Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

W tym samym ładnym gabinecie, o sprzętach obitych paliowym atłasem, do którego przed czterema laty wbiegłam po raz piérwszy młodziuchną dziewczyną, stałam znowu przed wielkiém zwierciadłem i poprawiałam sobie włosy, rozrzucone długą podróżą, zupełnie jak wtedy, kiedy to, w piérwszy raz włożonéj sukni i modnie uczesanéj fryzurze, dygałam tak ceremonialnie a swawolnie przed nieznanym a wymarzonym i oczyma wyobraźni widzianym młodym sąsiadem.
Tylko teraz już nie siedemnastoletnie swawolne i naiwne dziewczę stało przede mną w zwierciadlanéj szybie. Teraz stała tam dwudziesto-dwuletnia panna, któréj powierzchowność miała cechy fizycznéj i moralnéj dojrzałości. Na ustach jéj błąkał się wyraz świeżo doznanego słodkiego rozrzewnienia, ale w oczach była troska...
— Biedna moja matka! — wyrzekłam z cicha.
— Biedna! — odszepnął obraz mój w zwierciedle.
Wszystko było tak samo, jak w on piérwszy dzień przybycia mego z pensyi do domu matki i wszystko jakoś inaczéj. Sprzęty były te same, kosztowne i smakowne, ale utraciły swą strojność i wyglądały, tak jakby im wiele lat wieku przybyło; amfilada salonów długa była i zdobna, lecz wiała pustką i jakimś niepochwytnym pyłem zaniedbania była cała powleczona; za oknami piękna wprzódy murawa dziedzińca sterczała gdzie niegdzie badylami źle pielęgnowanych uschłych roślin; z ozdobnych murowanych sztachet kawałami opadał tynk, zczerniały od wilgoci, i pozostawiał czerwone plamy obnażonéj cegły, podobne do ran otwartych. Nie słychać było wcale odgłosów licznéj służby; przez dziedziniec tylko w pobliżu domu przeszedł ktoś z domowników, a promień jesiennego słońca prześlizgnął się po jego postaci i ukazał wytarte odzienie.
Odwróciłam wzrok od tego, co mnie otaczało, i spojrzałam znowu na młodą kobietę, stojącą przede mną w zwierciedle.
— Ruina! — rzekłam cicho.
— Ruina! — powtórzyła.
— Zupełna.
— Zupełna! — powtórzyła młoda kobieta w zwierciedle, ale na twarzy jéj nie było trwogi.
Położyłam rękę na piersi, a potém poniosłam ją do czoła. Serce uderzało mężnie i żywo, w głowie czułam myśli natłok.
Puściłam wzrok po-za okna, mierzyłam nim krańce widnokręgu i ujrzałam w dali ojca mego, któremu myślą posłałam dziękczynienie za to, że twarz mi nie zbladła, ani się serce ścisnęło bojaźnią przy złowrogim dźwięku wyrazu: „ruina”.
Pod gankiem zaturkotało; domyśliłam się gościa, zwróciłam się ku bawialnemu salonowi. Idąc, mimowoli przypomniałam sobie ów przed czterema przeszło laty turkot kół, zwiastujący przybycie Franusia, i moję ówczesną obawę na myśl, jak powitam piérwszego widzianego w domu méj matki gościa?
Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Jakże daleko byłam teraz od owéj dziecięcéj pory obaw i rumieńców! jakże inną byłam od dzieweczki, co wówczas stała w progu, drżąca, zapłoniona, napół z płaczem targająca jedwabne nitki, które nie pozwalały jéj uciec od gościa! Teraz szłam zwolna i śmiało, ale ze spuszczoną nieco głową, bo pochyliła ją myśl niespokojna, iż w przybywającym powitam może kredytora mojéj matki, jednego, strasznego, który w palce swe, roztwierające się i zaciskające co chwila, zebrał był wszystkie nici, na jakich nad głową mojéj matki wisiał miecz Damoklesa, grożący wygnaniem jéj z pod rodzinnego dachu.
Nie on to jednak przyjeżdżał. Zaledwie weszłam do salonu, zobaczyłam idącego ku mnie od progu pana Rudolfa. Powierzchowność jego nie zmieniła się, tylko na wyniosłém szlachetném czole przybyło parę bruzd głębokich i włos posrebrzył się mocniéj. Witając mię, podniósł spuszczone powieki i ujrzałam ten sam wzrok przenikliwy, migocący w źrenicach boleścią, która zdawało się, że osiadła tam już na zawsze i, choć wstydząc się saméj siebie, usunęła się na samę głębią wejrzenia i zgasnąć nie mogła. Gdy przemówił do mnie, głos jego tak samo, jak dawniéj, przytłumiony był nieco, zdający się wychodzić gdzieś aż z dna piersi, tylko że posępne echa, jakie w niém odzywały się wprzódy, przycichły i stały się rzadszemi, — snadź burze minione, których były one odgłosem, usunęły się głębiéj w przeszłość.
— Przed dwiema godzinami — wymówił, zabierając miejsce — dowiedziałem się o przybyciu tu pani i chciałem piérwszy ją powitać; tém bardziéj, że w smutnych okolicznościach wróciłaś pani w dom matki...
Przy ostatnich wyrazach głos jego stał się znowu głębszym i bardziéj pełnym ech tajemniczych, bruzdy na czole zagłębiły się i powieki opadły na źrenice.
— Okoliczności, o których pan mówisz — rzekłam — smutne w istocie, ostatecznie i nieodwołalnie przywołały mię tutaj, rozkazując mi, abym stanęła przy boku méj matki i nie opuszczała jéj wtedy, gdy jest strapioną i zagrożoną. Była-bym uczyniła to daleko piérwéj, gdyby nie stanowcza wola jéj saméj, która dotąd nakazywała mi pozostawać przy ojcu. I teraz nawet...
— I teraz nawet, opuszczając spokojny i dostatni byt w domu ojcowskim, postąpiłaś pani wbrew żądaniu twéj matki, która pragnęła ochronić cię od tego, co sama przecierpiéć musi. Bądź co bądź, dobrześ pani uczyniła, bo sądzę, że w krytycznéj chwili całkowitéj utraty majątku, jaka rychło nastąpić musi, pociecha i wsparcie jedynego dziecięcia bardzo potrzebnemi jéj będą.
Umilkł i zwykłym, sobie ruchem, dłonią powiódł po czole i oczach. Widać było, że przy wzmiance o smutnym stanie, w jaki popadła moja matka, ciężka jakaś przygniatała go troska. Lubo wdzięczna mu byłam za to jego współczucie, nie pojmowałam dobrze, coby miało znaczyć to wyłączne zajmowanie się naszym losem. Nie wiedziałam, aby bardzo przyjazne związki łączyły kiedykolwiek pana Rudolfa z moją matką, a przytém miałam go za człowieka złamanego zupełnie przebytemi burzami życia i przygnębionego ciężarem nieszczęścia, ze wstydem połączonego. Po chwili ozwałam się:
— Z rozmowy, jaką miałam z moją matką zaraz po moim przyjeździe, dowiedziałam się, żeś pan od niejakiego czasu częstym bywał jéj gościem, i że czas ten datuje się od pory, gdy najwidoczniéj i najostateczniéj rozpoczęła się jéj majątkowa ruina. Opowiedziała mi także matka moja, żeś pan był jednym z rzadkich krewnych i znajomych, którzy w nieszczęściu okazali jéj współczucie i pragnęli podać rękę pomocną... Wierz mi, że obie z matką odpłacamy to panu serdecznym szacunkiem.
Chciałam jeszcze coś powiedziéć, ale zatrzymał mię nagły ruch pana Rudolfa. Wyprostował się, rumieniec pokrył mu czoło, usta drgnęły.
— Nie kończ pani! — zawołał bardziéj przytłumionym, niż zwykle, głosem. — Wyobrażenia pani miéć nie możesz, jak mię zabolały ostatnie jéj słowa... szacunek... — dokończył ze szczególném nagięciem głosu, i znowu powiódł ręką po oczach, zasłoniętych powiekami, które nagle opuściły się, jakby pod niewidzialnym spadającym na mnie ciężarem. Byłam zdumioną i nic nie rozumiałam. Wpatrzyłam się tylko w twarz pana Rudolfa, z któréj lata zgryzoty i burze nie mogły zdjąć piękności szlachetnéj i rozumnéj, a on tymczasem wymówił z cicha parę razy:
— Gdybyś pani wiedziała!... gdybyś pani wiedziała...
Nagle powstał, odetchnął z głębi piersi i stał przez chwilę z wzrokiem utkwionym w ziemię, jak człowiek, który namyśla się, co mu powiedziéć wypada.
— Przebacz pani — ozwał się wreszcie — że dałem się wobec ciebie unieść nierozważnemu wzruszeniu... Stało się!... Znasz może nieco przeszłość moję... były w niéj błędy wielkie, uniesienia występne... śród tych ostatnich możem zawinił coś przeciwko wam... przeciwko twéj matce... możem nawet zawinił wiele... Stało się! naprawić nie mogę... przeszłość nie wraca, a jednak ciężko leży na sumieniu i przypomina się na widok cierpień sprawionych... To téż człowiek podda się niekiedy wzruszeniu najsilniejszemu, jakie być może na ziemi, bo wydobywającemu się z dna sumienia...
Umilkł i znowu dłonią powiódł po oczach, ale dłoń ta dłużéj niż zwykle przyciskała powieki. Blady był i tak wyglądał, jakby pragnął, aby te oczy, których znużenie pokrywał dłonią, co prędzéj mogły zamknąć się na zawsze. Nic nie rozumiałam. Czułam tylko i widziałam, że człowiek ten, który zawsze był mi sympatycznym, cierpiał w téj chwili. Zbliżyłam się i, gdy odsłonił oczy, wyciągnęłam do niego rękę. Podał mi swoję i wpatrywał się we mnie przez chwilę.
— Jesteś pani bardzo zmienioną — wyrzekł — ale na korzyść — dodał po krótkiém milczeniu.
— Czuję to sama — odrzekłam z uśmiechem — przez trzy lata ubiegłe w domu ojca dojrzałam...
— Stałaś się pani kobietą — przerwał pan Rudolf — widać to po myślącéj pogodzie twego czoła i spokojnéj głębi wejrzenia, czuć to jeszcze w dźwięku twego głosu, który utracił zupełnie brzmienie dziecinne. Znać na pani wpływ rozumnego kierunku. Zacnego i mądrego musisz miéć ojca... nie wszyscy takimi ojcami bywają...
Wymówił to wszystko, trzymając moje ręce i z wyrazem tkliwości na twarzy; przy ostatnich tylko słowach znowu drgnęły mu w głosie echa burz i żałości.
Uspokoił się i usiedliśmy znowu naprzeciw siebie.
— Wyznam panu — zaczęłam — że nawet nie wiem dobrze, co tu przez długie trzy lata działo się i dzieje teraz. Matka moja pisywała zwykle do mnie listy tak swobodne, tak pełne najlepszych nadziei; ilekroć zamierzyłam powrócić do niéj, nalegała na mnie, rozkazywała niemal, abym pozostała przy ojcu. Parę razy przybywała do miasta, w którém mieszkałam z ojcem i zawsze okazywała mi się spokojną, jeśli nie wesołą, i mówiła mi, że ma wszelką pewność wybrnięcia z kłopotliwego położenia majątkowego... Dziś rozumiem, że było to tylko udanie, że, widząc mię spokojną i szczęśliwą przy ojcu, nie chciała zakłócać mego istnienia... Mój Boże! i dopiéro przed kilku tygodniami, wypadkiem, od kogoś, co, przybywając z téj okolicy, odwiedził mego ojca, dowiedziałam się, iż uchodzi za zupełnie zrujnowaną i wkrótce nawet będzie zmuszoną opuścić dom własny, oddając go kredytorom...
— Jednemu kredytorowi — wtrącił pan Rudolf.
— Dziś rozmawiałam z matką wprawdzie godzin parę, ale tak była wzruszoną mojém niespodzianém przybyciem, tak słabą, że obawiałam się nawet zaczepić w rozmowie o przedmiot smutny i drażliwy, i dotąd jeszcze nie wiem o przejściach, jakie ją spotykały, i o obecném jéj położeniu.
— Ja wszystko to znam szczegółowo — wymówił pan Rudolf — przyglądałem się majątkowemu upadkowi matki pani z większém zajęciem, niż pani sobie wystawić możesz... Ma ona, macie panie obie w tych stronach jednego, ale zaciętego wroga.
— Którym jest pan Henryk S. — dokończyłam. Pan Rudolf ze zdziwieniem na mnie spojrzał.
— Zkąd pani wiész o tém, skoro ci matka nic nie mówiła?
— Czerpię te wiadomości z pewnych wspomnień...
— I nie mylą one pani. Pan Henryk jest to jeden z rzadkich charakterów, zimnych, a przytém zapalczywych i zawziętych. Miłość własna dorównywa w nim miłości, jaką ma dla pieniędzy, a w sprawie matki pani oba te uczucia w grę są wprawione. Doprowadzając ją do nędzy, przysparza sobie majątku, a przytém mści się za otrzymaną kiedyś od pani odmowę.
— Pojmuję dobrze nikczemne sprężyny, które powodują tym człowiekiem — odparłam — ale z drugiéj strony, możnaż jemu samemu przypisać całe nieszczęście? Wszakże z ust matki mojéj przed czterema jeszcze laty słyszałam, że stan jéj majątku był już wtedy mocno zachwiany...
— Tak — przerwał pan Rudolf — ale zachwianie to nie było zbyt groźném i upadek mógł-by nie nastąpić wcale, albo nastąpił-by nie zupełny, gdyby nie zabiegi pana Henryka. Matka pani miała długi znaczne, ale nieprzeciążające nazbyt jéj dóbr rozległych i pięknych; odprzedanie części tych dóbr uratowało-by resztę. Niedoświadczenie w rzeczach interesu, nietrafne rady i wahanie się, nie pozwoliły jéj uczynić tego w porę; a właśnie wtedy, gdy przechodziła kryzys, które-by ją może skłoniło i zmusiło do zbawiennego kroku, pan Henryk nabył kilka najdokuczliwszych i najniebezpieczniejszych długów, przez co uśpił na chwilę jéj czujność i powstrzymał przedsięwzięcie środków zaradczych...
— Pamiętam, jaką nadzieją, połączoną ze zdziwieniem, napełnił matkę moję ten postępek pana Henryka — przerwałam.
— Był to postępek człowieka niewypowiedzianie chytrego, przebiegłego — kończył pan Rudolf. — Liczył on tu na niedoświadczenie i niezapobiegliwość bogatéj pani, która rachować nie przywykła, na pomoc lichwiarzy, na czas wreszcie, który dla zadłużonych majątków jest tém, czém robak dla nadgniłego owocu. Wyrachowania te nieuczciwego człowieka nie omyliły go. Matka pani, uspokojona na chwilę, a znaglona pieniężnemi potrzebami, które przy długach wzrastają z matematyczną szybkością, zaciągała coraz nowe pożyczki. Pan Henryk z wytrwałością, godną lepszéj sprawy, nabywał wexle i stopniowo stawał się panem położenia. I dziś stał się już nim zupełnie, i lubo znajdują się jeszcze dla matki pani środki ratowania się, on posiada w swych ręku władzę niedopuszczenia do użycia tych środków. Opierając się na prawném swém stanowisku, jako główny i prawie jedyny wierzyciel, nie dopuszcza żadnéj częściowéj sprzedaży, żadnego administracyjnego w majątku przedsięwzięcia, które-by go podźwignąć mogło. Nęka pozwami, staje matce pani na drodze do wszystkiego, co uczynić zamierza, ogromnemi roszczeniami zmusza ją do coraz nowych i coraz niebezpieczniejszych pożyczek, które znowu na jego korzyść wychodzą, i dziś, w skutek jego starań i podstępów, sprzedaż publiczna dóbr matki pani jest już pewną i w bardzo niedalekim zakreśloną terminie.
Pan Rudolf mówił to wszystko spokojnie na pozór, ale z coraz większą trudnością. Gdy skończył, przesunął ręką po oczach, jakby się bardzo zmęczył tém opowiadaniem. Milczałam długo i smutne obrazy przesuwały się przed memi oczyma. Naturalnie o sobie nie myślałam. Ale widziałam matkę moję, dobrą, szlachetną i tak poświęconą dla mnie, odartą z téj szaty złocistéj świetnéj w świecie pozycyi, z którą od dzieciństwa była się zrosła, walczącą z ubóztwem, nędzą może, na któréj odegnanie nie posiadła w życiu swem żadnéj siły... Pytałam siebie myślą: co ja w téj toni uczynić potrafię dla matki mojéj? i po raz piérwszy spojrzałam w oczy zadaniu, jakie odtąd miało zaciężyć na głowie mojéj, sercu i rękach...
Nie miałam jednak czasu tym razem długo zastanawiać się nad tém, bo zbudziły mię z zamyślenia szybkie po salonie stąpania. Spojrzałam i zobaczyłam, że pan Rudolf, powstawszy z miejsca, wzburzonym krokiem chodził po pokoju. Spuszczone czoło jego powlekło się ciemnym rumieńcem, na ustach wisiał gorzki wyraz. Gdy spostrzegł, że na niego patrzę, stanął nagle przede mną i wyrzekł zwykłym sobie, przytłumionym, ale pełnym mocy, głosem:
— To gad... to płaz zjadliwy... to nikczemnik... zdeptał-bym go... wrzucił-bym go w otchłań hańby... i mógł-bym to uczynić... mógł-bym, gdybym...
Uderzył się dłonią w czoło.
— A! — zawołał z boleścią — można popełnić występek, a jednak miéć prawe i szlachetne serce, ale kto odwróci następstwa występku?
Upadł na fotel i, głowę na piersi opuściwszy, pogrążył się w tak posępném dumaniu, że zdawał się zapominać o mojéj obecności.
Mimo głębokiego zasmucenia mego nieszczęściem, spotykającém mą matkę, długo wzrok i uwagę zatrzymałam na tym człowieku. Dawniéj widywałam go zwykle milczącym, nigdy nie słyszałam, aby wspomniał o swéj przeszłości, nigdy nie widziałam, aby okazał się czémkolwiek silnie wzruszonym. Wyglądał zwykle na człowieka, który przeżył wszystko, co miał do przeżycia i patrzył już tylko w ziemię, czekając, rychło się w niéj grób dla niego otworzy.
Teraz zdawało się, że, mimo wysileń, nie mógł zamknąć w sobie tego, co się w nim działo; mówił wiele, ubolewał, i widoczném było, że jakaś nić tajemna wiązała los mojéj matki z tą przeszłością jego, któréj wspomnienie drżało i huczało mu w piersi głosem sumienia, a może niewymarłych jeszcze żalów.
Podniósł głowę i zapytał:
— Gdzie jest matka pani?
Odpowiedziałam, że, wzruszona powitaniem i rozmową ze mną, udała się przed godziną do swego pokoju, aby spocząć przez chwilę.
— A więc i ja odjadę — rzekł, powstając. — Przyjechałem, aby powitać panią i dowiedziéć się, czy co nowego tu nie zaszło, i czy mnie do czegokolwiek nie potrzebujecie. Jutro będę tu znowu...
To rzekłszy, uścisnął mi rękę i prędko opuścił salon. Po odejściu jego dopiéro przypomniałam sobie, że nie zapytałam go o Rozalią, ani o resztę rodziny. Jakkolwiek jednak interesował mię los kuzynki, o któréj oddawna nic nie wiedziałam, nie mogłam w owéj chwili odwrócić na długo myśli od katastrofy, która wisiała nad głową méj matki.
Wypadek zrządził, że siedziałam w tym samym pokoju, w którym przed czterema laty pan Henryk oświadczył się o moję rękę. Krosienka nawet, w których wyszywałam naówczas, stały pod oknem, warstwą kurzu pokryte. Przypomniałam sobie, jak wyrzekł do mnie wtedy wielkie słowo: „kocham!” i jak w ustach jego słowo to wydało mi się podobném do skrzeczenia żaby nad stawem, i jak potém przekładał mojéj matce, że dobrze-by było, gdy-by jéj pastwiska połączyły się w jednę całość z jego pszennemi gruntami, jéj lasy z jego spławną rzeką... Uśmiechnęłam się na to przypomnienie, ale na sercu ciężko mi było. Przed oczyma memi stanęły wszystkie uciechy i smutki, rojenia i zawody téj piérwszéj młodzieńczéj epoki mego życia. Wywołane wpływem miejsca, w jakiém się znalazłam, w pamięci mojéj powstały postacie: Agenora, Lubomira, Emilki, Zeni, Helenki i Zosi... A śród nich najwyraźniejsze i najpiękniejszym oblane blaskiem zamigotało jeszcze wspomnienie jedno; pragnęłam zatrzymać się nad niém, popatrzéć na nie, ale poczułam, że serce zaczyna mi oblewać się rzewnością, łza biegnie pod powieką...
Zamknęłam oczy, aby to świadectwo rozrzewnienia zmusić, iżby do źródła swego wróciło i próżném marzeniem nie rozmiękczało mi serca... Wiedziałam już wtedy z doświadczenia i potém przekonałam się wielekroć na sobie i innych, że z mnóztwa szybkich i rozmaitych wrażeń często wyłącza się jedno, posiadające w sobie dziwną moc życia i trwania, i wtedy, gdy wszystkie inne z upływem czasu bledną i nikną, ono żyje w nas, trwa i promienieje przy każdém na nie wejrzeniu. Zdawało mi się i zdaje, że we wrażeniu takiém, jakkolwiek wynikłém z chwili przelotnéj i żadnych widocznych nie zostawiającém po sobie śladów, musi spoczywać zaczątek wielkiego jakiegoś uczucia, które, tylko stłumione życiowemi warunkami, co go otoczyły, rozwinąć się i wzrosnąć nie mogło. Chcąc dowiedziéć się o wartości wrażeń, kiedykolwiek doznanych, trzeba je tylko po wielu latach minionych zważyć na szali pamięci. Te, które podniosą się w górę, jak leciuchne listki, były wynikiem płochości i wyobraźni; te, co zaciążą na szali i zapadną w głąb’ piersi, płynęły z serca i miały w sobie zarody prawdziwego uczucia.
Szala pamięci mojéj opuszczała się zawsze nizko i dotykała najgłębszych stron mojéj istoty, ile razy wspomnienie przyniosło mi obraz hrabiego Witolda... Tym razem jednak nie chciałam zatrzymywać się długo nad tém wspomnieniem. Czułam, pojmowałam, że nie powinnam była roztkliwiać się i rozmarzać wtedy, gdy wielkie i trudne obowiązki poczynały ciężyć na moich młodych siłach.
Wolałam zwrócić myśl do dawnych a kochanych przyjaciółek moich. Wiedziałam, że żadna z nich szczęśliwą nie była.
Zenia bawiła się podobno w świecie, stroiła się i świetniała zbytkiem, jakim ją otaczał bogaty i rozkochany w niéj pan Michał. Parę osób, spotykających ją w Paryżu i Warszawie, opowiadało mi, że wyglądała na szczęśliwą i wiecznie wesołą kobietę. Ale ja, com tak dobrze świat ten znała, w którym żyła ona, i przykre cienie, kryjące się pod jego połyskami, mogłam-że wierzyć w szczęście Zeni, na tych połyskach oparte? Emilka mieszkała w domu brata; Helenka podróżowała wciąż po obcych krajach, nie mogąc pozbyć się z piersi zarodów śmiertelnéj choroby, wyniesionych z młodości bezczynnéj, napełnionéj gorączkowemi wrażeniami i oblanéj cichą za czémś lepszém tęsknotą. Zosia... ta była najnieszczęśliwszą. Nie pojmowałam dobrze, jakim się to stało sposobem, ale wiedziałam, że w kilka miesięcy po moim wyjeździe z domu matki, została żoną pana Henryka. Przypomniałam sobie niemą jéj rozpacz i bezwładną, z rozpaczy téj wynikającą bierność, w jaką wtrąciło ją zerwanie z człowiekiem, którego kochała, i w dziwném, nieszczęśliwém jéj zamąż pójściu, widziałam rękę Lubomira, owego deklamatora, jak go nazywała Helenka. Obok téj smutnéj doli najlepszych przyjaciółek moich, postawiłam w myśli własną dolę i wydała mi się piękną. Byłam wolną, żadnym lekkomyślnym lub nizkim niezmazaną postępkiem, byłam dojrzałą umysłem i sercem i wyraźnie widziałam drogę obowiązku i pracy, jaka się otwierała przede mną. Wprawdzie z poczuciem pewnéj nieśmiałości patrzyłam na drogę tę, wielu najeżoną trudnościami, ale zarazem czułam w sobie wielką moc miłości i przekonań, która mię mężną i ufną czyniła. Znowu pomyślałam o ojcu, bo moc, męztwo i ufność we własne siły jemu byłam winna. Drzwi od przyległego pokoju otworzyły się z cicha i do salonu, w którym siedziałam zamyślona, weszła moja matka. Wyniosła postać jéj przesunęła się wśród zapadającego zmierzchu; usiadła na sofie obok mnie, a światło, padające z okna, oświetliło jéj twarz zmienioną. Tak; zmieniła się przez te trzy lata ubiegłe, lubo nie przestała być bardzo piękną i zawsze wyglądała o dziesięć lat młodszą, niż była. Ale cera jéj pobladła, na czole, pomiędzy dwiema dawnemi, osiadła trzecia bruzda, w oczach tkwił wyraz ciągłego, normalny niemal stan jéj umysłu objawiającego, pomieszania. Wyraźném było, że usiłowała nie okazać się smutną, ale nie mogła ukryć wyrazu upokorzenia, jakie pochylało dumną zwykle jéj głowę, i tęsknoty, okrążającéj pobladłe usta.
Pomyślałam, że ja-to powinnam była stać się dla niéj oazą, ochładzającą spieczone jéj skwarem nieszczęścia czoło, ogniem, rozgrzewającym chłód pustki, co ją otoczył. Objęłam ją obu ramionami i pocałunkami okryłam twarz jéj i ręce.
Późny już był wieczór, kiedy po długiéj z matką rozmowie, siedziałyśmy obok siebie w mrocznym pokoju, słabo oświetlonym pod grubą zasłoną płonącą lampą.
Ścienny zegar uderzył jedenastą godzinę. Matka moja złożyła głowę na poduszce kanapy i po długiém milczeniu uścisnęła moję rękę i cicho rzekła:
— Wacławo! opowiedz mi co jeszcze o ojcu twoim!
Zsunęłam się na kolana, objęłam ją ramionami i pochyliłam głowę bardzo blizko nad jéj bladą twarzą.
— I cóż ci, matko, mam opowiedziéć o nim? — mówiłam — czy opowiem ci chwilę, gdy, późnym wieczorem przybywając do jego domu, cicha i niepostrzeżona weszłam do jego gabinetu? Pokój ten jest takim samym, jakim go zapamiętałam z dzieciństwa. Wkoło ścian piętrzą się półki z książkami różnemi, na wielkim biurze stoją globusy, porozkładane mapy, rozrzucone rękopisma; wkoło tchnienie spokojnéj i pracowitéj myśli. Nie pracował w téj chwili, był bardzo zamyślony. Nie zmienił się prawie od dnia owego, w którym odwiózł mię na pensyą małą dzieciną. Czoło ma zawsze wyniosłe i pogodne, tylko kilka podłużnych marszczek zarysowało się między brwiami, a we włosach gdzieniegdzie srebrzą się nad skroniami nitki białe. Nie wiem, o czém myślał wtedy, gdy wchodziłam, ale wyglądał tak, jakby oczyma duszy patrzył gdzieś bardzo daleko, a na ustach miał smutny trochę wyraz. Posłyszał szelest mojéj sukni, gdy zbliżyłam się do niego, i spojrzawszy na mnie, porwał się szybko z miejsca. Nic jednak z razu nie rzekł, tylko wziął obie moje ręce, pociągnął mię do siebie i patrzył na mnie długo. Potém przesunął rękę po czole i wymówił: jakże jesteś podobna do twéj matki! To było piérwsze słowo, jakiém mię powitał.
Gdy zaczynałam mówić, matka moja trzymała wzrok w ziemię utkwiony, ale stopniowo podniosła powieki, spojrzała na mnie i nie spuściła już oczu z méj twarzy, tylko dłoń jéj coraz mocniéj moję rękę ściskała.
— Albo może — mówiłam daléj — albo może chcesz, moja matko, abym ci opowiedziała, jak przez długi szereg dni, które przebyłam u niego, był mi przewodnikiem najlepszym i najrozumniejszym, jak kształcił mój umyśl i rozwijał fizyczną nawet moc moję, jak dawał mi poznać świat i ludzi, objawiał mi wielkie prawdy i wielkie we mnie wpajał miłości? Czy opowiem ci, matko, o długich zimowych wieczorach, które spędziłam z nim przy zwolna płonącym na kominie ogniu, słuchając wrzącego za oknami szumu miasta i burz zimowych; albo o wiosennych porankach, gdy ręka w rękę szłam z nim na pola szerokie i przypatrywaliśmy się wschodzącemu słońcu, słuchaliśmy piérwszego świergotu skowronka, i poiliśmy się wonią ziół i krzewów, których nazw i życia on mię nauczał? Śród ciszy wieczornéj i przy różanych błyskach powstającego ranka, imię twoje, matko, często, często było na jego ustach.
Umilkłam na chwilę; matka moja zwolna dłoń podniosła i przysłoniła nią sobie oczy.
Coraz czuléj ogarniając ją uściskiem, coraz niżéj pochylając się nad jéj twarzą, mówiłam daléj:
— W bibliotece mego ojca, pod oknem, w wazonie z białego marmuru, kwitnie delikatna roślina heliotropu. Była to jedyna roślina, jaka przyozdabiała mieszkanie mego ojca, kiedym do niego przybyła. Kilka razy spostrzegłam, że gdy bladoliliowe kwiecie rozkwitło, ojciec mój zbliżał się, patrzył na nie i przez chwilę pieścił się jego wonią.
Zdziwiło mię to, bo wiedziałam, jak jest surowy i obojętny na wszelkie drobnostki i ozdoby. Dla czego tak lubisz tę roślinę, ojcze? — spytałam go raz. — Zawahał się z odpowiedzią, potém podniósł na mnie oczy i odrzekł ze zwykłą sobie prostotą: Czemuż-bym ci powiedziéć nie miał? Była to ulubiona roślina twéj matki; woń jéj i barwa ją mi przypomina.
Przestałam znowu mówić i patrzyłam na matkę moją ze wzruszeniem. Z pod dłoni, którą przysłaniała oczy, wypłynęła zwolna gruba łza i opadła na moję rękę. Miałaż-by przyjść ta chwila, któréj tak gorąco przez tyle lat pragnęłam? Miałoż ciche opowiadanie moje połączyć nareszcie tych, których tak kochałam i którzy także kochali się i tęsknili za sobą, a rozdzieleni byli jakiémś przykrém wspomnieniem przeszłości, chwilową płochością z jednéj strony, dumą obrażoną z drugiéj?
Po chwili znowu zaczęłam mówić.
— Noc była późna, gdy raz zasnąć nie mogłam i weszłam po cichu do biblioteki ojca, dla wzięcia książki nowéj do czytania. Przez uchylone drzwi zobaczyłam palące się jeszcze światło w jego gabinecie. Chcąc się dowiedziéć, czy nie zasłabł, albo poprosić, by nie pracował tak do późna, weszłam ostrożnie na palcach. Siedział przy biurku swojém z dłonią opartą na czole, z oczyma utkwionemi w coś, co leżało przed nim. Spojrzałam mu przez ramię... na biurku przed nim leżał portret twój, moja matko.
Tym razem przerwało mi nagłe poruszenie mojéj matki; ukryła twarz w poduszkę, milczała i tylko po poruszaniu się jéj piersi i wilgotnych kroplach, co od czasu do czasu spadały na jedwab’ sukni, poczułam, że rzewnie płakała...
— Matko moja! — zawołałam, biorąc ją w objęcia — gdym odjeżdżała, ojciec mój, wiedząc, żeś stroskana, odarta z mienia, nieszczęśliwa, polecił mi, abym ci powiedziała, że jeśli tylko chcesz, dom i serce jego zawsze dla ciebie otwarte... że żałuje, jeśli zbyteczném uniesieniem obraził cię i sprowadził wasze rozłączenie... że całe życie czuł brak rodzinnego ciepła i szczęścia... że zawsze kochał cię i żadnéj innéj nigdy nie kochał kobiety...
Zatrzymałam oddech w piersi i czekałam z wytężeniem odpowiedzi mojéj matki. Drżałam z obawy, czy zdołałam wiernie przedstawić jéj uczucia mego ojca i słowa jego, które jéj przeze mnie przesyłał, powtórzyć. Czułam, że nie byłam wymowną, bo wzruszenie odbierało moc i płynność moim wyrazom; ale spodziewałam się, że czego usta nie zdołały wypowiedziéć, domówią oczy moje i drżące ramiona, któremi obejmowałam matkę... Płakała ciągle cicho, z twarzą ukrytą w dłoniach, i po długiéj dopiéro chwili usłyszałam, jak z jękiem prawie wypłynął z ust jéj wyraz: Zapóźno! potém podniosła się, wyprostowała, i w czasie, gdy dwa strumienie łez płynęły po jéj policzkach, powiedziała mi z godnością, że nie chce, aby ojciec mój posądził ją, iż, opuściwszy go wtedy, gdy była bogatą, wraca do niego po utracie majątku, iż nie chce, aby mógł myśléć, że, kierowana nizkim interesem i obawą ubóztwa, przychodzi pod dach jego po dostatek i aby korzystać z owoców jego pracy; iż powinna była usłuchać głosu serca i dawno wrócić do niego, ale skoro przez dumę i różne inne familijne i towarzyskie względy nie uczyniła tego piérwéj, teraz już było zapóźno!
Z boleścią słuchałam słów tych, ale cóż na nie odpowiedziéć mogłam? Czułam, że położenie mojéj matki było drażliwe, i że na jéj miejscu, kto wié, możebym uczyniła to samo. Lubo znałam uczucia dla niéj mego ojca, mogłam-że ręczyć, że, gdyby, opuściwszy go bogatą i świetną, wróciła do niego ubogą i zgnębioną, nie powziąłby téj myśli, tego posądzenia, którego się tak lękała?
Milczałam więc i, nie tracąc przecież nadziei, sprawę serc i losów moich rodziców zostawiłam czasowi, który goi rany, wyświeca prawdę i naprawia szkody...
Późna była już noc, gdy matka moja, zmęczona wrażeniami dnia ubiegłego, usnęła, a ja, długo stojąc nad jéj łożem, patrzyłam na nią. I coraz mocniejszą czułam się od téj przyszłości, która mię z nią i dla niéj czekała, i myślałam w głębi ducha, że role nasze zamieniły się: że ja, młoda, silna i wpływem ojca mego wyrobiona na nowożytną pracowitą kobietę, mam zostać wsparciem i opiekunką matki mojéj najlepszéj, lecz słabéj i niczém nieprzygotowanéj do losu, jaki ją spotykał. Myślałam, że skoro ją wygnają z pod rodzinnego dachu, na mnie spocznie powinność stworzenia dla niéj przytułku, zdobycia spokoju. Patrzyłam w siebie i mierzyłam się z własnemi siłami.
Potém otworzyłam okno i pełną piersią zaczerpnęłam powietrza chłodnéj, lecz suchéj jesiennéj nocy. Spojrzałam na ciemne niebo, na wielkiemi cieniami rysujące się śród zmroku drzewa ogrodowe, i przypomniałam sobie, ile przed kilku laty marzeń moich, westchnień i uśmiechów pół dziecinnych uleciało przez to samo okno do tego samego kawałka obłoków, pomiędzy tę samę gąszcz ogrodową, w któréj głębi śpiewały wówczas słowiki i kwitły jaśminy, a śród któréj teraz, w odartych z liści gałęziach, świstał wiatr jesieni... Nie żałowałam tego, co minęło, a jednak lekki smutek ozwał się we mnie przy wspomnieniu piérwszych rojeń i radości życia...
Takim był piérwszy mój dzień, po powtórném przybyciu mojém do domu matki. Rozpoczynał-że on dla mnie szczęśliwszą, czy mniéj szczęśliwą drogę, niż ta, którą przebyłam kiedyś? Przyszłość pokazać miała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.