Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/11 Września (II)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

11. Września.

Wczoraj dokończyć nie mogłem: głowa mnie piekła, ręka mi drżała: dziś siadam znowu posłuszny nałogowi, rzucić nową na papier pamiątkę. Cesia zajęta była domem i chorymi, którzy widząc w niej zastępcę matki mojej, tłumami idą prosząc o rady i lekarstwa; zostawiłem ją w ganku otoczoną kobietami i dziećmi i dzielącą między nie co znalazła w apteczce i śpiżarni. Iza pociągnęła mnie do ogrodu.
— Przejdźmy ulicą, — zawołała chwytając mnie za rękę, — Wrzosek pójdzie z nami.
Ale Wrzosek zagadawszy się z ludźmi pozostał, musiałem jej sam towarzyszyć. Coraz ciemniejszy wieczór padał. Przeszliśmy w milczeniu prawie ulicę długą i zwrócili pod ławkę, z której ten piękny mój ulubiony widok na rzekę, na lasy, na błonia i dymiące sioła, które sina mglista osłona pokrywa. Usiedliśmy, począłem wzruszony opowiadać jej moją młodość, moje uczucia, walki, wspomnienia, wszystko co mi się na usta cisnęło, czego powstrzymać nie mogłem, chociażem był obowiązany. Tak dawno nie zwierzyłem się nikomu, coby mnie pojmował.
Opowiadałem życie i śmierć Marji. Oczy jej zapłomieniły się w początku, zwilgotniały potem, pochyliła się na ramię moje i kryjąc głowę, wyjęknęła bardziej niż wyrzekła.
— Czemuż nie byłam Marją!
Uczułem na twarzy, jakby gorące żelazo, pocałunek co mnie oblał płomieniem. Nie wiem, nie wiem co się działo ze mną; była to chwila przemijającego szału, w której straciłem przytomność, władzę nad sobą, pamięć. Wyrzekłem kilka słów, wyrzuciłem z siebie tajemnicę, co na zawsze powinna była pozostać w głębi serca; ale dźwięk wyrazów własnych obudził mnie i rozległ się w sumieniu. Uciekłem, odepchnąłem ją od siebie.
Nie widziałem jej aż wieczór: była surową i smutną, milczącą przeciw zwyczajowi. Cesia napróżno usiłowała ją rozweselić i dopytać przyczyny.
— Jutro jadę, — odpowiedziała — i nie dziwuj się, że mi porzucić was tęskno.
Schwyciłem jej wejrzenie, co go opisać nie można, żegnało mnie na zawsze; odpowiedziałem zimnym i rozkazującym wzrokiem: — Rozstańmy się... rozstańmy... potrzeba!
Dzisiaj wyjeżdża. Czemuż nie wprzód jeszcze? Nie miałbym na pamięci tego pocałunku wypieczonego, co mnie gryzie i niepokoi, nie wiedziałbym że mnie kocha i nie miałbym więcej jednym żalem, na pełnem i tak sercu. Zostaniem więc sami, sami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.