Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXVI.

Jeden z piérwszych dni Września oświecał świat słońcem pogodném, bladawém. W naturze spokojnie było, cicho; kiedy niekiedy tylko listek zwiędły, oderwany od drzewa pierwszym podmuchem jesieni, unosił się w powietrzu sam jeden i smętnie opadał na ziemię.
Siedziałam w pokoju moim sama jedna, przy otwartém oknie. Dobrze mi było, spokojnie, radośnie a poważnie jakoś zarazem. Jaskółkę, która leciała koło okna, zapytałam myślą: czy była tak szczęśliwą jak ja, i czy rozumié, co to być narzeczoną? Nad motylkiem białym, który leciał sam jeden, ulitowałam się i okiem szukałam, czyli nie znajdzie w przestrzeni ukochanego towarzysza?
Nad głową moją zabrzęczał owad drobny. Chciałam go zabić, ale powstrzymałam rękę i pomyślałam, że dobrą dla wszystkich być powinnam. W oddalonéj stronie dziedzińca zobaczyłam dziecię włościańskie, które, bose i w jednéj koszulce, płacząc, czepiało się sukni matki wyrobnicy, i myśl mi przyszła, że powinnam zaopiekować się tém dzieckiem, sukienkę mu uszyć i nauczyć je wiary w dobrego Boga, który szczęście rozdaje ludziom.
Potém opuściłam czoło na dłonie i myślałam o ojcu.
Jakże ja jemu opiszę wszystko, co się ze mną stało i stać ma jeszcze? Jak ubłagam narzeczonego, aby pośpieszył tam, gdzie ojciec mój przebywa i powiedział mu, jak bardzo kocha córkę jego, i jak z nią razem pójdzie drogą życia, aby uczyć się i ją uczyć wielkiéj myśli Bożéj!..
Nagle, za bramą ozwał się tentent konia. Zadrżałam od miłego uczucia, które mię całą przeniknęło. On-to jechał zapewne — tak — nikt więcéj teraz przyjechać nie mógł... nie chciałam, aby ktokolwiek inny przyjeżdżał. On-to jechał i wiózł do mojéj matki prośbę, aby mógł co prędzéj nazwać mię narzeczoną swoją...
Przycisnęłam dłoń do bijącego serca, wytężyłam całą siłę wzroku, patrzyłam...
W bramie ukazała się amazonka na siwym koniu i galopem pędziła ku domowi.
Poznałam Rozalią i oddech zamarł mi w piersi. Nigdy nie przyjeżdżała do nas konno i sama, a teraz przyjechała. Koń był śpieniony od szybkiego biegu, a ręka amazonki uderzała go niecierpliwie szpicrutą, jak gdyby bystry wierzchowiec za powoli dążył do celu.
Nie podjechała pod główny ganek, ale zatrzymała konia przy bocznych drzwiach domu, które wiodły do moich pokojów; widocznie ze mną tylko zobaczyć się pragnęła.
Powstałam z miejsca i stanęłam na środku pokoju.
Policzki mi zapałały, ale wszelkie wewnętrzne drżenie ustało; nie wiem czemu, ale zdawało mi się, że występuję do walki, i czułam się tak mężną i tak silną, jak nigdy, lubo nie wiedziałam jeszcze, z czém walczyć mi przyjdzie.
Na progu stanęła Rozalia i zatrzymała na mnie oczy długiém spojrzeniem.
— Wybacz, kuzynko, — wyrzekła po chwili, postępując na przód, — że przybyciem mém przerywam ci chwile samotności, chwile błogich marzeń zapewne, ale przyjechałam oznajmić ci miłą nowinę. Pan Agenor wysłał wczoraj list do twojéj babki z prośbą o twoję rękę...
Gdy to mówiła, nie spuszczałam z niéj oka i wytrzymywałam spojrzenie, którém mię przeszywała. Spostrzegłam, że policzki jéj gorzały od rumieńca, a na ustach wisiał uśmiech niewymownéj ironii. Ironia ta ukłóła mię dotkliwie, nie straciłam jednak zimnéj krwi i odpowiedziałam spokojnie:
— Podziwiam, kuzynko, wszechwiedzę twoję, a zarazem jestem ci wdzięczną, że chcesz dzielić się ze mną jéj owocami. Ale usiądź, proszę, bo pośpiech, z jakim przybyłaś do mnie z miłą, jak mówisz, nowiną, nazbyt cię zmęczył.
— Dziękuję ci, najlepsza, — odparła Rozalia, zawsze z tym samym wyrazem twarzy — ale bo widzisz, posłowie, niosący uroczyste wieści, dla większéj powagi, stojąc, objawiać je zwykli. Dlatego i ja nie usiądę, bo oprócz tego, co już powiedziałam, mam dla ciebie, śliczna Wacławo, wieść inną, będącą niby dyamentowym tamtéj pendentem...
— Pokaż że mi ten pendent, dobra Rozalio, — rzekłam, stosując ton mój do tonu jéj mowy.
— Szczęśliwą będziesz, — wymówiła Rozalia, a słowu temu zawtórował w jéj piersi chichot cichy, ale i przeszywający.
— Nie wątpię, — odrzekłam zwolna, pasując się z sobą, aby nie stracić zimnéj krwi i spokoju.
Chichot Rozalii z cichego stawał się coraz głośniejszym, aż nakoniec rozległ się długim, głośnym wybuchem. Przytém skrzyżowała ręce na piersi i przeszywała mię swemi czarnemi oczyma. Czułam, że cała krew zaczynała burzyć się we mnie, brakowało mi cierpliwości.
— Kuzynko — rzekłam, czyniąc ostatnie wysilenie dla zachowania spokoju — uczynisz mi wielką przyjemność, jeśli zechcesz wytłómaczyć jasno cel swego przybycia i téj zagadkowéj rozmowy, którą podoba ci się prowadzić ze mną.
Śmiech Rozalii ustał nagle, podniosła głowę, policzki jéj nagle pobladły i wymówiła stłumionym i drżącym głosem.
— Chcesz tłómaczenia? dobrze! dam ci je, ale usiądź wprzódy, bo zemdlejesz i uderzysz twą piękną głową o twardą posadzkę. Słuchaj uważnie, co będę wyraźnie mówić. Pan Agenor oświadcza się o twoję rękę, bo babka Hortensya chce tego... a bogatą jest i da ci wielki posag, ale kocha on mnie... mnie tylko jednę... czy rozumiesz?
Nie rozumiałam. Cofnęłam się o parę kroków i rękę oparłam o stół, bo nogi zachwiały się pode mną. Wyprężonym wzrokiem wpatrzyłam się w Rozalią, chciałam przemówić, ale oddech zamierał mi w piersi, a głos konał w gardle. W końcu wyciągnęłam przed siebie rękę, jak dla odpędzenia strasznego widma i z wysileniem wymówiłam:
— Kłamiesz!...
Wyraz ten wypadł z moich ust szeptem prawie cichym, ale tak przenikliwym, że słyszałam jak echa jego odbiły się o wszystkie kąty pokoju. Echa te stłumione zostały głosem Rozalii, która, z głową opadłą na piersi, z oczyma szklanno utkwionemi w ziemię, zaczęła mówić, jakby więcéj do siebie, niż do mnie.
— Nie ja kłamię, ale on kłamał, gdy mówił, że cię kocha! Czy nie widziałaś bladości, która pokryła wtedy twarz jego i téj zmarszczki, co się mu pokazała na czole? Bladość tę sprowadziły nań moje oczy, które tkwiły w nim zdala, a które on czuł, lubo patrzył na ciebie; w zmarszczce téj leżała myśl o mnie... ma on ją zawsze na czole, gdy o mnie myśli... Boże mój! Wacławo! jakżeś ty naiwna, kiedyś w téj zmarszczce nie poznała grobu, w którym za życia zamknięta miłość targa się i skonać nie może... Dziecko! ty nic nie znasz na świecie... nie rozumiész... posłuchaj... ja ci powiem... On kocha mię namiętnie, oddawna, taką miłością, jakiéj ty wzbudzić nie możesz, dziewczyno utkana z kryształu i księżycowych promieni. On z tobą do ołtarza pójdzie, ale ja tylko, ja będę na wieki jego ukochaną: ha, ha, ha! szczęśliwą będziesz, Wacławo! bardzo szczęśliwą!...
Umilkła i tylko cichy, przeszywający chichot wstrząsał jéj piersią, ale nie patrzyła na mnie... wzrok jéj był jak przykuty do ziemi.
Podniosłam dłoń do czoła, na które wypłynęła kropla zimnego potu, uczyniłam wysilenie i wyrzekłam:
— Mów wszystko!...
— Wszystko! — powtórzyła za mną jak echo — jak ja ci wszystko powiem, dziecko z kryształową duszą? Czy ty zrozumiész mnie, dziewico o czole spokojném i oczach przezroczystych, w których nie zadrgała ni razu mętna fala życia?... Jak ja ci powtórzę tę straszną historyą, na któréj początku byłam święta jak anioł, a któréj nitka powiodła mię w smutne przepaści, kędy się stałam do szatana podobną? Czy ja sama historyą tę umiem na pamięć? Nie wiem. Ma ona wiele szczegółów, a mnóztwo stron ciekawych, bardzo ciekawych doprawdy! ha, ha, ha! ale i pocóżbym ci je opowiadała? Nie wystarczaż ci ten krótki, prosty, tak zrozumiały frazes: On mię kocha!...
Popęd jakiś nieposkromiony pchnął mię ku niéj. Pochwyciłam ją za ramię i zawołałam:
— Frazes ten nie wystarcza mi. Nie jest on dość silny, aby obalić wiarę moję; dość zrozumiały, aby módz mię wprowadzić w głąb’ téj tajemnicy, któréj rożek tylko odsłaniasz przede mną! Rozalio, jeżeli kłamiesz, jesteś nieszlachetną, jeżeli mówisz prawdę, powiedz mi ją całą, ukaż mi ją tak, abym uwierzyć mogła. Wszak widzisz, że cierpię!
Wydobyła ramię swe z uścisku méj dłoni, skrzyżowała znowu ręce na piersi i długo, milcząc, patrzała na mnie.
— Cierpisz? — wyrzekła. — Cierpisz nareszcie, ty, szczęśliwa istoto, i prosisz, abym ulżyła twemu cierpieniu? O, jakże mię nie rozumiész! twoje cierpienie, to moja rozkosz! alboż nie odgadłaś dotąd, że cię nienawidzę?
Zakryłam oczy dłońmi i szepnęłam:
— Boże! czyliż są na świecie istoty okropne, którym-by cierpienie czyje rozkosz sprawiało?
Dosłyszała ten szept Rozalia i odpowiedziała zniżonym głosem:
— Nazywasz mię okropną istotą! tak... może i jestem dziś taką... ale kiedyś byłam inną... Bogiem się świadczę, że byłam inną... Pożyj dłużéj, pożyj dłużéj na świecie, Wacławo, a gdy po długich przeżytych latach, spojrzysz w zwierciadło przeszłości i ujrzysz w niém siebie taką, jaką dziś jesteś, zawołasz z przerażeniem: i cóż się ze mną stało?...
Zmęczona, z szybkim oddechem upadła na sofę i blade czoło nizko na dłoń pochyliła. Stałam przed nią, plecami oparta o konsolę, bo o własnych siłach trudno mi było ustać, i patrzyłam na nią, z mnóztwem zmieszanych uczuć: litości i obrazy, trwogi, zwątpienia i upornie walczącéj z niém wiary.
Usta Rozalii poruszyły się cichym szeptem, którego dosłyszéć nie mogłam. Mówiła do siebie i nie patrzyła na mnie. Po chwili, nie odrywając oczu od posadzki, głośniéj nieco mówić zaczęła:
— Kiedy poznałam jego, miałam lat piętnaście, a on dwadzieścia cztery. Bawiliśmy się zrywaniem kwiatów w ogrodzie i na łąkach i wiązaniem z nich wieńców, które pozwalałam mu wkładać na moję głowę. Szesnasty rok kończyłam, kiedy raz, w dzień słoneczny, włożył mi na skronie niewinny wianek z niezabudek, a potém pochwycił warkocz mój, co mi na ramię spływał, i przylgnął doń ustami... Powiedział mi wtedy, że mię kocha... Nie odpowiedziałam mu nic, bo uciekłam, jak spłoszone ptaszę, ale wieczorem, modląc się przed świętym obrazkiem, który wisiał nad łóżeczkiem mojéj małéj siostrzyczki, przysięgłam, że nikogo, prócz niego, kochać w życiu nie będę... O! wspomnienia te moje! wspomnienia...!
Umilkła i zdawało mi się, że tłumiła łkanie. Potém zaczęła znowu:
— Bywają na świecie serca ażurowe, przez których lekko rzeźbione otwory uczucia wnikają i wylatują naprzemian, śpiewając sobie swobodnie i nie zostawiając po sobie nic, prócz drobniuchnych pyłków, ze skrzydełek opadłych. Moje serce było ze skały. Gdy iskra miłości w nie zapadła, zwarło się silnie i nigdy już nie wypuściło słodkiego niewolnika... kochałam... kochaliśmy się... Nikt o tém nie wiedział, bo byliśmy tak idealni, że do najdroższéj tajemnicy naszéj nie chcieliśmy przypuszczać nikogo... Raz tylko, gdy wyjeżdżał w podróż daleką, powiedział mi: „gdy wrócę, Rozalio, zostaniesz moją żoną!” Pojechał, a wkrótce potém na dom nasz spadło wielkie nieszczęście... Ojciec mój... ojciec mój... — Tu uczyniła ręką gest energiczny, jak gdyby nim myśl jakąś, lub złe jakieś widmo, odpędzić chciała, i zaczęła znowu:
— Ojciec mój opuścił rodzinę swoję i pogonił w dalekie kraje za Włoszką o czarnych oczach, która przybyła w dom nasz, aby uczyć młode moje rodzeństwo... Zwodnica trzy lata po wszystkich drogach Europy ciągnęła za sobą oszalałego namiętnością człowieka, obdartego z całego prawie mienia, a potém cisnęła mu w oczy wybuch szyderskiego śmiechu i popłynęła do Ameryki z rudowłosym Jankesem, który zrobił miliony.
Ojciec mój wrócił w rodzinne strony upokorzony, znękany, długo nawet nie śmiał wejść do domu, w którym żyły dzieci jego, przezeń ubóztwu oddane... Podniósł go na duchu i w domowe progi wprowadził młody, ale dziwnie spokojny człowiek, a kiedyśmy obie z matką wyszły na ich spotkanie z czołami zarumienionemi żalem i wstydem, rzekł do nas: „Serca kobiece najlepiéj rozumiéć powinny chrześcijańską naukę, która nakazuje przebaczać tym, co zbłądzili. Mąż i ojciec niech wejdzie w swoje prawa, a przeszłość zapomnianą niech będzie!” Zapomniéć przeszłość! o, mój Boże! czyliż mogłam? Czyliż mogłam zapomniéć o błędach ojca, gdy skutki ich odbić się miały boleśnie w życiu mojém, a kto wié? może i w życiu tych drobnych istot, które są braćmi i siostrami memi. Nie! nigdy nie przebaczyłam ojcu tego, co uczynił, nigdy serce moje nie zwróciło się na nowo ku niemu! Pozostał między nami, jak żywe wspomnienie wszystkiego, cośmy przezeń stracili, przy rodzinném ognisku... obcy. Dzieci kochają go... mało wiedzą o przeszłości... Matka nigdy go nie kochała, ona nawet przez chłód swego serca była spólniczką i piérwszą przyczyną ojcowskiego występku... Rozumiałam wszystko... straciłam wszelką miłość dla matki... znienawidziłam ojca, a im czuléj kochałam młode moje rodzeństwo, tém sroższą walkę toczyć musiałam z matką o kierunek, jaki wychowaniu ich nadać pragnęła, tém srożéj ciężyła mi w sercu niechęć ku ojcu, którą przed niewinnemi istotami taić byłam zmuszona. Rozstrój serc wstąpił w dom nasz wraz z majątkową ruiną..., kąty domu opustoszały, za to piersi przepełniły się goryczą. Matka i córka stanęły naprzeciw siebie, walcząc o wpływ na małe istoty, z których piérwsza chciała uczynić próżniaków i głupców, napuszonych straconém bogactwem, druga — ludzi zahartowanych do twardego losu ubóztwa. Zwyciężyłam i stałam się matką dzieci mojéj matki, ale walka, jaką stoczyłam, nauczyła mię obłudy, połączonéj z krnąbrnością, i oziębłéj goryczy, która kryje się pod maską spokoju. W walce téj pomagał mi ojciec, bo widział, żem niosła jedyny ratunek dzieciom, które on pchnął do zguby..., alem ja za tę pomoc nawet wdzięczną mu być nie mogła; ani razu z uszanowaniem nie poniosłam do ust ręki jego, ani razu nie przysunęłam ust do jego czoła; i tak, jak ja byłam córką bez matki i ojca, tak on pozostał mężem i ojcem bez żony i dzieci...
Czułam, że przejmował mię dreszcz przerażenia.
— Straszny obraz! — krzyknęłam, zakrywając oczy.
Rozalia zaśmiała się gorzkim śmiechem.
— Przeraża cię obraz naszego zachwycającego rodzinnego pożycia! — wyrzekła z szyderstwem. — Tyś myślała zapewne, że ludzie, jednemi ścianami zamknięci, żyją wszędzie ze sobą, jak aniołowie, w zgodzie i miłości anielskiéj. O! pożyj, pożyj dłużéj na świecie, dziecko kryształowe! a ujrzysz wiele takich rodzin, jak nasza, z sercami, składającemi harmonią, podobną do muzyki dzikich ludów, w któréj bębny, kotły i trąby, każde inną pieśń grają! Rodzina! wielki wyraz! I w cóż ludzie wyraz ten zamienili? Uczynili zeń jednoznacznik niezgody, przymusu, nieszczęścia. Wszak fundamentem rodzinnego gmachu, to małżeństwo dwojga ludzi, którzy kochają się ciałem i duchem. Tak tylko połączeni ludzie mogą potém dzieci swe prowadzić na drogę spokoju i cnoty. A kędyż na świecie ludzie łączą się w ten sposób? Może zresztą gdzie tak i bywa, ale ja o tém nic nie wiem. Konwenanse, wyliczenia majątkowe, ślepa zmysłowa sympatya, oto nici, które w świecie naszym, w świecie tym, w jakim wzrosłam, wiodą ku sobie mężczyznę i kobietę. Czy łączy ich społeczna, wysoka myśl o rodzinie? Gdzie tam! rachuba lub zmysły — oto ich bodźcy. I jakże na gruncie takim wzrastać ma pokolenie młode? Ha! widzimy, jak wzrasta na pociechę szatanowi! Ojciec mój był bardzo młodym, gdy się ożenił! Nie ożenił się, lecz ożeniła go familia wpływami i namowami, dlatego, aby pokrewna a uboga panna znalazła odpowiednie urodzeniu i stosunkom swym stanowisko; matka moja wyszła za mego ojca, bo był naówczas pięknym młodzieńcem i świetną partyą. Dusze ich nie rozumiały się nigdy, miłości nigdy między nimi nie było. To téż żądza jéj, długo tłumiona w sercu mego ojca, wybuchnęła, im późniéj, tém gwałtowniéj..., a matka została na zawsze posągiem, z lodu wykutym, i poruszającym się tylko dla oddawania pokłonów bożyszczu bogactwa i światowéj próżności... Dziwisz się, drżysz, zakrywasz oczy! poczekaj! zostań żoną pana Agenora, a utworzycie rodzinę, zupełnie do naszéj podobną...
Przestała mówić i była chwila bolesnego milczenia, pod czas którego słychać było tylko ciężki oddech dwóch naszych piersi.
Potém Rozalia znowu zaczęła mówić:
— We wszystkich walkach i boleściach, jakie napełniały dom nasz, siłą moją, pociechą, nadzieją, była miłość dla niego. O, jakże stale a niezmiernie kochałam go przez owe trzy lata nieobecności. Byłam pewna, że wróci do mnie taki sam, kochający jak dawniéj, tak wierny mi, jak ja mu wierną byłam. Powrócił... lecz jakże zmieniony! Piękniejszy stał się, świetniejszy, dowcipniejszy, ale już nie taki świeży, poetyczny, jak wprzódy.
Wieści głosiły, że zrujnował się za granicą i że mu bogatéj trzeba żony, aby splendor imienia, jakie nosi, nie zardzewiał w ubóztwie. Przekleństwo! a ja przez winę ojca byłam już wtedy ubogą. Zaczęliśmy znowu widywać się często. Miłość rozgorzała w mojém sercu szaleńsza, namiętniejsza, niż kiedy. On odpowiadał jéj taką samą, ale już nigdy nie powiedział, że zostanę jego żoną. Czekałam, ach! czekałam tego wyrazu i nie posłyszałam go nigdy. Wiedziałam, że odtrąca mię dla ubóztwa mego i chciałam odtrącić go wzajem, pogardzić nim, wyrzucić z piersi uczucie, które mię męczennicą czyniło; ale on upadł do nóg moich i płakał gorącemi łzami...
Przy ostatnich wyrazach głos Rozalii nabrał przejmujących, posępnych tonów, śniade czoło jéj zaszło ciemnym rumieńcem, a po policzkach ciche ale rzęsiste łzy popłynęły. Nie spojrzała na mnie ni razu, a ja stałam ciągle niema, drżąca, i tylko coraz mocniéj opierałam się o konsolę, bo siły mię odstępowały. Jakież straszne, niezgłębione przepaście odkrywały się przed oczyma memi.
Nagle Rozalia porwała się z miejsca, przystąpiła do mnie i prędko mówić zaczęła:
— Słuchaj! rzuciłam ci w oczy tę spowiedź, aby to, co ona w sobie zawiera, nie opuszczało cię już nigdy. Zostaniesz jego żoną i zawsze będziesz widziała, stojącą przed oczyma twemi miłość jego dla mnie. Widmo to uczyni cię nieszczęśliwą, rozrani ci serce, wiecznym rozdziałem stanie pomiędzy wami, a ja właśnie tego pragnę... pragnę, abyś nieszczęśliwą była, bo nienawidzę cię! czy słyszysz! nienawidzę cię tyle, ile jego kocham!
Wyrwałam moję rękę z jéj żelaznego uścisku i zawołałam z boleścią:
— Nieszczęśliwa! za cóż mię nienawidzisz? Cóż ci uczyniłam złego?
Zaśmiała się strasznym śmiechem i odpowiedziała:
— Za co cię nienawidzę? poczekaj... zaraz powiem. Nazajutrz po owym wieczorze strasznéj a cudownéj pamięci, pojechałam do babki Hortensyi, upadłam jéj do nóg, wyznałam wszystko i błagałam, aby mi dała posag, aby mię obdarzyła cząsteczką swego mienia, z którą mogła-bym zostać jego żoną.
„Jego żoną! — odparła Babka z tym twardym spokojem, który jéj jest właściwy, — ja ci powiadam, że nigdy za moją wolą żoną jego nie będziesz. Aby jednak dać ci dowód mego dla was współczucia, uposażę cię przyzwoicie i postaram się wydać cię za mąż. Pana Agenora przeznaczyłam oddawna Wacławie, i ona to jego żoną zostanie!” Czołgałam się u nóg babki, błagając, aby ulitowała się nad biedném mojém sercem, które z całéj siły pragnęło wyrzucić z siebie uczucie, raz powzięte i zawiedzione, choć odwzajemnione, a nie mogło tego uczynić, bo ono zrosło się z każdém jego uderzeniem, połączyło z każdą krwi kropelką, zmieszało z każdém piersi tchnieniem. „Serce! — odrzekła babka, — śmieję się z tych deklamacyi. Wyjdziesz za mąż za tego, kogo ja ci przeznaczę, a Agenor będzie mężem Wacławy. Ja tak chcę, ja tak ułożyłam i tak stać się musi.” I przeznaczyła mi męża, tego wdowca opasłego, który się teraz żeni z Ireną. „Pan Prot — mówiła, — posiada piękny fundusz i liczne familijne stosunki, przytém jest człowiekiem w dojrzałym wieku, nie będzie więc zbyt się oglądał na romantyczne twoje wyskoki. Chcę, abyś za niego wyszła i tak pokierowałam sprawą, że jutro oświadczy się o twą rękę rodzicom.”
W odpowiedzi parsknęłam głośnym śmiechem i zapytałam, dlaczego pana Prota babka mi przeznacza a nie Wacławie?
„To już do mnie należy — odpowiedziała, — a młoda panna powinna zgadzać się z wolą starszych i nie objawiać nawet przed nimi swego zdania.” Nazajutrz, powiedziałam wręcz panu Protowi, że go nie kocham i kochać nigdy nie będę, że kocham kogo innego i nigdy kochać nie przestanę. Podziękował mi za otwartość i odjechał. A czyliż-bym zdołała opowiedziéć, jakie walki staczać mi przyszło potém z matką i babką? Żelazne zdrowie mego ciała pozostało śród nich nieuszkodzone, ale zdrowie duszy zachwiało się do reszty. Do całéj goryczy, jaką już przepełnione było moje serce, domieszała się jeszcze nienawiść dla nieznanéj istoty, która, jak widmo, stawała mi na drodze do szczęścia, do téj Wacławy, która dzieckiem jeszcze była, a już gotowano przed nią przyszłość, usłaną kwiatami!
Wiedziałam dobrze, iż w ciernie przemienią się one dla ciebie, a lubo nienawidziłam cię całą duszą, nie mogłam się obronić od pewnéj nad tobą litości. Kochał mię... kochał mię coraz mocniéj, widziałam to, ale od owego wieczoru, stałam się niedostępną dla niego... nie pomagały mu rozpacz ni błagania. Nie pozwoliłam mu odtąd dotknąć nawet ręki mojéj, gdyśmy byli sam na sam, i kto wié? może ten upór mój, ta moja harda niedostępność, którą osłoniłam się wtedy, gdy był pewny mego bezwarunkowego oddania się, rozżarzyły w nim bardziéj jeszcze miłość ku mnie... A jednak... ani razu... śród najgorętszych słów i uniesień, nie wyrzekł słowa: zostań moją żoną!...
— Rozalio! — przerwałam z przerażeniem — jakże ty kochać go możesz? czyli nim nie pogardzasz?...
Patrzyła na mnie długo i uśmiechnęła się dziwnie.
— Pogardzać! — wyrzekła z wolna — jakże dziecinny wyraz wymówiłaś Wacławo! Słabymi i występnymi pogardzają tylko głupcy albo dzieci, które nie znają przepaścistych tajemnic życia i fatalności, wiodących ludzi do upadków. On cierpi... często, zbyt często, cierpienie to jego jest ogromne... odbywają się w nim walki straszne sumienia i serca ze słabością... Mój Boże! ja wiem, co to walki takie, i lituję się nad nim. Pogardzać nim! nie, nie! ja go tylko kocham!...
— Dlaczegóż więc gardzisz ojcem swym? — spytałam, zdobywając się na ostatnie siły, aby dokończyć tę straszną rozmowę.
Oczy Rozalii błyskawicami strzeliły.
— Alboż ci powiedziałam, że gardzę ojcem? — zawołała. — Nie, ja szanuję go! On był wielki w występku swym potęgą uczucia, które go pociągało i ogromem bólu, jaki przeniósł, ja szanuję, ojca tylko... nienawidzę go! Wszak on piérwszy był powodem mego nieszczęścia i zepsucia mego serca! Gdyby nie szał, jakiemu uległ, była-bym teraz... ach! była-bym żoną Agenora!
Mówiąc to, wybuchnęła głośnym, długo powstrzymywanym płaczem, i blada, drżąca cała, osunęła się na sofę. Ja także upadłam na krzesło, bo siły mię odstępowały zupełnie. Pośród okropnych zwątpień, które wypływały przede mną z obrazów, stawianych mi przed oczy przez Rozalią, wiara moja żyła jeszcze, targała się, walczyła ze zmorami, co ją otoczyły, i skonać nie chciała. Nie powinnam była wątpić o prawdzie słów Rozalii, jednak wątpiłam. To, co mi mówiła, wydało się tak potworném, pan Agenor wychodził z jéj opowieści tak niepodobny do tego, jaki żył w mojéj wyobraźni, że jęknęłam pod brzemieniem cierpienia, co mi pierś przytłoczyło, i zarazem szepnęłam:
— Rozalio, ja ci nie wierzę!
Porwała się z miejsca, łzy w mgnieniu oka oschły na jéj twarzy, a zastąpił je śmiech rozdzierający.
— Nie wierzysz! — krzyknęła pomiędzy dwoma tego śmiechu wybuchami — po tém wszystkiém, co powiedziałam, nie wierzysz jeszcze? Więc nie mogłam słowami i całą spowiedzią moją zachwiać twéj wiary dziecinnéj? Tak, ty nie znasz ludzi i świata! ty myślisz, że ludzie nie kłamią, że wszystko to na świecie jest świętą, przenajczystszą prawdą, a w téj wielkiéj harmonii prawdziwości ja jedna stanowię wyjątek, i przyszłam tu, aby, nie wiedząc sama dlaczego, ot tak, przez kaprys, lub fantazyą, kłamać i opowiadać przed tobą dziwy niestworzone! Nie wierzysz mi, ha! więc oto masz! dam ci dowód dotykalny, wyraźny, że to, co mówiłam, jest prawdą, a to, co on ci mówił, było kłamstwem! Masz! weź! czy znasz jego pismo?
Mówiąc to, sięgnęła za stanik amazonki i wydobyła papier, złożony w kształcie listu, ale zmięty i zgnieciony w konwulsyjném snadź ściśnięciu czyjéjś ręki.
— Weź! — zawołała raz jeszcze, rzucając papier na stół przede mną — to list, który wczoraj otrzymałam od niego! Pomścij się, jak zechcesz! Rzuć ten list ludziom pod nogi, aby czytali, to mię nic już nie obchodzi! Zostanę pognębioną, ale słowa, które ty w tym liście wyczytasz, wryją się w twoję pamięć, jak sztylety, i będziesz je miała zawsze pomiędzy nim a sobą, i nie dadzą ci one ani chwili spokojnéj miłości! Poznasz, jak boli zdrada wiary dziewiczéj, jak pali zazdrość, jak gorzkie zwątpienie o wszystkiém wgryza się w serce i toczy je, i psuje, niby robak, w głębi owocu zagnieżdżony. Zostaniesz pomimo to jego żoną... wiem o tém... bo czyż ty i matka twoja będziecie miały siłę wyrzec się złoconych łask babki Hortensyi? Ale potém, między ustami twemi i młodego twego małżonka list ten zawiśnie i w piołun zamieni słodycz pocałunku; będzie cię on kładł do snu i budził przy ocknieniu twojém... zasiądzie z wami u stołu, za morza z tobą podąży, a gdy będziecie mieli dzieci, wyryje się na ich obliczach i zmusi cię, abyś w serca niewiniątek przelewała zwątpienie, którego sama pełną będziesz!... Żegnam cię, śliczna i szczęśliwa kuzynko, życząc miłych chwil przy odczytywaniu zostawionego pisma, a potém długich... długich a błogich marzeń o narzeczonym!... — Głośny, długi wybuch śmiechu zabrzmiał mi w uszach, czarna amazonka przemknęła przez pokój, potém zamknęły się drzwi i tentent szybko cwałującego konia zahuczał na dziedzińcu.
Skamieniała, ogłuszona, z sercem zamarłém w piersi, wzięłam do ręki papier, rzucony na stół przez Rozalią. Tak, było to jego pismo. Znałam je z kilku grzecznych bilecików, które w różnych zdarzeniach pisał do mojéj matki. Spojrzałam na datę: była wczorajszą. Przesunęłam ręką po czole i oczach, aby przekonać się, że nie śpię. Nie spałam. Była to jawa dziwna jakaś, ale wyraźna. Na posadzce leżała zgubiona przez Rozalią rękawiczka, w rękach moich był list, zostawiony przez nią. Zapragnęłam gwałtownie sięgnąć okiem na samo dno przepaści i jednym ciosem zabić wiarę, która jeszcze kołatała się w piersi, nie mogąc skonać. Potém raz jeszcze chciałam nie wierzyć własnym oczom i spojrzałam na podpis listu. Było tam jedno tylko A., ale mi ono wszystko mówiło. Wydało mi się, że przekreślenie téj litery było podobne do dwóch skrzyżowanych sztyletów.
Zaczęłam czytać list od początku, i zwolna, ale wyraźnie, wyczytałam następne słowa:
„Po co te rzucania się twoje, Rozalio? po co ta rozpacz, która z cudownych oczu twych bucha? Wszak wiész, że to, co jest, zmienioném być nie może, chybaby jaka różdżka czarodziejska przemieniła mię w innego, niż jestem, człowieka?
„Wczoraj u państwa R., o mało nie zrobiłaś skandalu i była-byś głośno wypowiedziała wszystko, co pomiędzy nami zachodziło i zachodzi, gdy-bym cię był nie powstrzymał spojrzeniem.
„O, bo spojrzenie moje wywiera na ciebie wpływ przemożny, czy prawda? A choć, harda istoto, jak niewolnika trzymasz mię na wodzy zdala od siebie, to jednak bledniesz cała, gdy na cię patrzę.
„Kochasz mię, lwico moja, wiem o tém.
„A ja czy kocham cię? o! wiész dobrze, że tak jest.
„A jednak stało się! Powiedziałem téj blado-licéj dziewczynie, że ją kocham, i ślę mego grooma Leonarda na siwym rumaku do jéj babki z epistołą, błagającą, aby wstawiła się za mną do jéj matki etc. etc., aby nakoniec rączka panny Wacławy została własnością twego wiernego sługi.
„Widzę, czarowna moja, jak cudowne twe oczy palą się niby żużle, gdy to czytasz, jak gibka twa ręka ściska w toczonych palcach papier niewinny.
„Żeni się więc Agenor! — wołasz, zagryzając do krwi dumne twe wargi. — Więc stracony dla mnie na zawsze!
„Śmiéj się z tego, Rozalio! ja jéj nie kocham!
„Czyliż przypuszczałaś kiedy naprawdę, abym mógł ją kochać? Jeśliś tak przypuszczała, to dowód, że nie umiész gatunkować serc ludzkich, i nie wiész, jaki pokarm każdemu z tych gatunków właściwy.
„Wacława jest uroczą dziewczyną, nie przeczę. Przez chwilę wzbudziła nawet we mnie zajęcie swoją pierwiosnkową świeżością i zaciekawioną minką, z jaką przygląda się światu. Była to jednak z méj strony ciekawość człowieka, który lubi niekiedy bawić się badaniem swych bliźnich... nic więcéj. To miluchna dziecina, a mnie trzeba kobiety. To kropla rosy, tylko co spadła z nieba, a ja potrzebuję pełnego haustu wrzącego nektaru, przygotowanego na ziemi. To gołębica śnieżna i do gruchania skłonna, mnie zwyciężyć może tylko lwica taka, jak ty.
„Podniebienie moje zepsute ostrym smakiem życia, biało-lice dziecię z naiwnemi oczyma za ckliwy dlań pokarm.
„Powiész może, iż młodość jéj, to urok? nie, to jéj grzech kapitalny. Nie pojmowałem nigdy zamiłowania w niewiniątkach. Piérwsza moja w życiu miłość była dla kobiety lat trzydziestu; twoje dwadzieścia pięć lat zachwycają mię.
„Ona może być ideałem dla artysty jakiego, lub poety, który-by z nią razem bujał pod gwiazdami, zachwycał się trawką i motylkiem, a w ludziach widział chór serafinów bez skazy. Ją może kochać młodzieniec o przezroczystéj duszy... jeśli jeszcze taki exystuje kędy na świecie.
„Ale ja? o! jam jest syn świata. Ze mnie opadła już z dawna chrzestna niewinności koszulka, mnie nudzą idylle i wędrówki podniebne.
„Czyliż ma to znaczyć, że jestem do gruntu zepsuty i że wyziębło we mnie serce, a jedynym bodźcem moich postępków egoizm?
„Nie, w téj chwili nawet mam dowód, że tak nie jest, bo coś niby łza wzrok mój zaćmiewa. Przez pryzmat téj łzy widzę was obie, i nie jestem, i nie będę od was szczęśliwszy!..
„Nie urodziłem się na to, aby być złym człowiekiem... ty najlepiéj wiesz o tém, Rozalio, bo znałaś mię i ukochałaś wtedy, gdym był bardzo młody...
„Postawmy przed sobą źwierciadło przeszłości i spójrzmy. Ja nie poznaję siebie samego i ty także, nieprawdaż? A dla tego, że i ty strasznym uległaś zmianom, pojmujesz te, które we mnie zaszły, i nie pogardzasz mną, i kochasz mię takim, jakim jestem...
„Byliśmy inni niegdyś Rozalio, zmieniliśmy się oboje i oto jeden węzeł więcéj, który nas z sobą spaja...
„Gdybyż ten węzeł mógł się na wieczny między nami zamienić! gdybyśmy żyć z sobą mogli razem! Żyć z tobą, być twoim mężem, nie rozstawać się nigdy! dzielić się wciąż słodyczą każdéj chwili! Nie mogę myśleć o tém bez zawrotu głowy.
„A jednak Leonard siodła siwego rumaka, epistoła moja, błagająca o rękę panny Wacławy, już napisana, leży przede mną na biurku i błyszczy pieczęcią, na któréj umieściłem wszystkie godła mego starego szlachectwa, ku większemu olśnieniu pani Hortensyi...
„Pamiętasz w Rodowie, gdyśmy się zabawiali w grę zapytań i odpowiedzi? Na pytanie moje: co człowiekowi staje najczęściéj na drodze do szczęścia? odpowiedziałaś: długi!
„Miałaś zupełną słuszność, piękna moja. Posiadam długów więcéj, niż majątku, a zatém ostatniego nie posiadam wcale.
„Teraz więc przypuść, iż żenię się z tobą, która także nic nie posiadasz. I cóż będziemy daléj czynili? Czy, jak pierwotni ludzie, ja zostanę myśliwym a ty pasterką i karmić się będziemy mięsem dzikiego ptactwa albo trzód mlekiem? Czy pójdziemy na pustynią zjadać szarańczę i miód leśny, a odziewać się figowemi liśćmi, jak pierwsi rodzice w raju? Ależ i tego nawet uczynić nie będziemy mogli, bo w klimacie naszym nie wzrastają figowe drzewa, a prawa krajowe dzikie ptastwo nawet przyznały własnością tych, na których gruncie zakłada ono swe gniazda.
„Więc nie tak poetycznie, ale stosowniéj do obyczajów czasu i miejsca, weźmiemy pewno w dzierżawę folwark o trzech włókach piaszczystéj ziemi, ubierzemy się w sukmany i ja pójdę z pługiem na pole, lub z kosą na łąkę, a ty, w tęsknocie za mną, pocieszać się będziesz siekaniem pokrzywy na pokarm stworzeniom o niewymawialném nazwaniu...
„Ależ, jedyna, ręka moja nie udźwignie nawet pługa lub kosy, a twoje paluszki umieją tylko dobierać cienie włóczek do krzyżowéj roboty i uderzać po klawiszach fortepianu...
„Może więc jeszcze zasiądziem na rezydencyi w jednym z bogatych pokrewnych domów, których tyle mamy w parenteli naszéj? W takim razie mojém przeznaczeniem stanie się wydobywanie dla pani domu kłębuszków z pod kanapy, a pan, aby wynagrodzić sobie udzielone nam miejsce przy stole, uczuje się w prawie stroić do ciebie zaloty. Najdroższa! kark mój zbyt przywykł do niepodległości, aby mógł po kłębuszki schylać się, a temu, kto-by ci ubliżył, ubliżył-bym tysiąc razy i wygnano-by nas z raju cudzego kąta i łaskawego chleba...
„Ty może szepniesz w téj chwili swemi koralowemi usty poetyczne przysłowie: „choćby w chatce, byle z nim!” Lecz ja go z tobą nie powtórzę i z sensem jego nie zgodzę się nigdy, bo... nie ma ono żadnego sensu. W chatce! O! wystaw że nas, droga moja, siedzących na twardéj ławie, spożywających chleb czarny, pijących czystą wodę z glinianego dzbana i odzianych suknem, szorstkiém jak pokrzywa! Wystaw sobie mnie, zamkniętego płotem z nieociosanych kołków, pozbawionego wierzchowca, kabryoletu, dzienników, lokaja i pasportu za granicę?
„Chatka! brrr! leży ona dla mnie po-za granicami podobieństwa. Nawet za cenę zostania twoim mężem, z chatką pogodzić bym się nie mógł...
„A wierzyciele? a ów brat stryjeczny, wielki pan, co dotąd podupaść mi nie dał dla chwały imienia, lecz u którego łaska na pstrym koniu jeździ i który od roku zaczął mi pisać listy z admonicyami? A sekwestr majątku? a sprzedaże publiczne, a wstyd, upokorzenia, ludzkie pośmiewisko? A kłopoty, zatargi z kredytorami, łapanie i sztukowanie grosza z groszem, aby ich końce zeszły się jako tako? Gwałtu, Rozalio! toć cały szereg straszydeł okropnych, których paszczęki mogą najnamiętniejszą miłość zmusić do ugięcia karku i w kąt zapędzić sumienie!..
„Ha! miłość, upokorzona i zdławiona, to niezabita jeszcze i pozostanie swoją drogą w piersi, jak żużel palący, a sumienie w kąt zapędzone nie stanie się niemém dlatego i dogryzać będzie aż do szpiku kości...
„Dlatego też powtarzam ci raz jeszcze, że nie masz mi nic do zazdroszczenia. Nie jestem i nie będę szczęśliwszy od ciebie.
„Widziałaś moje walki. Zanadto masz przenikliwe oczy, abyś nie spostrzegła, że pasowałem się z sobą, jak potępieniec. Ależ powiedz, cóż począć miałem?
„Urodziłem się w świecie, w którym mężczyźni wydziedziczeni są z praw do pracy. Jak inni towarzysze i rówiennicy moi, umiem mówić obcemi językami, grać na dwóch, czy trzech instrumentach, tańczyć niezrównanie walca, opowiadać dowcipnie anegdotki, mówić damom komplementa, błysnąć gdzie trzeba, usunąć się w półcień, gdy z tém bardziéj do twarzy, pić szampana, trzymać bank na zielonym stole, i w lożach teatralnych, z miną znawcy, przypatrywać się przez binokle grze dramatycznych artystów. Czy za pomocą tych umiejętności mogę stworzyć byt dla ciebie i siebie? Osądź sama i dodaj jeszcze do tego obrazu wściekłe rozpróżniaczenie, które było piérwszym powodem utraty mego funduszu, a zrozumiesz, iż nic mi więcéj nie pozostaje, jak ożenić się z bogatą panną. Vogue la galère! alboż piérwszy tak czynię? Toć to tak utarta droga, że aby zliczyć tych, co ją deptali i depcą, zabraknie cyfr w arytmetyce! Ręczę ci, że w niejedném z naszych poczciwych kawalerskich kółek śmianoby się do rozpuku z moich walk, skrupułów i namysłów. Ożenić się z panną posażną dlatego, aby uniknąć nędzy, kochać jedną, a wziąć ślub z drugą! Ależ to rzecz tak prosta i łatwa, jak wychylenie naparstka absyntu, albo przełknięcie ostrygi.
„A jednak, niech co chcą mówią, jest to rzecz straszna!
„Czy jest na świecie człowiek, w którym-by nie została kropla uczciwości, albo iskra uczuć gorętszych? Sądzę, że niéma takiego. Największy zbrodniarz najstraszniéj cierpi przed zbrodnią, a jednak popełnia ją...
„Dla czego tak się dzieje na ziemi? Rozalio! ty i ja mamy prawo stanąć naprzeciw społeczności, w któréj łonie dano nam życie i jego kierunek, i zapytać ją: pani wielmożna, dlaczego tak strasznie okaleczyłaś twe dzieci?..
„Czy słyszysz odpowiedź, jaką nam daje: Prawa i zwyczaje, jakiemi się rządzę, dobre są i świetne; wyście sami porodzili się ze złemi sercami i czarną krwią w żyłach, samiście więc waszym upadkom winni!
„Wzywam do sądu zdrowy rozsądek! Jażem winien, że od dzieciństwa chowano mię jak kobietę? Że nie dano siły moim rękom, ani hartu duszy? że pchnięto mię w obce kraje, bez steru w umyśle ni sercu, na edukacyą za kulisy francuzkich teatrów i w zadymione sale domów gry w bilard, karty i ruletę?
„Ha, moja zapewne wina, żem uległ pokusom, ale znowuż dlaczego natura nie dała mi woli do oporu zdolniejszéj? Mam więc ponieść pokutę za skąpstwo natury, niedołęztwo tych, co mię hodowali, i wynikające ztąd obłędy moje? Poniosę ją... a na odrodzenie życia, zmiażdżonego pomiędzy zgwałconą miłością i oburzoném sumieniem, zostanie mi komfort.
„Przeszedłem się parę razy po pokoju, wypiłem szklankę zimnego napoju i zaśmiałem się z siebie serdecznie.
„I cóż ostatecznie tak złego stało się, lub stanie?
„Ożenię się z Wacławą i w téj już chwili ślubuję, że będę dla niéj małżonkiem grzecznym, wyrozumiałym, pełnym względów i galanteryi najczystszéj wody. Kto wié? może gdyby nie ja, gorzéjby jeszcze trafiła! Ciebie babka wyswata za jakiego majętnego sąsiada i będziemy mieszkali z sobą o miedzę...
„W oczach ludzi, w salonach, pozostaniemy obcy dla siebie, okażemy się nawet może niechętni sobie wzajem... ale, ile razy zapadnie kortyna, Rozalio, za kulisami téj sceny co się światem nazywa, znajdziemy się i wiecznie należéć będziem do siebie.
„O, cóżby to była za przepyszna komedya, gdyby Wacława rozkochała się nawzajem w tym, kto będzie twoim mężem! Wtedy tragedya serc naszych zamieniłaby się w śliczny wodewilek, odegrany ku wielkiemu zadowoleniu babki Hortensyi, zbudowaniu publiczności, a dobremu humorowi aktorów...
„Rozalio! serce mego serca! życie mego życia! nie rozpaczaj! nie rzucaj się, jak lwica zraniona! nie męcz łzami twoich cudownych czarnych oczu!
„Śmiéj się ze wszystkiego, jedyna, śmiéj się do rozpuku z komedyi świata!
„Niech grzmi rozgłośnie kapela weselna, niech organy kościelne huczą radośnie Veni Creator, niech ksiądz u Ołtarza krępuje mi ręce stułą... ja nigdy kochać cię nie przestanę, ja wszędzie i zawsze cię znajdę i do ciebie jednéj należéć będę na wieki.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.