwrócili także oczy na zachód, patrzali ze mną i ruszywszy ramiony, odeszli.
Są ludzie, którym jak dzieciom ciągle coś nowego potrzeba, aby ich uwagę ospałą zwrócić i na chwilkę przynajmniej zatrzymać.
Anim spostrzegł, jak dwie osoby usiadły przy mnie na ławce. Gasnące blaski zachodnie całego mnie zajmowały; pełzły chmury i smutne na mnie wrażenie czyniły; bom się pytał w duszy siebie, czy nie wszystko tak pełznie na świecie? czy nie tak pełzną blaski młodości z serca? czy nie tak gasną jasne marzenia dni ludzkiej wiosny? Przed chwilą zaogniony różowo obłok stawał się siwy, zimny, ciemny; stopniowo z złocistych mienił się w czerwone, z czerwonych w lila, z liljowych w sine... Niebo stygło i smutniało.
Znowu tedy sprzeczność! znowu walka stanęła mi na oczach, walka światłości z ciemnością. Ale walka ta wiekuista: i co dziś znikło, jutro się odradza; wszystko więc jest wiecznem; zjawisko tylko trwa chwilę, istota trwa wieki.
Tak myślałem i zwróciłem oczy na sąsiadów mojej ławki.
A! była to wczoraj widziana kobieta, z drugą jakąś, podobno starą, bo kaszlącą i odchrząkującą co chwila. Taż sama. Dawno już musiała mi się przypatrywać, jak się naturaliści wpatrują w owad ciekawy: bom spotkał czarne jej oczy utkwione we mnie, z jakimś wyrazem, ledwie nie powiem politowania.
— Cudny wieczór — odezwałem się pomięszany, przychodząc do siebie.
Kobieta uśmiechnęła się smętnie i odpowiedziała cichutko.
— Jak co rok wiosenne wieczory bywają.
— Ja ich tak mało widziałem, że mi się zawsze zdaje, jakbym pierwszy raz na te cuda spoglądał.
— Bardzoś pan szczęśliwy!
W tem prostem słówku, może mimowolnie z ust wybiegłem, było dla mnie wiele tajemnic. Kto się dziwi szczęściu cudzemu, nie mogąc go już sam kosztować, choć je ma w swojem ręku, ten przeżył młodość podobną mojej, wiek prawdy i zachwycenia; ten już wejść musiał w zwątpienie i chłody jesienne.
Uważniej teraz przypatrywałem się mojej nieznajomej... Na jej twarzy widać było ślady cierpień; piękna jeszcze; już nie była ową piętnastoletnią pięknością, której serce do wszystkiego bije.
Piękne, czarne, ogromne jej oczy, osłonione długiemi rzęsy, przyćmione, opasywał prawie niedojrzany ślad łez i cierpienia. Z twarzy spełzł rumieniec, jak owa chmur pozłota, przezroczysta zastąpiła go bladość, pod którą sinemi żyłki grało ostygłe już życie. Usta nie miały tej barwy malinowej dziewiczych warg, która zdaje się uśmiechać do świata, życia i rozkoszy. Wszakże pomimo znużenia i smutku, twarz ta była jeszcze wielkiej piękności; cierpienie nie zniszczyło jej, tylko ją charakterem swym powlekło... Z pod ostygnienia przeglądała zaparta, ale nie zgasła nadzieja i pragnienie... Taką mi się pokazała nieznajoma moja w tem drugiem na nią spojrzeniu.
Po owem „bardzoś pan szczęśliwy“, nastąpiła chwilka milczenia; we mnie tym tęsknym wykrzykiem podbudzone, płomieniło się życie.
— A! — zawołałem — szczęście to nie wyłącznie moje, ale wieku mojego i wszystkich ludzi nawet, co utrzymali się w posiadaniu najdroższego skarbu... młodych uczuć... Młode uczucia są najwłaściwsze młodemu wiekowi; ale nie wyłącznie mu należą. Wielu starców wyniosło ten ogień z sobą w chłodne doliny późniejszych lat; wielu grzeje on do zgonu. Szczęście, które pani mojem nazywasz, nie moje wyłącznie; ma je każdy, kto go potrafi zapragnąć... nie ma, kto w nie nie wierzy tylko. Tu wiara pierwszym dla adepta warunkiem.
Trochę po studencku brzmiała odpowiedź moja; jednak jej nie rozśmieszyła wcale: ciekawie zdawała się słuchać, a gdym skończył, jeszcze (może to przywidzenie) czekała, bym mówił dalej.
— Powtarzam, bardzoś pan szczęśliwy! — dodała — w jego wieku, tak prędko, tak chciwie, można powiedzieć, ludzie ziębną i starzeją, tak pragną się odczarować, że każdy pełen wiary, zapału, ufający swej gwieździe, z przyjaźnem uczuciem witający świat, jest zjawiskiem miłem i dziwnem. Wielu z pańskich rówieśników tak samo czuje, a już się wstydzi swojego zapału i chce udawać oziębłych i starych... Winszuję panu jego młodości.
I uśmiechnęła się. Nie wiem czemu zdawało mi się, żem w uśmiechu postrzegł jakiś przycień politowania.
— Dziwię się tym, którzy mi się dziwują — mówiłem dalej. — Cóż dziwnego, że młodość bogata jest w wiarę, zapał; że wszystko widzi dobrem i pięknem, że nie pojmuje nienawiści, a ledwie zdobyć się może na wzgardę? Co dziwnego, że młodzi są młodymi?
— Nie wszyscy pańscy towarzysze i rówieśnicy jak on myślą; dlatego podwójnie winszuję mu i słucham z upodobaniem tej pieśni wesela. Tak mało go na świecie.
— Dla mnie — odrzekłem — wesele jest wszędzie. Smutek, jak złe, jest fałszem i jest przemijającem czemś, co biernie dopomaga, jak ciemność do pojęcia jasności... Cały świat nie jest-że cudną harmonijną wesela pieśnią, hymnem potężnym, w którym grają jak tony potrzebne i śpiewy ptastwa i gromy burz i fale morza bijące zgruchotanemi okrętami o skały. Pieśń tę trzeba duszą posłyszeć całą, aby ją pojąć; oddzielne jej tony dziwne się wydawać mogą. Tu smutek, boleść, bój, jęk, są przemijającemi, są pozorami. Wieczną rolą natury: życie, szczęście, wesele.
— Jakże to piękne co pan mówisz — odezwała się z westchnieniem, które przytłumić chciała napróżno. — Jakże to piękne!... Powiedz mi pan — dodała — nigdyżeś w życiu nie natrafił na nic, coby jego wiarę w szczęście zachwiać mogło?
— Nigdy — odpowiedziałem. — Z wysokości, na które mnie skrzydła młodości uniosły, wielkie plamy życia wydają się proszki drobnemi... Jednem i jedynem złem, w które wierzę, nad którem boleję, jest brak wiary i zepsucie moralne. Ale i to złe nie jest na ziemi nigdy tak absolutnem, aby się prawdziwem nazwać mogło... Nie ma człowieka całkowicie zepsutego, nie ma życia, coby całe utonęło w niewiarze i zgniliźnie. Są chwile jasne wśród tych nocy; a często w momencie rozstania z ciałem, dusza odzyskuje swoje niebiańskie skrzydła i przypomina niebo, które miała w sobie za młodu... Ten moment żalu, skruchy, zwrotu, jest chwilą ocalenia.
Jam tak zapalony perorował i mówił; ona słuchała mnie cierpliwie, milcząco, sparta na ręku, oddychając tak temi słowy pociechy, jak ja oddychałem wiosną.
Mrok coraz gęstszy padać zaczął; przechadzający nikli z ogrodu; cisza głucha rozlała się uroczyście, przerywana tylko dalekim miejskich dzwonów głosem.
Nieznajoma wstała, spoglądając na staruszkę obok siedzącą, która otuliwszy się chustką, podniosła się także; pożegnała mnie skinieniem głowy milczącem i odeszła powolnie. Kilka razy (zdawałoż mi się) obejrzała się na mnie.
Wstałem i ja i szedłem ku wrotom ogrodowym. Tu jeden tylko stał powóz, czarny, skromny, ale wytworny; ludzie ciemno ubrani, konie bez błyszczących świecideł... Dwie kobiety siadły weń i pojechały; przeprowadziłem je wzrokiem... powoli i nasycając się wracałem do miasta... Droga już była prawie pusta.
Z Tivoli i Chin kilku przypóźnionych graczów bilardowych i przyjaciół kieliszka, głośno rozprawiając, siadali na oczekujące drążki. Mój Boże! godziż się tak trawić życie? tegom jeszcze nigdy pojąć nie umiał, jak w jednym gwarze ogłupiającym, w jadle i napoju można przeżyć całe życie i nie tęsknić za czemś lepszem?
Przed nimi wszystko, co napawa umysł, co otwiera duszę, widoki rozwijające myśl, wstrząsające sercem rozkosznie; tysiące przedmiotów, których badanie uzacnia człowieka; zimno, bydlęco oni mijają to wszystko, idą jak zwierze pić i jeść, a potem spoczywać; dziwni ludzie! niepojęte stworzenia, tak w sobie nieśmiertelną usypiają duszę, jak drudzy ją budzą. Gdy się z niej głos jaki późny odezwie, to go głuszą gwarem... Szkoda że się narodzili... i po co się narodzili; Horacjusz tam kędyś odpowiedział na to, a my go często powtarzamy i powtarzamy, patrząc na większą połowę ludzi.
Wchodzę w miasto i znowu marzę... Ale pocóż spisywać te marzenia, podobne chmurom na niebiosach, stutysięcznych kształtów i barw, a zawsze przecie też same.
A! otóż i moja miluchna izdebka. Gdybym był malarzem, odmalowałbym ją dla wiekuistej pamięci; teraz ją przynajmniej opiszę, jeśli nie dla siebie, to dla ciebie, kochana mateczko, co to czytać będziesz, gdy się zobaczym.
Mógłżem się umieścić gdzieś w izdebce ciasnej, ciemnej, bez powietrza i widoku, wychodzącej w brudne dziedzińce, z perspektywą na bieliznę schnącą i kapiące rynny? O nie! taki widok zabija i dusi... wolałem ująć sobie w czem innem, bylebym oddychał powietrzem czystem i patrzał na życie. Chciałem się, mateczko moja, przenieść za Ostrą-bramę, gdziem był wynalazł dom w ogródku, samotny, śliczny; ale to tak daleko od naszych uniwersyteckich murów, od bibljoteki, od towarzyszów, żem się prędko wyrzec musiał rozkosznej nadziei przypomnień wioski pośród miasta... Umieściłem się więc pod bokiem jezuickiego kościoła i uniwersytetu, naprzeciw święto-jańskiej wieży, wprost długiej ulicy i placu pełnych ruchu i gwaru. Nie ma tu zieloności drzew, gór, ale mam kawałek nieba i dużo ludzi. Ludzie czasem warci są drzew, a pewnie dłużej przedmiotu do myślenia dostarczają. Z wysokości więc poglądam na nich, i próżnuję całe godziny, przypatrując się dziewczętom biegącym po wodę, woźnicom wabiącym przechodniów, pobożnym tłumom idącym do kościoła, gwarliwym sznurom mojej rówieśniczej młodzieży. Ile tu spostrzeżeń z wierzchołka mojego obserwatorjum uczynić można! A nieoszacowani sąsiedzi! Na lewo mam poczciwego młodzieńca, który używa życia, nie troszcząc się o jego znaczenie... Pospolicie nazywają go i znają za gracza... Jeden to z familji tych dziwnych ludzi, których ja nie pojmuję. Słyszę go często wracającego po północy lub nadedniem; czasem świszczącego wesoło, częściej smutnie burczącego na sługę... Całe wieczory niekiedy grzmi gra w jego mieszkaniu, wszystkiemi swemi głosy, głosy wesela, szyderstwa i rozpaczy. Dziwny to, ale nie zły człowiek... próżniak, bezmyślny, ale ma swoje dobre: widziałem go sypiącego sute jałmużny. Nie ma bo całkiem złych ludzi na świecie.
Drugi mój sąsiad grubym odemnie oddzielony murem; słyszę tylko ztamtąd wesołe głoski dziecinne; urzędnik podobno z Radziwiłłowskiej komisji... Na dole podemną kawiarnia... przytulisko próżniaków i pseudo-literatów.
Mam dwa pokoje na drugiem piętrze... pierwszy wygląda prawie na salę, tak wielki, przestronny i wysoki; ale brak przedpokoju czyni go razem salą, sienią, jadalnią i garderobą. Za starym (kwiecistym papierem pokaleczonym) pokrytym parawanem, tuli się mój poczciwy sługa i wszelki sprzęt unikający oczu ludzkich. Tam zbiegowisko tych potrzebnych nieodzownie, a skromnych życia pomocników: naczyń, ruchomości, których fizjognomja piękna jest tylko na flamandzkiej rycinie. Patrzcie jakie dobrodziejstwo tego szarego parawanu, co ogromnemi skrzydły tuli resztę zapartych i zawstydzających swą przytomnością rzeczy razem z łóżkiem Macieja... Kątek użyteczny, mało co ujmuje rozległemu salonowi: przy ścianach jego niegdy sinych, dziś szarych, tulą się zbierane meble różnych wieków, różnych kształtów. Ile to myśli w jednem starem krzesełku! począwszy od gotyckiego fotelu, do trzciną wyplatanego lekkiego naszych izb jadalnych siedzenia!
W głębi, z drzwiami, komin zimny i nieużyteczny, tuż piec potężny... W ścianie na placyk wychodzącej dwa duże okna, osłonione firankami... niestety! nie dziewiczej już czystości.
Przed ogromną, olbrzymem... kanapą, mój stolik zarzucony papierami, książkami, pióry, nótami i rysunkami. Naprzeciw fortepian najęty, poczciwy rozbity instrument, który mi przecie służy jako może i nie raz z serca wywoła jasną harmonijną nutę. Nad nim jedyna rycina, u której nieraz spędziłem dumając chwilę rozkoszną. Sztych to natchniony kilką wierszami Miltona zapisanemi u spodu, wyobrażający Adama przebudzającego się ze snu i spoglądającego na Ewę. Rajskie przebudzenie! Dokoła natura w pełni życia, w rozkoszy żywota, natura bez skazy, w szatach dzieciństwa nieśmiertelnego; człowiek i u boku jego druga połowa serca, dopełnienie stworzenia, ostatni utwór boży, z obliczem anielskiem, uśmiechem dziecinnym... Ale któren-że malarz wyrazi, co wyrażać powinna twarz Adama? Podziwienie, upojenie, niepokój i radość.
Naszemu rytownikowi wcale się to nie udało. Natomiast kilka wierszy Miltona podpisanych u spodu, wwodzą nas lepiej w czarodziejski ów raj.
Dla czego wszystkie ludy, nawet dzicy mieszkańce Kolumbii, mają mgliste podanie o upadku człowieka, o pierwotnym jakimś stanie jego szczęśliwszym? dla czego w głębi nas odzywa się dotąd żal jakiś po tej przeszłości rajskiej na ziemi, ku której także pędzim ideałami i utopjami co chwila?
Minąwszy fortepian, wchodzim do drugiego pokoju, na którym kończy się moja posiadłość. Maleńki, przyciemny, miły jest wszakże. Tu widocznie przyjmujemy gości; bo nie ma ani rozrzuconych papierów, ani połamanych piór, ani literacko-studenckich owych śmieci, w które obfituje moja poczciwa sala. Natomiast jednostajne krzesełka, mahoniowa kanapka, stolik, wielkie trema w kąciku, historja Pawła i Wirginji na ścianach. I po wszystkiem.
Otóż odszkicowany z większych rysów obrazek mego mieszkania; ale ileż to drobnych poświęcić się musiało. Zapomniałem, naprzykład, wielce charakteryzujących salę, pająka szklannego złocistego, grubo zapylonego, zwieszającego się od sufitu; i ekran u komina, który wyobraża dwa całujące się gołębie... mocno spłowiałe w tym nieskończonym całusie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.