Pamiętnik panny służącej (1923)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
12 listopad.

Obiecałam pisać o panu Ksawerym. Wspomnienie tego chłopca prześladuje mnie, często snuje mi się przed oczami.
Z pomiędzy tylu różnych twarzy, jego twarz najczęściej powraca do mej pamięci. Niekiedy ogarnia mnie żal, a niekiedy złość na to wspomnienie.
W każdym razie był on prześlicznie zabawnym i prześlicznie rozwiązłym ten pan Ksawery z tą swoją twarzą zblazowaną, impertynencką i otoczoną blond włosami. Ach! kanalijka!... Naprawdę można o nim powiedzieć, że był dzieckiem swojej epoki...
Pewnego dnia zostałam zgodzoną do pani Tarres, na ulicę Varannes. Był to elegancki dom i płacono dobrze. Sto franków miesięcznie, pranie, wino i wszystko.
Rano, gdy przybyłam bardzo zadowolona na nowe miejsce, pani zawołała mnie do swojej ubieralni... Pokój wspaniały, obity kremowym jedwabiem, a pani, wysoka kobieta, ogromnie umalowana, tak iż skóra jej była zbyt biała, wargi zbyt czerwone, włosy za jasne, ale wogóle była jeszcze dość ładna.. zwinna, szeleszcząca... i miała w sobie okazałość i szyk!... Pod tym względem nie można jej było nic zarzucić.
Miałam już co do tego wprawę w oku. Ody tylko przeszłam przez mieszkanie paryskie, wiedziałam już co sądzić o mieszkaniach, o ich przyzwyczajeniach i obyczajach. Nawet meble mówiły do mnie, jak twarze, rzadko kiedy myliłam się pod tym względem... Pomimo pozorów przyzwoitości, uczułam w tej chwili, że egzystencja tych ludzi jest rozprzężona, związki rodzinne potargane, intrygi, pośpiech, gorączka życia, i brudy dość starannie ukrywane, a jednak poczułam ich zaduch... Zawsze to samo!..
Było także w pierwszem spojrzeniu, zamienionem pomiędzy służbą dawną i nową, coś, jakiś jakby znak masoński mimowolny, wprost wypływający sam z siebie, bezwiedny najczęściej, który odrazu obznajmiał o rodzaju domu, do jakiego wchodziło się.
Jak zresztą w każdym fachu tak i w tym, służba bardzo zazdrościła, jedno drugiemu, i odnosiła się z barbarzyństwem do nowego intruza... Ja również, która tak potrafiłam stosować się do życia, uczuwałam względem siebie zazdrość i nienawiść, szczególniej ze strony kobiet, które moja zręczność doprowadzała do wściekłości... Co do mężczyzn, przeciwnie, muszę oddać im tę sprawiedliwość, przyjmowali mnie zawsze życzliwie...
W spojrzeniu kamerdynera, otwierającego mi drzwi do pani de Tarres, wyczytałam: „Jest to śmieszne pudło... od góry do dołu... no. ale z tem wszystkiem jest to zabawne... możesz wejść moja mała“. Wchodząc do „ubieralni“ pani, byłam już zatem przygotowaną, do jakiejś rzeczy szczególnej... Ale wszystko było jak należy, i nic nie wskazywało mi tego, co mnie tam w rzeczywistości czekało.
Pani pisała listy, siedząc na prześlicznym foteliku przed biurkiem... Posadzka pokoju wyłożoną była białą futrzaną skórą. Na ścianach, obitych kremowym jedwabiem, zauważyłam sztychy z czasów XVIII wieku, więcej niż swobodne, prawic rozwiązłe, na bardzo starożytnych emaljach odbywały się sceny religijne... Za szybą oszklonej szafeczki prawdziwe starożytne klejnoty, z kości słoniowej malusieńkie tabakiereczki i maluchny serwis z saskiej porcelany, nadzwyczajnie delikatny. Na stole, w rodzaju toalety bardzo kosztownej, przyrządy srebrne i złocone. Mały piesek koloru jasno żółtego o sierści połyskującej i miękiej spał na leżaku pomiędzy dwoma jedwabnemi poduszami. Wyglądał jak kula z jedwabiu.
Pani wyrzekła do mnie:
— Celestyna, nieprawdaż? Ach, nie lubię zupełnie tego imienia... Będę cię nazywała Mery, z angielskiego... Mery, czy zgadzasz się na to?... a więc tak Mery... to bardziej odpowiednie...
Naturalnie stało się według rozkazu... My wszak nie mamy prawa mieć swego imienia... ponieważ we wszystkich domach córki, kuzynki, psy, papugi noszą takie jak my imiona.
— Dobrze, proszę pani... odpowiedziałam.
— Czy umiesz po angielsku, Mery?
— Nie, proszę pani... Już to nawet mówiłam...
— Ach! prawda... Żałuję... Proszę, obróć się trochę, abym cię mogła obejrzeć...
Przyglądała mi się pilnie, badała mnie na wszystkie strony, z „en face“, z profilu i z pleców, szepcząc od czasu do czasu:
— No tak, ona jest wcale... niebrzydka... wcale niebrzydka...
I raptownie:
— Powiedz mi Mery... czy jesteś dobrze zbudowana?.. bardzo dobrze zbudowana?...
To pytanie zaskoczyło mnie i zmieszało. Nie mogłam pojąć, co może mieć za związek służba w domu z kształtami mego ciała. Ale nie oczekując na moją odpowiedź, pani mówiła do siebie, wodząc po mnie oczami, mierząc mnie niemi od stóp do głów, poprzez „face à main“...
— Tak, ona ma wygląd dość dobrze zbudowanej...
Potem, zwracając się wprost do mnie, z uśmiechem zadowolenia:
— Widzisz, Mery, tłomaczyła się, nie lubię mieć przy sobie kobiet źle zbudowanych...
Nie był to jeszcze jednak koniec mego zadziwienia. W dalszym ciągu pani, oglądając mnie, wykrzyknęła:
— Ach, twoje włosy!... Chciałabym, żebyś się czesała inaczej... Nie jesteś uczesana elegancko... Masz piękne włosy... trzeba podnieść ich wartość... Uczesanie to rzecz ważna... Czekaj, ot tak... w tym rodzaju...
Rozrzuciła mi nieco włosy po czole, powtarzając:
— W tym rodzaju... tak jest prześlicznie...
I podczas gdy poruszała moje włosy, zapytywałam siebie, czy pani czasem niema trochę bzika, albo nosi w sobie jakie namiętności przeciwne naturze... No, naprawdę!.. tego mi tylko brakowało!..
Gdy skończyła, zadowolona z moich włosów, zapytała mnie:
— Czy to jest twoja najładniejsza suknia?..
— Tak, proszę pani...
— Jest za skromna... Dam ci swoją, którą sobie każesz dopasować... A ubranie pod spodem?..
Uniosła moją spódnicę lekko do góry.
— Tak, widzę... To nie jest to... A bielizna... czy przyzwoita?..
Podrażniona tem nieznośnem badaniem, odpowiedziałam suchym głosem:
— Nie wiem, co pani chce powiedzieć przez... przyzwoita?.. — Pokaż mi swoją bieliznę... idź przynieś mi ją... Tak, pochodź trochę... jeszcze... wróć.. odwróć się... Ona dobrze chodzi... ma szyk...
Gdy obejrzała moją bieliznę, wykrzywiła się...
— Och to płótno... te pończochy... te koszule... co za okropność!.. A gorset!.. Nie chcę tego widzieć u siebie... Nie chcę, abyś to u mnie nosiła... Czekaj Mery... chodź ze mną...
Otworzyła szafę różową, wysunęła wielką szufladę, zapełnioną pachnącymi fatałaszkami, i mieszając wszystko bezładnie, wyrzucała na dywan.
— Weź to Mery... weź wszystko to... Zobaczysz, jest tu dużo do przerobienia, do przypasowania, no i trzeba porobić małe reparacje... To sobie zrobisz... Weź to... jest tu po trochu wszystkiego... będziesz miała ładną garderobę, porządną wyprawę... Bierz to wszystko...
Istotnie było tam wszystko... jedwabny gorset, jedwabne pończochy, jedwabne koszule i z cieniuchnego batystu prześliczne majtki i przecudne kołnierzyki, i halki szeleszczące... Silny zapach, zapach peau d‘Espagne, zapach kobiety dbającej o siebie, zapach miłości unosił się z tych nagromadzonych fatałaszków różnokolorowych, które mieniły się na dywanie, jak koszyk kwiatów w ogrodzie..
Nie poruszałam się z miejsca, stałam ogłupiała, ucieszona i zakłopotana jednocześnie przed tym stosem materji różowych, wiśniowych, żółtych, czerwonych, pomiędzy którymi, przewijały się jeszcze wstążki o żywych barwach i kawały delikatnych koronek.
A pani, poruszając wciąż te rzeczy już noszone, ale zawsze ładne, pokazywała mi je, wybierała, niektóre zalecała i oddawała im pierwszeństwo.
— Lubię, aby kobiety, które obsługują mnie, były kokieteryjne i eleganckie... aby ładnie pachniały. Ty jesteś szatynka... oto jest spódniczka czerwona, w której będzie ci cudownie... Zresztą we wszystkiem będzie ci cudownie... zabieraj wszystko...
Byłam głęboko zdumiona... Nie wiedziałam co mam robić... nie wiedziałam, co mam mówić. Bezwiednie więc tylko powtarzałam:
— Dziękuję pani... Jakaż pani jest dobra!.. dziękuję pani... Ale pani nie dopuszczała mnie do rozmyślań... Ciągle mówiła, mówiła naprzemian poufale, bezwstydnie, macierzyńska i wogóle tak dziwacznie!
— To to samo co czystość, Mery... dbałość o swoje ciało.. toalety sekretne. Och!.. najważniejsze pod spodem... Pod tym względem jestem wymagającą, aż do maniactwa. — Wkraczała w sekretne drobiazgi, kładąc bezustanny nacisk na słowo „przyzwoite“, które powracało bez przerwy na jej usta a propos rzeczy, do których bynajmniej nie mogło się stosować.
Gdy już skończyłyśmy z fatałaszkami, powiedziała mi:
— Kobieta... wszystko jedno jaka kobieta, powinna zawsze dbać o siebie... Zresztą Mery będziesz tak robiła jak ja; jest to punkt najważniejszy... Jutro weźmiesz kąpiel... ja ci dam wskazówki....
I zaraz pani pokazała mi swoją garderobę, swoje szafy, swoje wieszadła, miejsca na każdą rzecz, objaśniając mnie, do czego służy to, albo tamto. Wszystko to wydawało mi sie zabawnem i jednocześnie nienaturalnem.
Teraz, powiedziała... Chodźmy do pana Ksawerego... będziesz także obsługiwała pana Ksawerego... Jest to mój syn, Mery...
— Dobrze, proszę pani...
Pokój pana Ksawerego znajdował się po przeciwnej stronie rozległego apartamentu; był to kokieteryjny pokój, obity błękitnemi draperjami, oszytemi złotą frendzlą. Na ścianach grawiury angielskie kolorowane, przedstawiające polowania, wyścigi, zaprzęgi i zamki. Pośrodku jednej ze ścian wisiała zbroja, prawdziwa zbroja rycerska, z rogami myśliwskimi pośrodku oraz dwie trąbki krzyżowały się na tem...
Na kominku pomiędzy wieloma cackami starożytnemi, pudełkami cygar i fajek, fotografja ładnego młodziutkiego chłopca, bez zarostu jeszcze, o wyrazie zuchwałym przedwczesnej dojrzałości, o wdzięku dwuznacznym dziewczyny. Podobał mi się.
— Jest to pan Ksawery... objaśniła pani.
Nie mogłam powstrzymać okrzyku nieco zanadto zapalczywego:
— Och, jaki piękny chłopiec!
— A tak... tak... Mery!.. dorzuciła pani.
Przekonało to mnie, że mój wykrzyknik nie obraził pani, bo nawet uśmiechnęła się.
— Pan Ksawery tak jak wszyscy młodzi ludzie — wyrzekła — nie dba o ład... trzeba żebyś ty o tym pamiętała i aby jego pokój był zawsze w porządku... Będziesz do niego przychodziła codzień o dziewiątej rano... Przynosić mu będziesz herbatę... o dziewiątej, słyszałaś Mery?.. Niekiedy pan Ksawery wraca późno... Być może z tego powodu przyjmie cię źle... ale nic sobie z tego nie rób... Młody człowiek powinien być budzony o godzinie dziewiątej.
Pokazała mi, gdzie się chowa bieliznę pana Ksawerego, krawaty, skarpetki, dodając do każdego szczegółu:
— Syn mój jest trochę nadto żywy... ale jest to prześliczne dziecko...
Albo:
— Czy umiesz składać spodnie?.. Och, bo pan Ksawery wywraca je do góry nogami i tak wszystko... Co do kapeluszy to należą one do kamerdynera, który ma ten zaszczyt, że utrzymuje je w porządku. Wydało mi się to dziwnem, że w domu, w którym jest kamerdyner, pani każe mi obsługiwać liana Ksawerego.
— To śmieszne... i nie bardzo może przyzwoite, powiedziałam sobie, naśladując słowo, które pani wciąż powtarzała z byłe jakiego powodu. Już to coprawda, wszystko wydawało mi się dziwnem w tym dziwnym domu.
Wieczorem w pokoju dla służby dowiedziałam się dobrych rzeczy.
— Nadzwyczajna to „buda“ ten nasz dom... powiedziano mi — z początku zadziwia, potem to już idzie. Nieraz niema ani jednego su w całym domu. Wtedy pani wychodzi, wraca, biega zdenerwowana, zmęczona, a na ustach wtedy pełno słów ordynarnych. Pan nie odchodzi od telefonu... krzyczy, grozi, błaga, wzywa djabła do pomocy... zupełnie jak najzwyczajniejszy odźwierny!... Często tak się zdarza, że kamerdyner jest zmuszony coś dać à conto ze swojej kieszeni; wściekły na dostawców, którzy już nie chcą ustąpić. Pewnego dnia, gdy było przyjęcie, przecięto elektryczność i gaz...
A potem nagle znowu deszcz złota... Dom nurza się w bogactwie i zbytku. Skąd to przychodzi?... To już tego nie wiedzą... Nieraz służba miesiącami wyczekuje na zapłatę... Ale zawsze kończy się tem, że zostaje opłaconą... tylko przy płaceniu pewne sceny, wymysły, kłótnie!..
Wprost nie do uwierzenia!..
Ach! w istocie!.. Dobrze wpadłam i takie już mam szczęście, właśnie wtedy, gdy się cieszyłam z pierwszej dużej pensji.
— Pan Ksawery nie wrócił tej nocy — powiedział kamerdyner.
— Och — odparła kucharka, patrząc na mnie uporczywie — wróci może teraz...
I kamerdyner zaczął opowiadać, że rano pewien wierzyciel przyszedł znowu do pana Ksawerego upominać się... Musi ta sprawa nie być bardzo czysta, bo pan Ksawery był bardzo słodki dla rodziców, a miał do płacenia porządną sumę, prawie cztery tysiące franków.
— Pan z tego powodu był okropnie wściekły — dodał. Słyszałem, jak mówił do pani: „To nie może tak trwać... wciąż... On nas zniesławia!..
Kucharka, która wydawała się mieć w sobie dużo filozofii, wzruszyła ramionami.
— Zniesławia?.. wyrzekła ironicznie... Dużo oni sobie z tego robią... musieli płacić i dlatego wściekali się.
Ta rozmowa usposobiła mnie nieszczególnie. Zaczynałam rozumieć... że musiał być jakiś związek pomiędzy fatałaszkami, danymi mi przez panią, a jej słowami, co do pana Ksawerego.. Ale jaki? jaki związek?..
— To, że muszą płacić... dlatego wściekają się...
Spałam bardzo źle tej nocy, prześladowana w dziwnych snach niecierpliwością zobaczenia pana Ksawerego.
Kamerdyner nie kłamał, śmieszna „buda“ z tego domu rzeczywiście.
Pan był w komitecie pątników... nie wiem czem naprawdę... jakimś zapewne prezydującym, albo dyrektorem... werbował on pątników skąd mógł, pomiędzy żydami, pretestantami, włóczęgami, jak również pomiędzy katolikami, i wodził tych ludzi do Rzymu, do Lourdes, do Paray-Monial, ma się rozumieć nie bez wielkiego hałasu i nie bez korzyści. Papież widział w rem żarliwość i tryumf religji. Pan zajmował się także dziełami miłosierdzia i polityką: Liga przeciw nauce świeckiej... Liga przeciw publicznej sprośności... Towarzystwo biblioteki rozrywek chrześcijańskich... Stowarzyszenie karmienia dzieci robotników... I czy wiem jeszcze czem tam więcej?.. Prezydował on u sierot, w domach roboczych, w kołach robotniczych, w biurach wyszukiwania pracy... Prezydował wszędzie... Ach, miał on różne zadęcia. Był to mały człowieczek okrągły, bardzo żywy, bardzo staranny w ubiorze, bardzo wygolony, którego zachowanie by U jednocześnie słodkie i cyniczne, zachowanie księdza złośliwego i zarazem komicznego.
Niekiedy wspominano: o jego działalności w dziennikach... Naturalnie podnoszono jego zalety humanitarne, oraz jego święte apostolstwo. Inne znów pisma traktowany go jako starego oszusta i wstrętną kanalję.
W naszym pokoju dla służby bawiliśmy się bardzo temi sprzecznemi sprawozdaniami, choć w każdym razie było to dosyć szykownem i pochlebiającem służyć u takich państwa, o których pisano w dziennikach.
Co tydzień pan wydawał u siebie: wielki obiad, na który przychodziły znakomitości różnego rodzaju. Członkowie akademji, senatorzy reakcyjni, deputowani i katoliccy, księża protestantcy, arcybiskupi...
Był jeden, którego specjalnie wyróżniano, stary zakonnik „Wniebowzięcia“, nie wiem czyj tam ojciec, człowieczek obłudny i jadowity, mówił różne złośliwości, z miną dewoty.
W każdym pokoju były tu portrety papieża.
Ach Święty Boże! można ton było widzieć dobre figury w tym domu! Dla mnie pan nie był niemiłym. Dużo robił, dużo ludzi lubił. Przytem trochę ignorował rzeczy, któremi się zajmował, i ludzi, których lubił. Bez wątpienia byt to filut, krotochwilista.
Nazajutrz po mojem przybyciu, gdy wyprowadzałam go do przedpokoju, aby pomódz włożyć mu płaszcz zapytał:
— Czy panienka jest z mojego „Stowarzyszenia“, ze „Stowarzyszenia dla służących“ pod: nazwą Jezusa?
— Nie, proszę pana.
— Trzeba tam należeć... ta jest nieodzowne... zapiszę tam panienkę.
— Dziękuję panu... Czy mogę zapytać pana, co to jest. za „Stowarzyszenie?“
— Stowarzyszenie piękne, które zbiera u siebie i podnosi po chrześcijańsku — dziewczęta-matki...
— Ale proszę pana, ja nie jestem dziewczyną-matką...
— To nic nie szkodzi... Są tam także kobiety wypuszczone z więzienia... są prostytutki, nawracające się... wszystkiego jest tam potrosze... Muszę tam panienkę zapisać...
Wyciągnął z kieszeni dzienniki starannie złożone i dał mi je.
— Schowaj to i przeczytaj gdy będziesz sarna... to bardzo ciekawe.
I ująwszy mnie pod brodę, powiedział, lekko mlasnąwszy językiem.
— Ho! ho!.. jesteś hultajką, małą hultajką, daję słowo, wielką hultajeczką...
Gdy pan wyszedł, zajrzałam do dzienników, które mi zostawił. Były to „Fin de siecle, Rigolo i Petites feinmes de Paris“... Jakież obrzydliwości!..

Pani de Tarves także miała swoją działalność, prezydowała w komitetach religijnych, w stowarzyszeniach dobroczynnych, organizowała Wwenty miłosierne. Można było śmiało powiedzieć, że nigdy nie było jej w domu, w domu też szło jak samo chciało... Bardzo często pani spóźniała się, wracając djabli wiedzą skąd, zwykle wtedy jej „dessous“ były w nieładzie, a ciało przejęte zapachem jakimś innym, aniżeli zazwyczaj.
Ach! znam te powroty, one objaśniły mnie w tej chwili, o rodzaju działalności, jakiej pani czas swój poświęcała, dobre tam krętactwa musiały się zdarzać w tych komitetach... Ale dla mnie pani była uprzejmą. Nigdy nie powiedziała słowa niegrzecznego, nigdy żadnej wymówki nie uczyniła. Przeciwnie... okazywała mi pewną poufałość, niemal koleżeńską, tak, że niekiedy zapominała o swej powadze, ja o poważaniu jej jako swej pani i wygadywałyśmy wówczas głupstwa... Dawała mi przytem rady co do moich drobnych spraw, zachęcała do kokieterji, nalewała mi na ręce glicerynę, smarowała mi ramiona goldkremem, nakrapiała mnie peau d‘Espagne i pudrowała ryżowym pudrem. I podczas tych operacji powtarzała:
— Widzisz Mery... trzeba, aby kobieta dbała o siebie... aby skóra jej była białą i elastyczną. Masz ładną figurę, trzeba umieć to wyzyskać... Masz bardzo ładny biust, trzeba umieć nadać mu wartość... Nogi twoje są wspaniałe, trzeba kmieć pokazać je....
Cieszyło mnie to. A jednak w głębi budził się we mnie niepokój, niosąc z sobą ponure podejrzenia. Nie mogłam zapomnieć o tych zadziwiających historjach, o których rozpowiadano w naszym służbowym pokoju. Gdy wychwalałam panią, mówiąc o jej dobroci dla mnie, kucharka powiedziała na to:
— Tak... tak... to jest początek... trzeba zobaczyć koniec. Ona to robi dlatego, iż chce abyś sypiała z jej synem... aby go tym sposobem zatrzymać w domu... to kosztuje mniej pieniędzy... ach, te kutwy... Ona już próbowała tego samego z poprzednią!.. Przyciągała także po to samo swoje przyjaciółki... kobiety zamężne... młode panny... tak, młode panny... flądra!.. tylko, że to wszystko na nic się nie przydało; pan Ksawery... woli kokoty, ach to dziecko... zobaczysz... zobaczysz...
I dorzuciła, z pewnego rodzaju nienawistnym żalem:
— Ja na twojem miejscu... naciągnęłabym ich porządnie. Mnieby to ani trochę nie krępowało.
Te słowa zawstydzały mnie wobec służby, to jest wobec moich kolegów i koleżanek. Ale dla dodania sobie otuchy, wolę przypuszczać, że kucharka mówiła to, zazdroszcząc mi pierwszeństwa i łask, jakiemi obdarzała mnie pani.

Chodzę codziennie o dziewiątej rano podnosić rolety, i zanoszę przytem herbatę p. Ksaweremu...
To zabawne... zawsze wchodzę do jego pokoju z biciem serca z wielkiej obawy. Minęło dużo czasu, a on wcale nie zwracał na mnie uwagi. Kręciłam się to tu... to tam... przygotowując mu ubranie, wysilając się na to, aby wszystko było zrobione jaknajlepiej! Nigdy nie zwracał się do mnie ani z jednem słowem, jedynie skarżył się głosem cierpkim i napół sennym, że zbyt wcześnie nachodzę go... Złościła mnie ta obojętność i podwoiłam kokieterję, spokojnie wytrwałą.
Codziennie oczekiwałam czegoś, co nie przychodziło, i to milczenie pana Ksawerego, ta jakby pogarda mojej osoby, irytowały mnie do najwyższego stopnia.
Co uczyniłabym, gdyby to, na co oczekiwałam, nadeszło?.. Nie zastanawiałam się nad tem... Chciałam tylko, aby nadeszło...
Pan Ksawery był istotnie bardzo ładnym chłopcem, jeszcze ładniejszym, aniżeli na fotografji. Jasno blond wąsy — dwa maleńkie złote łuki — odcinały się wyraźniej, aniżeli na fotografji, na tle warg mięsistych, czerwonych, wzywających do pocałunku. Oczy jego jasno niebieskie, z żółtą lubieżną obwódką, miały w sobie szczególniejszy urok, ruchy zaś ciała jakąś niedbałą ociężałość, wdzięk znużonej okrutnie dziewczyny lub młodej sarny. Był wysoki, smukły, bardzo giętki i posiadał w sobie ową elegancję ultra-modernistyczną, czuć było w nim ten olbrzymi powab cynika, jaki daje zepsucie.
Prócz tego, że od pierwszego dnia pragnęłam go dla niego samego, opór jego, raczej jego obojętność sprawiła, że pragnienie to przyszło bardzo prędko, prędzej, aniżeli zwykłe pragnienie miłosne.
Jednego ranka, wszedszy do pokoju, zastałam pana Ksawerego, siedzącego na brzegu łóżka z gołemi nogami. Pamiętam, iż miał na sobie koszulę z białego jedwabiu w niebieskie grochy... Jedna jego stopa oparta była na krawędzi łóżka, druga na dywanie. Poza ta wykazywała, że nie jest on bardzo przyzwoity. Chciałam się wstydliwie cofnąć, ale przywołał mnie:
— I cóż?.. Wejdź... Czy się mnie boisz?.. Czy nigdy nie zdarzyło ci się widzieć mężczyzny?
Naciągnął nieco na swoje lewe kolano koszulę i obydwie ręce skrzyżował na nodze. Kołysząc się obserwował mnie długo, impertynencko, podczas gdy ja ruchem harmonijnym i powolnym, nieco czerwieniąc się, stawiałam tacę na małym stoliku, obok kominka.
I jakgdyby naprawdę zobaczył mnie poraź pierwszy, powiedział:
— Ale ty jesteś bardzo szykowną dziewczynką... Odkąd tu u nas jesteś?..
— Od trzech tygodni, proszę pana.
— To zadziwiające!
— Co tak zadziwia pana?..
— To mnie dziwi, że dotąd nie zauważyłem, iż jesteś tak piękną dziewczyną..
Złożył nogi, wyciągnął je na dywan i uderzywszy się po udach białych i okrągłych, tak białych i tak okrągłych, jak uda kobiet...
— Chodź tutaj!.. wyrzekł.
Zbliżyłam się, drżąc nieco. Bez słowa objął mnie wpół i zmusił, abym siadła na krawędzi łóżka obok niego...
— Och, panie Ksawery!.. westchnęłam, opierając się łagodnie... Niech pan da pokój... proszę pana... Gdyby to rodzice pańscy zobaczyli? Ale on roześmiał się.
— Moi rodzice... Och, czy ty wiesz... moi rodzice... gwiżdżę na nich....
Było to jego ulubione słowo. Gdy go pytano o jakąś rzecz, odpowiadał: „Gwiżdżę na to“. I „gwizdał“ na wszystko..
Gdy udało mi się wstrzymać nieco pierwszy atak jego niecierpliwych rąk, wdzierających się za mój stanik... zapytałam go:
— Jedna rzecz intryguje mnie. Dlaczego pan, panie Ksawery, nigdy nie bywa na obiadach pani?
— Ach! Ty nie chcesz kotku?... nie widzisz... nudzą mnie te obiady pani.
— A czemże się to dzieje, że w tym domu jedynie w tym pokoju niema portretu papieża?..
Ta uwaga pochlebiła mu... Odpowiedział:
— Ależ moje bebe, jestem anarchistą... Religja... jezuici.... księża... Ach! nie... dosyć ich się naoglądałem... Gwiżdżę na to... Towarzystwo złożone z takich ludzi jak papa i jak mama?.. Ach!., dajmy temu pokój!..
Teraz czuję się dobrze z panem Ksawerym... widzę w nim te same występki pociągające, co w łobuzach paryskich... Zdaje mi się, że już go znam od wielu, wielu lat.
Z kolei on mnie zapytał:
— Powiedz mi, czy „zadajesz“ się z papą?
— Z pańskim ojcem? — wykrzyknęłam, udając zgorszenie... Ach, panie Ksawery... wszak to święty człowiek!
Śmiech jego wybuchnął z całą gwałtownością.
— Papa, ach! papa!.. Ależ on sypia tutaj ze wszystkiemi pokojówkami... To jego specjalność pokojówki. Zatem ty jeszcze nie „zadawałaś“ się z papą? Zadziwiasz mnie...
— Ach, nie, odparłam... śmiejąc się również. Jedynie dostałam od niego „Fin de Siecle, Rigolo, Petites Femmes de Paris...“
To wprawiło go w niesłychaną uciechę i, pękając od śmiechu, wykrzykiwał:
— Papa... nie... papa jest nadzwyczajny!..
I rzucając się, zawołał komicznym tonem: — i o zupełnie jak mama... Wczoraj zrobiła mi znowu scenę... Zniesławiamy ją ja i papa... Ją... religję, towarzystwo.. i t. p.!.. To można się skręcić ze śmiechu... Oświadczyłem jej: „Moja mateczko, zatem postanowione... ja poprawię się... w dniu, w którym ty wyrzeczesz się swoich kochanków...“ odrazu umilkła... Gwiżdżę na ich awantury... A propos... ty znasz Anthima Fumeau?
— Nie... panie Ksawery. — Tłusty... młody... czerwony ogromnie na twarzy, extra-chic... ma najpiękniejszy zaprząg w Paryżu... Fumeau... ma trzy miijony rocznej renty... Tartelette Cabri?... Ależ ty go musisz znać...
— Ależ kiedy nie znam go.
— Zdumiewasz mnie... Wszyscy go znają. Biszkopty Fumeau he?... Ten, który należał do rady sądowniczej przed dwoma miesiącami?.. Gdzież ty byłaś?
— Zupełnie nic nie wiem, zapewniam pana, panie Ksawery.
— A to gęś! A zatem zrobiłem doskonały interes w przeszłym roku z Fumeau... och, doskonały... Zgadnij jaki?... Nigdy nie zgadłabyś!..
— Jakże pan chce, abym odgadła, kiedy go wcale nie znam?...
— A więc tak, moje bobo... Zapoznałem — to jest tego, he! rozumiesz.. moją matkę z Fumeau... Daję słowo... to był wynalazek... A najzabawniejsze, że mama w ciągu dwóch miesięcy potrafiła naciągnąć Fumeau na trzysta tysięcy... I papa także na swoją działalność!.. Ach, to była gratka... Gdyby nie to, zginęlibyśmy... Długów było po uszy... Księża również nie chcieli o niczem słyszeć... Co ty powiesz na to?
— Mówię, panie Ksawery, że pan ma zabawny sposób opowiadania o swojej rodzinie.
— Cóż chcesz, moje złotko... jestem anarchistą... Gwiżdżę na rodzinę...
Podczas tego rozpiął mój stanik, stary stanik od pani, który wprawił mnie w zachwyt...
— Och, panie Ksawery... panie Ksawery... jakiż pan bezwstydny... to bardzo źle!
Próbowałam dla formy bronić się. Ale on łagodnie zasłonił mi usta ręką.
— Cicho bądź! — wyrzekł.
Przewrócił mnie na łóżko.
— O, jak ty ładnie pachniesz!.. szepnął... Mała rozpustnico, pachniesz, jak mama...
Tego ranka pani była dla mnie szczególniej uprzejmą...
— Jestem bardzo zadowolona z ciebie, Mery, powiedziała... dokładam ci dziesięć franków do pensji.
Czy też tak za każdy raz dokładać mi ona będzie dziesięć franków?.. pomyślałam... W takim razie dobrze idzie... to bardzo przyzwoicie...
I gdy o tem wszystkiem rozmyślam... Także „gwiżdżę“...

Namiętność, a raczej zajęcie się mną pana Ksawerego nie trwało długo. Bardzo prędko „gwizdał na mnie“.
Nie potrafiłam go zatrzymać w domu. Bardzo często gdy wchodziłam rano do jego pokoju, kołdra była nienaruszona, a łóżko puste. Pan Ksawery wcale znowu nie wrócił tej nocy...
Kucharka znała go dobrze, twierdząc: „Woli kokoty to dziecko!... Powrócił do swoich obyczajów, do swoich zwykłych przyjemności, do swoich biesiad codziennych...
Pewnego poranku uczułam bolesne ściśnienie serca i przez cały dzień było mi smutno, smutno!....
Nieszczęściem było to, że pan Ksawery nie miał w sobie krzty uczucia... Nie był poetyczny jak pan Jerzy. Po „rzeczy“ nie istniałam dla niego, „rzecz“ skończyła się... idź precz... nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
Nigdy nie wyrzekł do mnie ani jednego miłego słówka, jak to rozmawiają z sobą zakochani w książkach, albo w dramatach. Przytem nie lubił on nic z tego, co ja lubiłam... nie lubił nawet kwiatów, z wyjątkiem dużych gwoździków, jakie nosił w butonierce...
A to tak przyjemnie nie myśleć bezustannie o drobnostkach i porozmawiać o rzeczach, które ukajają serce, przytem zamieniać pocałunki bezinteresowne, patrzeć sobie w oczy... Ale mężczyźni są grubianinami... oni nie odczuwają tych radości... tych radości czystych i tak niebiańskich... A to wielka szkoda...
Pan Ksawery nie znał nic prócz występku i znajdował jedynie przyjemność w rozpuście...
Wszystko to, co w miłości nie było występkiem i rozpustą, nudziło go...
— Ach nie!... wiesz, to nudne... Gwiżdżę na poezję... kwiateczki błękitne... ach, to dla papy...
Gdy już się mną nasycił, stawałem się dlań natychmiast kreaturą nie człowiekiem, służącą, której wydawał rozkazy z całą bezwzględnością pana, połączoną z cyniczną blagą smarkacza. Przeszłam przez stan ogłupiającej miłości, przez stan niewolniczej miłości...
On często z uśmiechem w kątach ust, z okropnym uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze, i który upokarzał mnie, zapytywał: — i cóż papa?... Naprawdę?... jeszcze nie spałaś z papą?... Zadziwiasz mnie.
Razu jednego nie mogłam wstrzymać łez... dławiły mnie. Pan Ksawery rozgniewał się.
— Ach nie... wiesz, to już przechodzi wszystko... Płacze... sceny?... trzeba się tego wystrzegać, moja droga... bo w takim razie... żegnam. Gwiżdżę na takie głupstwa!...
Co do mnie, gdy się znajduję pod wrażeniem szczęścia, pragnęłabym zatrzymać w ramionach tego, który mi je dał... długo, długo... Po wzruszeniach rozkoszy uczuwałam potrzebę niezmierną, wprost nieodzowną — niewinnej pieszczoty, czystego uścisku, pocałunku, który przestaje być rodzajem dzikiego kąsania, a który zamienia się w idealną pieszczotę duchową...
W miłości jestem zdolna iść do otchłani szaleństwa, do piekła, aby uzyskać ten raj ekstazy, tej przecudownej, słodkiej, prawdziwej ekstazy...
Pan Ksawery gwizdał na ekstazę... Natychmiast wyrywał się z moich ramion, z uścisku, od pocałunków, które były dlań fizycznie nieznośne.
Naprawdę zdawałoby się, że nic, ale to nic nie łączyło nas, że nie było między nami tego związku ciał... Jak gdyby one, te nasze ciała, te nasze usta, te nasze dusze, ani na jedna chwilę nie jednoczyły się w obopólnym krzyku zapomnienia, w owem cudownem zapamiętaniu.
Gdy go pragnęłam zatrzymać na swoich piersiach, wyrywał się, odpychał mnie brutalnie, i wyskakując z łóżka wołał:
— Ach! nie... wiesz... jesteś obrzydliwa...
I zapalał cygaro...
Nic boleśniejszego nie było dla mnie nad to, gdy widziałam, że nie jestem w stanie zbudzić w nim dla siebie ani cienia uczucia, najmniejszej tkliwości w jego sercu, pomimo że czyniłam zadość wszystkim jego kaprysom rozwiązłym, i zgodziłam się na nie z góry, uprzedzając wszystkie jego fantazje... A Bóg sam wie najlepiej, jak były nadzwyczajne, jak były przerażające!...
Jakże był zepsutym ten smarkacz!... bardziej od starca... Barbarzyńskie jego pomysły w rozpuście odpowiadały nieraz raczej bezsilnemu jakiemuś starcowi, lub jakiemu szatańskiemu księdzu.
Gdy rozmyślam nad tem, widzę, że kochałam go, że byłam mu oddana pomimo wszystko, oddana jak pies...
Dziś jeszcze wspominam z żalem jego twarz impertynencką, okrutną, a tak łagodną... jego skórę pachnącą... i to wszystko, co lubieżność jego zawierała w sobie: okropność i doskonałość na przemian... I mam dotychczas na swoich ustach, których potem, gdy starałam się zatrzeć ślady po nim — tyle innych warg dotykało — mam jednak wciąż ten gorzki smak palących jego pocałunków... Ach! panie Ksawery... panie Ksawery!...
Jednego wieczoru, przed obiadem, gdy powrócił, aby się ubrać — Boże, jakiż był zachwycający. Podczas, gdy ze starannością przygotowywałam mu wszystko w jego obieralni, zapytał mnie bez jakiegokolwiek zakłopotania, bez najmniejszego wahania, niemal tonem rozkazującym, tym, jakim zazwyczaj żądał naprzykład wody gorącej:
— Czy masz pięć ludwików?... Potrzebuję koniecznie pięć ludwików. Oddam ci jutro.
Właśnie pani zapłaciła mi rano pensję... Czyż wiedział o tem?...
— Mam tylko dziewięćdziesiąt franków — odparłam nieco zawstydzona, zawstydzona może jego żądaniem... a nadewszystko zawstydzona tem, że nie posiadałam całej sumy, jakiej sobie życzył.
— To nic — powiedział. — Idź przynieś mi te dziewięćdziesiąt franków... Oddam ci je jutro...
Wziąwszy pieniądze, podziękował mi w ten sposób: „To dobrze“, tonem krótkim i suchym, który zmroził mi serce. Potem wyciągnął nogę ruchem brutalnym i:
— Zawiąż mi sznurowadło u buta... rozkazał zuchwale... Prędko, spieszę się...
Spojrzałam nań smutno, błagalnie:
— Zatem nie zostanie pan dziś wieczór na obiedzie, panie Ksawery?
— Nie... mam obiad na mieście... Spiesz się...
Zawiązawszy sznurowadła, jęknęłam:
— Zatem będzie pan znowu wyprawiał wesela z temi nieczystemi kobietami?... I nie powróci pan na noc?... A ja przez całą noc będę płakała... to nieładnie, panie Ksawery...
Głos jego stał się twardym, a nawet zupełnie złym, gdy wypowiadał do mnie te słowa:
— Jeżeli dlatego mi to mówisz, że pożyczyłaś mi dziewięćdziesiąt franków... możesz je sobie zabrać z powrotem... Zabieraj je.
— Nie...nie... — wzdychałam. — Pan wie dobrze, że to nie dlatego.
— A więc daj mi święty spokój!...
Pospiesznie skończył się ubierać... i wyszedł nie uścisnąwszy mnie, nawet bez jednego słowa pożegnania.
Nazajutrz nie było mowy o zwrocie pieniędzy, nie upominałam się. Sprawiało mi to przyjemność, iż ma on cośkolwiek odemnie...
I zrozumiałam wówczas kobiety, które zapracowywują się, zrozumiałam kobiety, sprzedające się przechodniom w nocy na chodnikach ulic. Zrozumiałam kobiety, które kradną, kobiety, które zabijają... dla dostarczenia pieniędzy mężczyźnie, którego kochają...
Oto co nawiedziło mnie... I czy naprawdę tak nawiedziło mnie, że się na wszystko godziłam?... Niestety, nic nie wiem...
Są chwile, w których wobec mężczyzny bezsilną... tak bezsilną... zupełnie bez woli, bez głupią, ach!... taką zupełnie głupią.

Pani odmieniła się już dla mnie. Z uprzejmej, jaką była dotychczas, stała się ostrą, wymagającą, wprost zadręczała mnie... Stałam się wogóle głupią, nic nie umiejącą zrobić, niezręczną, nieporządną, źle wychowaną, zapominającą i złodziejką... i głos jej początkowo tak łagodny, koleżeński, przybrał teraz kwaśny smak octu. Wydawała mi rozkazy tonem przykrym... odtrącającym...
Skończyły się posiedzenia nad fatałaszkami, nacieranie goldkremem, pudrem ryżowym. Skończyły się poufne zwierzenia i rady sekretne, zawstydzające mnie tak na razie, iż w pierwszych dniach pobytu zapytywałam siebie, czy pani nie kocha się w kobietach?...
Skończyły się dni niejasnego koleżeństwa, na dnie których tak dobrze odczuwałam, iż nie wypływają one z dobroci.
Teraz dochodzi do tego, że kłócimy się z panią, rzucamy sobie w oczy naszą zażyłością kilkunastodniową, jak staremi i brudnemi ścierkami...
— Za co więc uważasz nasz dom?... krzyczy pani... Czy znajdujesz się u jakiej dziewczyny?...
A ja na jej uniesienie odpowiadam:
— Ach, jakiż porządny, ten wasz dom... można się nim poszczycić... A pani?... pani jest także porządna... A pan?... Och!... la! la! Znają was w całym Paryżu... Wszędzie aż krzyczą...
Kłótnie nasze dochodziły do najgorszych obelg, do najmocniejszych pogróżek, wyrażenia schodziły aż do słownika dziewcząt ulicznych...
I nagle wszystko ucichło... Zmianę tę sprowadził pan Ksawery, który znów zagustował we mnie... na krótko niestety!... I nanowo rozpoczęły się mętne poufałości, wstydliwe zwierzenia, podarunki fatałaszków, obietnice zdwojenia pensji, smarowanie kremem Simon — no i perfumowanie.
Pani postępowanie swoje ze mną regulowała odpowiednio do postępowania pana Ksawerego... Uprzejmość jego wywoływała natychmiast jej uprzejmość; opuszczenie przez syna powodowało zuchwałość matki...
Byłam ofiarą, oddaną bezustannie na pastwę zmiennym fantazjom miłosnym, tego kapryśnego i bez serca chłopca...
Możnaby przypuszczać, iż pani szpiegowała nas, podsłuchiwała pode drzwiami, tak stopniowała bowiem, odpowiednio do jego zmienności usposobień, postępowanie ze mną... Ale nie... Posiadała ona instynkt występku, oto wszystko... Przewąchiwała przez mury, poprzez dusze, zupełnie jak pies zwęszy zwierzynę z oddali.

Pan potrafił prześlizgiwać się ponad tem wszystkiem, poprzez wszystkie owe dramaty, ukryte w tym domu. Rano wychodził z twarzą małego fauna, różową i wygoloną, trzymając pod pachą tekę, wypchaną pobożnemi broszurami oraz sprośnymi dziennikami.
Wieczorem ukazywał się nanowo z miną godną poważania, jak poeta chrześcijańskiego socjalizmu, szedł nieco wolniej, poważniej, z łopatkami nieco pochylonemi, zapewne od ciężaru dobrych uczynków, spełnionych w ciągu dnia...
Regularnie co piątek, niemal bez zmiany, ta sama trywialno-komiczna scena.
— Co tu jest w środku?... zapytywał mnie, wskazując na swoją tekę.
— Świństwa... odpowiadałam, śmiejąc się.
— O wcale nie... to facecje...
I obdzielał mnie niemi, oczekując, abym okazała swoje zadowolenie w uśmiechu współwinnej, wtedy głaskał mnie pod brodę i mówił, oblizując się:
— Che!... che!... to jest łobuzka!... mała łobuzeczka!...
Nie zniechęcając pana, bawiłam się nim, obiecując sobie, że gdyby coś sobie innego wyobrażał, to potrafię odrazu osadzić go na miejscu.
Pewnego popołudnia zadziwiłam się bardzo, ujrzawszy go w garderobie, w której byłam sama, rozmyślając smutno nad swoją robotą. Rano miałam okropne — zajście z panem Ksawerym, i wrażenie to jeszcze nie zatarło się...
Pan zamknął drzwi cichutko, położył swoją tekę na dużym stole, obok stosu prześcieradeł, i zbliżywszy się do mnie, ujął mnie za ręce i poklepał je. Pod latającemi powiekami oczy jego kręciły się, jak oczy starej kury w słońcu.
Wyglądał tak, iż można było umrzeć ze śmiechu.
— Celestyno, wyrzekł... ja wolę nazywać cię Celestyną... czy to nie przeszkadza ci?
Siłą woli musiałam powstrzymywać wybuch śmiechu.
— Wiesz Celestyno, że jesteś zachwycająca... zachwycająca.
— A panie!
Palce jego puściły moją rękę... potem poczęły pieścić moją szyję, podbródek, kark, lekkiemi dotknięciami.
— Zachwycająca... zachwycająca!... szeptał.
Chciał mnie uściskać, odchyliłam się nieco dla uniknięcia jego pocałunku.
— Celestyno!... Celestyno... proszę cię. Czy cię to nie gniewa, że mówię do ciebie ty?
— Nie, proszę pana... ale mnie to dziwi.
— Dziwi cię... mała papużko... dziwi cię? Ach, ty mnie nie znasz!...
Głos jego zmieniał się. Ślina pieniła się na jego wargach.
— Posłuchaj mnie Celestyno. W przyszłym tygodniu jadę do Lourdes... tak, prowadzę tam pielgrzymkę... Chcesz jechać do Lourdes?... Mam sposób zabrania cię do Lourdes... Chcesz?... Nic nikt nie spostrzeże... Pozostaniesz w hotelu... będziesz sobie spacerowała... będziesz robiła, co zechcesz... Ja wieczorem przyjdę do twego pokoju... do twego łóżeczka, mała papużko!... Ach! ach! ty mnie nie znasz... ty zupełnie nie wiesz, do jakich rzeczy jestem zdolny... Z doświadczeniem starca łączę ogień młodzieńca... Zobaczysz.... zobaczysz... Och te twoje wielkie szelmowskie oczy!...
Zadziwiającą była dla mnie nie propozycja, której spodziewałam się oddawna, ale nieprzewidziana forma, jaką jej pan nadał.
Starałam się zachować zimną krew. Pragnęłam upokorzyć tego starego wszetecznika, wykazując mu, że nie dam się wystawić na dudka przez kalkulacje pani, jak zarówno i jego, rzuciłam mu więc w twarz te słowa:
— A pan Ksawery?... Proszę mi powiedzieć, bo zdaje mi się, że pan zapomniał o panu Ksawerym?... Co też on będzie tu porabiał, podczas gdy my tam będziemy się bawili... w Lourdes na koszt chrześcijan?...
Przeraźliwy skośny błysk zdumienia zalśnił w jego oczach, jak błyskawica... Wyszeptał:
— Pan Ksawery?
— No tak!...
— Dlaczego mówisz do mnie o panu Ksawerym? Nie idzie tu o pana Ksawerego... Pan Ksawery niema tu nic do tego.
Podwoiłam moje zuchwalstwo.
— Daje pan na to słowo?... Prawda, że nie. Po co robić z siebie kłamcę?... Jestem opłacana, tak czy nie, za sypianie z panem Ksawerym?.. Tak, nieprawdaż?... A więc sypiam z nim... Ale pan?... Ach nie... tego nie było w umowie... A przytem... wie pan, mój ojczulku... pan nie jest w moim guście!
I wybuchnęłam mu pod nos śmiechem.
Poczerwieniał, a oczy płonęły mu złością. Ale nie usiłował wszczynać ze mną dyskusji, co do której byłam okrutnie uzbrojoną. Podniósł z pośpiechem swoją tekę i wyszedł odprowadzony moim śmiechem.
Nazajutrz, zupełnie bez powodu, pan zrobił mi grubiańską uwagę. Doprowadziło mnie to do pasji... Pani weszła na to niespodzianie... Byłam wprost szalona ze złości. Scena, jaka odbyła się pomiędzy trojgiem nas, była tak okropna, tak obelżywa, że zaniecham opisywania jej. Wyrzucałam im w słowach niemożliwych wszystkie ich brudy, wszystkie łotrostwa, całą ich podłość, zażądałam zwrotu pieniędzy, pożyczonych panu Ksaweremu. Pienili się oboje. Chwyciłam za poduszkę i cisnęłam nią gwałtownie w głowę pana.
— Idź precz!... wynoś się stąd natychmiast, natychmiast, wrzeszczała pani, grożąc mi darciem twarzy paznokciami...
— Wykreślę cię z mojego stowarzyszenia... nie będziesz już należała do mego stowarzyszenia... upadła dziewczyno... prostytutko!... krzyczał pan, zaciskając w pięści serwetę...
Skończyło się na tem, że pani zatrzymała mi pieniądze za osiem dni i odmówiła zapłacenia dziewięćdziesięciu franków, pożyczonych panu Ksaweremu, i kazała jeszcze oddać sobie wszystkie rzeczy, jakie mi podarowała.
— Wy wszyscy jesteście złodzieje... wykrzykiwałam... wszyscy jesteście łotry.
I opuściłam ich, grożąc przysłaniem komisarza policyjnego oraz oddaniem sprawy do sądu.
Niestety komisarz policji powiedział mi, że to do niego nie należy. Sędzia zaś radził zaniechać tej sprawy. Tłomaczył mi w ten sposób:
— Widzi panienka, przedewszystkiem nikt w to nie uwierzy... I to jest słuszne... proszę tylko sobie rozważyć dobrze... Co stałoby się ze społeczeństwem, gdyby służący mógł dowieść słuszności swych pretensji przeciw swojemu panu?... Nie byłoby wówczas społeczeństwa... zapanowałaby anarchja...
Radziłam się również adwokata, lecz ten zażądał odemnie dwieście franków.
Napisałam do pana Ksawerego, nie odpisał mi wcale...
Obliczyłam swoje oszczędności... Pozostało mi pięć franków pięćdziesiąt centymów i... bruk na ulicy...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.