Pamiętnik dr S. Skopińskiej/O bytowaniu ludności osady wiejsko-fabrycznej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O bytowaniu ludności osady wiejsko-fabrycznej.

W odległości 1,5 do 2 kilometrów od Starołęki znajdują się wioski, zamieszkałe przez ludność, którą można określić mianem ludności wiejsko-fabrycznej. W okresie, gdy fabryki były czynne, ludność tych wsi pracowała w charakterze robotników. Gdy zaś którakolwiek z fabryk przerywała pracę, mieszkańcy szukali zarobku jako robotnicy rolni. Fabryki nawozów sztucznych R. Maya pracowały okresowo, zależnie od zamówień. Tak samo i fabryka Cegielskiego zatrudniała w miarę zamówień większą lub mniejszą ilość robotników. Były to dwa największe zakłady przemysłowe. Ten sam system pracy stosowały i mniejsze fabryki, w które obfitowały okolice Starołęki. Otóż zależnie od tego funkcjonowania fabryk, miałam większą lub mniejszą ilość ubezpieczonych chorych. Ludności w tym czasie, a był to okres dobrej koniunktury gospodarczej, powodziło się nieźle. Miałam wówczas możność zaobserwować i podziwiać u tych ludzi pęd do własnej ziemi. Wystarczyło, aby przeciętny robotnik posłał do pracy dorastającego syna, a już za uciułane pieniądze kupował malutki kawałek ziemi i „pobudowywał się“, ściągając materiały budowlane skąd się tylko dało i wykonując samemu wszelkie prace przy budowie. Jedna z pacjentek w czasie zmiany opatrunku na nodze opowiadała mi, że swój maleńki jednoizbowy domek pomalowali z mężem... śledziówką z farbką do prania. Może się tak i robi, nie znam się na tych sposobach, ale zapobiegliwość tych ludzi była uderzająca. Jakaż różnica między nimi i warszawskimi robotnikami! Piszę o tym dlatego, że chcę przejść do omówienia warunków bytowania tych robotników-chłopów, których przez siedem lat leczyłam.
Warunki mieszkaniowe mieli oni na ogół bardzo złe. Oczywiście nie wszyscy jednakowe. Byli tacy, co już dawniej wybudowali sobie domki i mieszkali po dwie, trzy osoby w jednej izbie. Ale to należało na ogół do rzadkich zjawisk. W tym okresie bowiem ludność okolic podmiejskich cierpiała na brak mieszkań. Eksmitowano z Poznania reemigrantów z Niemiec i Francji, którzy osiedlali się w okolicach Starołęki, i to nie tylko jako lokatorzy i sublokatorzy w domach przeznaczonych na mieszkania. W Starołęce mieściły się dawne forty, zbudowane przez Niemców, tzw. warownie. Warownia „A“ przedstawiała budowlę z cegieł, wystającą ponad powierzchnię ziemi na 2 — 3 metrów, dach tego fortu pokryty był ziemią, na której rosła nie tylko trawa, ale i większe krzaki. W tej warowni osiedliło się w wielu eksmitowanych z Poznania.
Do pacjentów tam zamieszkałych wchodziłam po stromych kręconych schodach poprzez ciemne i wilgotne korytarze. Wszędzie ze ścian lała się woda, w powietrzu czuć było stęchliznę. Pacjenci mieszkali w izbach, które ze względu na wielkość dzielili na trzy części różnymi przepierzeniami z desek, papieru lub szmat. Światło do takich trzech „izb“ wpadało przez jedno maleńkie okienko. Ze ścian ściekały zewsząd strumyki wody, więc lokatorzy odsuwali szafy i łóżka, które i tak zresztą przesiąknięte były wilgocią, gdyż przed wodą ściekającą z sufitu nie było ratunku.
Leczyłam osobiście co najmniej z 50 rodzin mieszkających w takich warunkach. Wielu było takich, którzy się do mnie o pomoc nie zwracali, nie wiedziałam więc, ile w ogóle osób mieszkało w warowniach. Otóż uprzejmie proszę w tym stanie rzeczy leczyć to, co ja leczyłam, a więc: reumatyzm stawowy, gruźlicę, duszność z powodu wad sercowych oraz astmę. Oczywiście tutaj dopiero dobrodziejstwo ubezpieczenia występowało w całej pełni. Takich obłożnie chorych ze względu na warunki mieszkaniowe ekspediowałam do szpitali i sanatoriów. O ile jednak wypadek nie podlegał kategorii obłożnej choroby, o ile to było cierpienie chroniczne, jak reumatyzm, lub napadowe, jak astma, a chory nie mógł przerwać zarobkowania, należało robić, co się da w tych warunkach. Największą moją zmorą były ataki astmy, czyli dusznicy piersiowej. Wilgoć, grzyb z wilgoci, włosy różnych zwierząt, np. kotów i t. p. przyczyny powodują u chorego powstanie ataku. Oskrzeliki się zaciskają i chory nie może złapać powietrza. Dusi się. Lekarz po zastosowaniu odpowiednich leków, przeważnie zastrzyków, pomaga choremu dość szybko. Ponieważ Pogotowia w tym czasie w tej okolicy nie było, a ja byłam jedynym stałym lekarzem, więc bardzo często musiałam w nocy i w dzień, łamiąc nogi, biec z zastrzykami do chorego.
Pamiętam do dziś jedną niemiłą przygodę. Wchodziłam właśnie do warowni, do mieszkania pewnych staruszków. Pukam i otwieram drzwi. Nagle bez żadnego szczekania rzucił się na mnie duży czarny pies, pogryzł mnie dotkliwie i porozrywał ubranie. Staruszkowie byli tak zdziecinniali, on był chary na astmę i miażdżycę tętnic, a ona również miała sklerozę naczyń mózgowych, że nawet nie zauważyli, co się stało. Na szczęście chodziłam zawsze z walizeczką lekarską, więc opatrunkiem, przeznaczonym dla chorych, opatrzyłam własną nogę. Prawie niemożliwością było stwierdzenie, czy pies był wściekły. Długi czas byłam niespokojna o to, czy nie nastąpią jakieś komplikacje. Pamiątkę po tej przygodzie, w postaci stale łuszczącej się blizny, zachowałam do dzisiaj. Rana ropiała przez dłuższy czas.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.