Pamiętnik chłopca/Cywilna odwaga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały kwiecień
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CYWILNA ODWAGA.
(Opowiadanie miesięczne).

O południu byliśmy wraz z nauczycielem przed ratuszem, aby widziéć wręczenie medalu odwagi cywilnéj chłopcu, który uratował swego towarzysza z nurtów Po.
Na tarasie fasady powiewała trójbarwna chorągiew.
Weszliśmy na dziedziniec ratusza.
Pełen już był ludzi. W głębi widać było stół czerwoném suknem pokryty, na nim papiery, a za nim cały szereg złoconych krzeseł dla syndyka i rady miejskiéj; za krzesłami stali woźni ratuszowi w swoich niebieskich kamizelkach i białych pończochach. Na prawo, w dziedzińcu, był uszykowany oddział straży narodowéj, którego żołnierze mieli na piersiach niemal wszyscy medale, a obok niego oddział straży celnéj; po drugiéj stronie straż ogniowa, w odświętném ubraniu, i wielu żołnierzy z konnicy, strzelców, artyleryi, przybyłych, aby uroczystość zobaczyć, i stojących gdzie który chciał, nie w ordynku. Potém dokoła panowie, włościanie, kilku oficerów, kobiety, dzieci, cały tłum ludzi. My przecisnęliśmy się do jednego kątka dziedzińca, gdzie już było wielu uczniów z nauczycielami z innych wydziałów, a koło nas stała gromadka chłopców z tak zwanego pospólstwa, w wieku od lat dziesięciu do osiemnastu, którzy rozmawiali i śmieli się głośno, i, jak to łatwo było poznać, byli mieszkańcami przedmieścia Po, a zatém towarzyszami i znajomymi tego, co miał dostać medal.
W górze, we wszystkich oknach ukazywali się urzędnicy zarządu miejskiego; krużganek księgozbioru był również pełen widzów, którzy cisnęli się do balustrady, a na krużganku naprzeciwko, na tym, co się znajduje ponad bramą wchodową, stał cały tłum dziewczynek ze szkół publicznych, oraz wiele córek wojskowych w swych ładnych niebieskich woalkach. Zdawało się, że to teatr. Wszyscy rozmawiali wesoło, co chwila poglądając w stronę stołu, pokrytego suknem czerwoném, w oczekiwaniu zjawienia się rady miejskiéj. Muzyka przygrywała zcicha w głębi krużganku. Wysokie mury w górze oświecało słońce. Piękny widok!
Naraz wszyscy w oknach, na krużgankach, na dziedzińcu, zaczęli bić w dłonie.
Ja podniosłem się na palce, aby lepiéj widziéć.
Tłum, który stał z tyłu, za czerwonym stołem, rozstąpił się na obie strony, dając wolne przejście kobiecie, mężczyźnie i chłopcu, którego ów mężczyzna prowadził za rękę.
Chłopiec był to ten, co uratował towarzysza. Mężczyzna ów to był jego ojciec, murarz, odświętnie ubrany. Kobieta — jego matka, mała, jasnowłosa, czarno ubrana. Chłopak, również jasnowłosy i mały, miał na sobie szarą kurteczkę.
Na widok całego tego tłumu, słysząc oklaski rzęsiste, wszyscy troje stanęli jak wryci, nie ośmielając się ani patrzyć, ani się poruszyć. Jeden z woźnych ratuszowych zaprowadził ich przed stół, na prawo.
Umilkło wszystko na chwilę, potém po raz drugi wybuchły huczne oklaski. Chłopiec popatrzył w górę, ku oknom, następnie na krużganki, potém na balkon córek wojskowych trzymał kapelusz w ręku i zdawało się, iż niebardzo rozumie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Mnie się wydało iż jest nieco podobny do Korettiego, z twarzy, ale bardziéj czerwony. Jego ojciec i matka mieli oczy wlepione w stół.
Tymczasem wszyscy chłopcy z przedmieścia Po, którzy się znajdowali koło nas, wysuwali się naprzód, poruszali rękami, aby się dać widziéć swemu towarzyszowi, wołali go zcicha po imieniu:
Pin! Pin! Pinot!
I nareszcie, tak ciągle wołając, udało im się zwrócić na siebie jego uwagę. Chłopiec spojrzał na nich i ukrył uśmiech, zasłaniając się kapeluszem.
Nagle wszystkie straże zaprezentowały broń.
Wszedł syndyk w towarzystwie wielu panów.
Syndyk, cały biały, z wielką wstęgą trójbarwną, stanął przed stołem, — wszyscy inni za nim, z dwóch stron.
Muzyka przestała grać; syndyk skinął ręką, wszyscy się uciszyli.
Zaczął mówić. Pierwszych wyrazów nie mogłem dobrze dosłyszeć, ale zrozumiałem, iż opowiada o bohaterskim czynie chłopca. Potém głos jego się podniósł i tak dobitnie, tak dźwięcznie rozszedł się po całym dziedzińcu, żem już ani słówka nie stracił.
— Kiedy z brzegu — powiadał — spostrzegł towarzysza, który, miotając się, z ostatnim wysiłkiem wałczył ze śmiercią, już opanowany zwątpieniem i strachem, w wartkich nurtach rzeki, on zerwał z siebie ubranie i rzucił się naprzód bez wahania. Wołano na niego: „Stój! i ty utoniesz!“ nie odpowiedział; chwycono go w pół, wyrwał się; krzyczano nań po imieniu, był już w wodzie. Po wezbrała właśnie, niebezpieczeństwo okropne groziło nawet dorosłemu człowiekowi. Lecz on się rzucił w jéj wody, pogardzając śmiercią, całą siłą swego małego ciała i swego wielkiego serca; dopłynął do tonącego i uchwycił go w samą porę, gdyż jeszcze chwila, a byłby się w nurtach pogrążył; wyciągnął go na wierzch, walczył rozpaczliwie z falami; trzymając towarzysza, który usiłował mu się wyrwać, płynął... i po razy kilka pogrążał się i znowu się ukazywał na powierzchni wody, i z wysiłkiem nadludzkim uparcie walczył ze strasznym żywiołem, niezachwiany w swém szlachetném postanowieniu ocalenia człowieka, jak mężczyzna dorosły, jak ojciec, który syna chce zbawić, bo ten syn to jego nadzieja, miłość, życie samo. Nareszcie Bóg nie dozwolił, aby czyn taki mężny, taki wzniosły, poszedł na marne. Dziecko — pływak wyrwał ofiarę rozhukanym falom, i złożył ją na ziemi i udzielił jéj nadto, wraz z innymi, pierwszéj pomocy; poczém wrócił do domu, sam jeden, spokojny, aby rodzicom opowiedziéć, jakby rzecz najzwyczajniejszą, czego dokonał. Panowie! Piękném, godném poszanowania jest bohaterstwo w człowieku dorosłym. Ale w dziecku, w którém nie odzywa się jeszcze żadna chęć wyniesienia się, w którém żadne osobiste widoki korzyści nie są jeszcze możliwe; w dziecku, które potrzebuje miéć tém większy zapas odwagi, im mniéj ma sił fizycznych; w dziecku, od którego niczego się nie wymaga, po którém żadnego bohaterstwa nikt się nie spodziewa, które już uważamy za dobre, skoro tylko odczuwa i szanuje, nie zaś samo ponosi ofiary dla innych; w dziecku, powiadam, bohaterstwo jest rzeczą tak wzniosłą, tak wielką, iż żadna mowa ludzka wyrazić jéj dostatecznie nie zdoła. Nic więcéj nad to nie powiem, panowie. Nie chcę ozdabiać krasomówczemi pochwałami czynu, tak wielkiego w swéj skromnéj prostocie. Oto tu stoi przed wami mężny i szlachetny zbawca życia człowieka. Żołnierze, pozdrówcie go jak brata; matki, pobłogosławcie go, jakby wasze dziecko własne; dzieci, wraźcie sobie w pamięć jego imię, jego twarz, aby się już nigdy nie zatarła w waszym umyśle i w waszém sercu. Zbliż się, chłopcze! W imieniu króla Italii daję ci medal za odwagę cywilną.
Huczne „niech żyje!” wydane razem przez tłum zgromadzony, rozległo się wśród murów pałacu.
Syndyk wziął ze stołu medal i przypiął go do piersi chłopca. Potém objął go i ucałował.
Matka zakryła sobie twarz dłonią, ojciec spuszczoną miał głowę na piersi.
Syndyk uścisnął rękę obojgu i, wziąwszy uchwałę senatu co do wynagrodzenia chłopca owym medalem, związaną wstążką, podał ją kobiecie.
Potém zwrócił się do chłopca i rzekł:
— Niech wspomnienie tego dnia, tak pełnego chwały dla ciebie, tak radosnego dla twego ojca i dla twojéj matki, nie da ci nigdy, przez życie całe, zboczyć z drogi honoru i cnoty. Bywaj zdrów, dzielny chłopcze!
Syndyk wyszedł, muzyka zagrała i wszystko zdawało się być skończoném, gdy naraz oddział straży ogniowéj się rozstąpił i chłopczyk ośmio czy dziewięcioletni, popchnięty naprzód przez kobietę, która zaraz się znowu ukryła w tłumie, podbiegł ku nagrodzonemu medalem i rzucił mu się w objęcia.
Nowy wybuch okrzyków i oklasków odbił się o mury pałacu; wszyscy zrozumieli odrazu że to chłopiec, który został uratowany z nurtów Po, dziękuje swemu zbawcy. Po uściskaniu, po ucałowaniu go, uczepił się jego ramienia, aby mu towarzyszyć przy wyjściu. Oni więc obaj naprzód, a za nimi ojciec i matka, skierowali się ku bramie, przechodząc z trudnością wśród ludu, który się na strony przed nimi rozsuwał, a w którym byli pomięszani razem żołnierze, chłopcy, oficerowie, kobiety, robotnicy, panowie. Wszyscy wysuwali się naprzód i podnosili się na palce, aby zobaczyć chłopca. Ci, co stali najbliżéj, ściskali jego rękę.
Kiedy przechodził obok chłopców ze szkół, wszyscy wyrzucili czapki w górę. Jego towarzysze z przedmieścia Po wielki uczynili hałas, ciągnąc go za ramiona i za kurtkę i krzycząc:
— Pin, niech żyje Pin! Wiwat Pinot!
Stałem tak blizko, że gdy przechodził, mogłem mu się dobrze przyjrzéć. Twarz miał zaognioną, był rozpromieniony: medal wisiał na wstążce trójbarwnéj w pasy czerwone i zielone. Jego matka płakała i śmiała się razem; jego ojciec pokręcał sobie wąsa ręką, która drżała mu tak silnie, jak gdyby miał febrę. A z okien i krużganków sypały się daléj kwiaty i grzmiały oklaski. Naraz, kiedy już mieli wejść pod sklepienie bramy, zleciał na nich z krużganku Córek wojskowych prawdziwy deszcz bratków, fijołków i niezapominajek, które spadły na głowę chłopca, jego ojca i matki i rozsypały się po ziemi.
Wielu obecnych rzuciło się skwapliwie do zbierania kwiatów i podawało je matce. A muzyka w głębi dziedzińca grała zcicha jakąś aryę prześliczną, która podobną była do śpiewu licznych srebrzystych głosów, co się oddalają zwolna, płynąc gdzieś po rzece.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.