Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVIII.

Białéj kartce papieru, na któréj kreślę te wyrazy, przyznaję się pod wielkim sekretem, że z razu ogromnie lękałam się czarnéj Błyskawicy pół-tureckiéj rasy, którą przywiódł na moje usługi do Rodowa masztalerz pana Agenora. Było to zwierzę wybornie ujeżdżone i łagodne, jak dziecię, niemniéj jednak, gdy piérwszy raz posadzono mię na jéj grzbiet osiodłany, miałam takie poczucie, jakbym co chwila spadała na ziemię i zdawało mi się, że Błyskawica tuż — tuż odwróci ku mnie swoję zgrabną dumną główkę o białéj strzałce na czole, i poźre mię do połowy, lub co najmniéj odkąsi rękę. Jeśli jednak te obawy wstrząsały mną do głębi, to najmniejszy ich objaw ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Lękać się bezmyślnego zwierzęcia wydawało mi się rzeczą upokarzającą i niegodną wyższéj ludzkiéj natury; zresztą błyszczące oczy Rozalii tkwiły na mnie z wyrazem ciekawości i badania, i pan Agenor tam był i patrzył także, więc wolała-bym zostać choćby pożartą lub zabitą przez Błyskawicę, niż pokazać im, że doświadczam najlżejszéj obawy. Gdy więc po raz piérwszy cugle z rąk masztalerza przeszły do moich, i wobec całego towarzystwa, stojącego na ganku, sama jedna powolnym stępem objeżdżałam dokoła obszerny dziedziniec, serce uderzało mi silnie, ale uśmiechałam się; w piersi mi coś drżało, ale głowę podniosłam śmiało, i ręką, któréj niezmiernym wysiłkiem woli poskramiałam drżenie, nadałam pewność i śmiałość, gładziłam długą grzywę pięknego stworzenia, które, jakby wdzięczne i radośne, pieszczotliwie pod mém dotknięciem opuszczało główkę i stąpało równo, niby lękając się silniejszém uderzeniem kopyta o ziemię przestraszyć swą niedoświadczoną Amazonkę. Gdy tak okrążywszy dziedziniec, z głową podniesioną, z uśmiechem na twarzy i ręką niedbale pieszczącą grzywę mego wierzchowca, podjechałam pod ganek, jednogłośne rozległo się brawo. Pan Agenor wołał głośno, że posiadam rycerską odwagę, i że gdyby mi tylko na dłoni postawiono sokoła, mogła-bym pozować przed malarzem do obrazu średniowiecznéj księżniczki; w przywiązanych do mnie błękitnych oczach Franusia czytałam wyraźnie uznanie, że prześlicznie wyglądam na koniu, a Rozalia klasnęła w ręce i wołała, że cieszy się wielce, iż jestem odważną, i że nie może się zdarzyć wypadek, abym spadła z konia i rozbiła moję śliczną głowę o jakiś brzydki kamień przydrożny. Sowicie zostałam wynagrodzona za zwycięztwo, otrzymane nad własną lękliwością, powszechnemi pochwałami i tém, żem już jéj więcéj nie doświadczała. Jak żołnierz, który drży ze strachu przy piérwszym kul poświście, a potém, zasmakowawszy w dzikiéj muzyce wojen, z rycerską odwagą nadstawia piersi na niebezpieczne ciosy, tak ja, raz ducha mego podbiwszy pod panowanie woli, nie zadrżałam ni razu, i owszem, szczególną w konnéj jeździe poczęłam znajdować przyjemność. Z Błyskawicą poprzyjaźniłam się ściśle, zrozumiałyśmy wzajemnie swe usposobienia, szlachetne zwierzę dawało się jak dziecię powodować, nietylko dłonią moją, ale i głosem; a ja, po każdéj odbytéj przejażdżce, pieściłam czule jéj karczek wygięty, główkę dumną i grzywę falującą, i własną ręką podawałam jéj pęki przyniesionéj przez stangreta różowéj koniczyny. Gdy więc po owéj pamiętnéj rozmowie z babką Ludgardą i panem Agenorem, puszczaliśmy się we czworo na przejażdżkę po dolinie, byłam już wprawną i odważną Amazonką, umiałam rozróżnić stępa, kłusa i galopa, zażywać Błyskawicę w rozmaity sposób, a nawat doświadczałam dziecinnych pochopów do przesadzania rowów, lub probowania sił moich i mego wierzchowca w gonitwie do celu z pięknym i rosłym siwkiem pana Agenora. Stępem przebyliśmy dziedziniec, minęliśmy wspaniałą bramę wjazdową, i po chwili mała kalwakata nasza postępowała środkiem doliny, otoczonéj wzgórzami i przerzniętéj wązką rzeczką. Jechałam pomiędzy Rozalią i Franusiem, pan Agenor kłusował obok kuzynki, ale nie spuszczał prawie oka ze mnie.
Powietrze, ruch, piękność natury, ożywiona rozmowa i tajemne poczucie, że byłam punktem, na którym spoczywały z uwielbieniem dwie pary oczu obecnych tam mężczyzn, wprawiły mię w humor wesoły, nieledwie swawolny.
Zdala od babki Hortensyi i jéj bawialnéj szuflady, pozwoliłam sobie zaśmiać się głośno parę razy, wciągnęłam w rozmowę Franusia, powiedziałam, że znajduję, iż dobrze wygląda na koniu, przez co rozweseliłam go, i jechaliśmy, wesoło rozmawiając i śmiejąc się we troje.
Tak, we troje, bo Rozalia uparcie milczała. Przemówiłam do niéj parę razy, odpowiedziała monosylabami, a oczy stale miała utkwione w grzywę mego konia, kiedy niekiedy tylko podnosząc je ku obłokom z takim wyrazem, jakby czegoś szukała po niebie. Dziwne to spoglądanie jéj w niebo spostrzegałam za każdą razą, gdy znajdowała się na otwartém powietrzu. Rzecby można, że wtedy obłoki przemawiały do niéj jakimś jéj tylko zrozumiałym językiem, że gdy miała oczy spuszczone, słuchała ich, a gdy je podnosiła, pytała je o coś. Sądzę, że dla tych, którzy w owéj chwili na nas patrzyli, musiałyśmy obie szczególniejsze przedstawiać sprzeciwieństwo. Moja powierzchowność, uczucie moje, wyobraźnia, myśli, rozmowa, były podobne do wiosny, tylko co na świat zstępującéj, słonecznéj, śpiewającéj, pełnéj nadziei, radośnéj, kiedy niekiedy tylko zaćmionéj obłoczkiem, niosącym zaledwie przypomnienie odległych, za krańcami horyzontu jeszcze kryjących się, chmur. Rozalia przypominała sobą cichy skwar dnia letniego, napełniony elektrycznością burz, wiszących czarnemi chmurami i od czasu do czasu przerywających niebo żółtym blaskiem błyskawic. Porównanie to musiał czynić pan Agenor, gdy z niéj na mnie przenosił oczy, a snać miło mu było odetchnąć wiośnianą atmosferą, bo gdy patrzył na mnie, twarz jego nabierała wyrazu pogody, a oczy mówiły mi wyraźnie, że uwielbia wiosnę, świeżość jéj, śmiech i swobodę. Im więcéj i wyraźniéj przemawiały w ten sposób oczy pana Agenora, tém posępniejsze cienie zsuwały się na twarz Rozalii, a zarazem tém pokorniéj spuszczała ona głowę i tém słodszy uśmiech na jéj ustach osiadał.
Nagle, w chwili, gdy uniesiona żywością rozmowy roześmiałam się długo i głośno, spojrzała na mnie i ozwała się po raz piérwszy:
— Kuzynko! jakże powolnego i spokojnego masz wierzchowca!
— W istocie — odrzekłam — Błyskawica jest nieocenioną, głos mój nawet rozumie.
— I któż-by mógł być nieposłusznym głosowi pani! — ozwał się pan Agenor.
— Daleko-by ci przyjemniéj było, kuzynko, gdybyś jechała na bystrzejszym koniu — ciągnęła Rozalia.
— Błyskawica jest pełném ognia i bystrości zwierzęciem, a staje się łagodną i spokojną pod wpływem ręki panny Wacławy — odparł znowu pan Agenor.
— Wszechmocna to ręka! — zawołała Rozalia — ale pragnęła-bym bardzo zobaczyć w Błyskawicy ten ogień, o którym pan mówisz, a w ręku kuzynki tę siłę, jaką pan jéj przyznajesz!
To mówiąc, zaśmiała się zwykłym sobie śmiechem, podniosła rękę, szpicruta jéj świsnęła w powietrzu i nagłém uderzeniem opadła na szyję mojéj Błyskawicy.
Szlachetne zwierzę zadrżało całe pod ciosem téj niezasłużonéj obelgi, z nozdrzy jego wydobyło się gniewne parsknięcie, oczy cisnęły ogniem i, uniosłszy od ziemi obie przednie nogi, zdawało się tuż — tuż szalonym skokiem rzucić na zorane obok pola. Potrzebowałam użyć całéj méj siły, aby utrzymać się na siodle, ale z rąk wypuściłam cugle i tylko jedną ręką pochwyciłam grzywę pieniącego się konia. W mgnieniu oka Franuś zeskoczył ze swego wierzchowca, pochwycił cugle, które z mych rąk wypadły, i po krótkiéj chwili pasowania się z rozgniewaném zwierzęciem, zatrzymał je na miejscu. Nie czułam się wcale przestraszoną, spostrzegłam więc bladość, jaka pokryła twarz Franusia w chwili mego niebezpieczeństwa, siłę i odwagę, z jaką powstrzymał rozszalały popęd konia. Gdy Błyskawica powstrzymana i uspokojona stała już na miejscu jak wryta, uderzając tylko jeszcze ziemię kopytem i parskając z lekka, spojrzałam na Rozalią i na pana Agenora. Patrzyli na siebie, a oczy ich dziwną prowadziły rozmowę. We wzroku pana Agenora był wyraźny wyrzut i gniew zaledwie tłumiony, oczy kuzynki ciskały na niego wyzywające błyskawice.
Zwróciłam konia w stronę dworu, a pewna już siebie i zupełnie spokojna, rzekłam:
— Jak widzę, kuzynko, pragnęłaś dowieść, że ręka moja nie jest tak silna, jak się komu zdawać mogło, i że, pomimo całéj odwagi, z jaką jeżdżę, mogę spaść z konia i rozbić sobie głowę o kamień przydrożny. Przebacz, że nie dostarczyłam ci przyjemności tego widoku, ale jeśli się tak stało, nie twoja to pewno w tém wina.
Gdy wymawiałam te wyrazy, czułam sama, że postać moja niezwykle wyprostowała się, a oczy, utkwione w twarz Rozalii, błyszczały obrazą i żalem. Po czém zawołałam na Błyskawicę i, zostawiając za sobą towarzystwo, pełnym galopem puściłam się ku dworowi. W piersi mojéj po raz piérwszy w życiu czułam wrzenie gniewu, połączonego z obrażoną dumą i rozżaleniem. Czego żądała ode mnie ta dziwna istota, co niby krewną moją była, a w któréj każdém słowie, ruchu, postępku, widziałam nienawiść? Cóż jéj uczyniłam złego? Bóg widział, że szczerze litowałam się nad nią, lubo nie rozumiałam sama, coby téj litości było przyczyną, i że robiłam wszystko, co mogłam, aby ją kochać i w niéj dla siebie przyjaźń obudzić. Dlaczegoż była względem mnie tak okrutną, żeby aż chciéć śmierci mojéj? Byłam wtedy przekonana, że Rozalia, uderzając bez żadnéj przyczyny mego konia, pragnęła aby mnie uniósł, zrzucił i zabił.
Straszną wydała mi się myśl, że ktoś śmierci mojéj pragnie, śmierci dla mnie, tak młodéj, spragnionéj życia, wolnéj od wszelkiéj winy względem ludzi.
Myśl tę, jak fosforyczném światłem oświetliło przypomnienie rozmowy, jaką prowadziły z sobą oczy pana Agenora i Rozalii w chwili mego niebezpieczeństwa. Coś niepojętego dla mnie a strasznego z rozmowy téj tryskało, niepojęte téż a trwogi pełne uczucie pierś mi zaległo.
Posłyszałam za sobą tentent doganiającego mię konia; był to Franuś, który mię dopędzał. Gdy konie nasze zrównały się, wyciągnęłam do niego rękę i wyrzekłam krótko:
— Dziękuję.
Ton, jakim wymówiłam ten wyraz, musiał być serdeczny, bo radością błysnęła twarz kuzyna.
Obejrzałam się i zobaczyłam z dala Rozalią i pana Agenora jadących obok siebie. Wydawało mi się, że pan Agenor żywo mówił o czémś do Rozalii z gniewem czy żalem, a ona go słuchała z pokornie schyloną głową.
— Kuzynku — rzekłam, oddychając ciężko i z trudnością wstrzymując łzy, co mi się do oczu cisnęły — powiédz mi, czy ci ludzie kochają się, czy nienawidzą?
Smutny uśmiech zawisł na ustach kuzyna.
— Zdaje mi się — odrzekł z wolna — że i jedno, i drugie!
— Boże mój! — zawołałam — jakież to dziwne a straszne tajemnice włóczą się pomiędzy ludźmi, niby mary niepojęte i niepochwycone! Jak wiele na świecie dzieje się rzeczy, których zrozumiéć nie może serce młode, proste i niedoświadczone! O! powiédz mi kuzynku, dlaczego świat nie jest tak pogodny, jak te obłoki, co wiszą nad nami, a uczucia ludzkie takie ciepłe, światłe i wyraźne, jak snopy tego słońca promienne?
Franuś milczał chwilę ze spuszczoną głową, potém spojrzał na mnie z nieopisanym wyrazem i rzekł:
— Kuzynko, czy widziałaś kiedy, jak wkoło gwiazdy na wieczorném niebie czołgają się pasma chmur ciemnych, z wyziewów ziemskich utworzone? Albo, jak na polu wkoło śnieżnéj lilii rozkwitłéj — wije się robactwo, wyszłe z łona ziemi błotnistéj? Ty, kuzynko, jesteś gwiazdą, co zaledwie wypłynęła na niebo, lilią tylko co rozkwitłą; wyziewy ziemskich bólów i namiętności, robactwo ziemskich występków, otoczą cię; ostrożną bądź, kuzynko droga, bardzo ostrożną!
Nie poznawałam Franusia. Ten odważny młodzieniec, co tak dzielnie borykał się z rozhukanym koniem, byłże-by to ten sam, zmieszany i lękliwy chłopak, nie umiejący oprzéć się woli babki Hortensyi, wyrażonéj kiwnięciem palca? Te usta, smutne i myślące zarazem, co mi w téj chwili dawały przestrogę serdeczną i braterską, byłyż-by temi samemi ustami, które w szufladzie moich babek milczały, onieśmielone i pokorne? Biedny Franuś! podałam mu rękę, a ściskając dłoń jego; rzekłam:
— Kuzynku! takiś młody jeszcze! Zkąd wiész o tych chmurach i robactwie, co oblegają gwiazdę i lilią, i przed któremi strzedz się powinnam?
Zamiast odpowiedzi, utopił w méj twarzy spojrzenie prawdziwie młodzieńcze, gdzieś na dnie drżące żalem niewypowiedzianym.
W téj chwili wjeżdżaliśmy w bramę dziedzińca; zobaczyłam stojącą na ganku moję matkę. Zeskoczyłam z konia, rzuciłam się w jéj objęcia i szepnęłam na ucho:
— Mamo droga! wróćmy co prędzéj do domu!
Moja matka odsunęła mię nieco od siebie, badawczo w twarz popatrzyła, a musiała wyczytać na niéj wzburzenie, które mię przepełniało, bo chmura zawisła na jéj czole. Nie zapytała mię jednak o nic, milcząca, z oczyma utkwionemi w posadzkę i rękoma splecionemi na sukni.
Pan Agenor opowiadał w téj chwili towarzystwu jednę z licznych przygód swoich podróży, ubarwiał ją poezyą, zaiskrzał dowcipem, zaostrzał nagłemi sarkazmami, które wychodziły z ust jego wtedy, gdy najmniéj były spodziewane.
Zasłuchałam się w jego rozmowie, zapatrzyłam się na pełną życia jego fizyognomią, zapomniałam o upartéj a nieprzejednanéj kuzynce, o niedawném z nią zajściu, o wszystkich przykrych wrażeniach dnia upłynionego, a myślałam tylko o tém, że nazajutrz nie będę już widziała ani słyszała pana Agenora. Myślałam o tém z żalem.
W parę godzin potém w sypialnéj mojéj szufladce siedziałam śród ciszy nocnéj przy otwartém na ogród oknie i czułam, że na miejscu zmarłego, skromnego kwiatka sympatyi mojéj dla Franusia, jaki wiozłam z sobą, jadąc do Rodowa, wywiozę rozkwitły inny kwiat barwniejszy, świetniejszy, wynioślejszy. Miałam tylko poczucie, że kwiat ten rozkwitał nie w sercu mojém, lecz w głowie, i że miał uderzającą woń perfumy, od któréj głowa mi pałała i skronie pulsowały, jak po oczadzeniu. Chwilami, przy wspomnieniu o dziwnych spojrzeniach, jakie pan Agenor rzucał niekiedy na Rozalią, i o przykréj zmarszczce, która występowała mu czasem na czoło, niemiłe mię przejmowało uczucie. Wtedy w uszach brzmiały tajemnicze słowa babki Ludgardy: „ostrożnie, dziecko, ostrożnie!”; nie chciałam ich słuchać i z rozkoszą powtarzałam sobie w myśli dowcipne uwagi pana Agenora, szybkie a dziwnie zręczne zwroty jego mowy, upajające pół-słówka, jakiemi mię obdarzał, albo zachwycałam się jego znajomością świata, licznemi podróżami, z których przywiózł tyle wspomnień o bulwarach paryzkich, niebie włoskiém i pełnych niebezpieczeństw a dzikiéj poezyi polowaniach na lwy afrykańskie...
Aby módz tak poznać Paryż, trzeba być człowiekiem światowym; aby uwielbiać piękności południowéj natury, trzeba miéć duszę do poetycznych uniesień zdolną; aby zabijać lwy na pustyniach, trzeba posiadać męzki hart i odwagę! Myślałam i tonęłam w zachwycie nad światowością, poetycznością, hartem i odwagą pana Agenora.
Chwilami zdawało mi się, że od wysokiego nieba, na które patrzyłam, wraz z szumem jodeł ciemnych, dochodził mię głos mówiący: „nie ufaj połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!...” Byłże-by to ojciec mój, co mi przez przestrzeń słał tę przestrogę? Czy może w ten sposób do serca mego przemawiał Bóg, królujący nad gwiazdami, którego myśl, przez życie całe, uczył się rozumieć mój ojciec?
Dzień szarawy tajemniczém światłem wsuwał się do ogrodowych alei; z za ciemnéj zieleni przeglądał, zaróżowiony wschodzącém słońcem, brzeżek horyzontu, gdy uklękłam przed oknem i modlić się chciałam. Chciałam się modlić, ale, niestety, nie mogłam! Rozhukana i rozmarzona zarazem myśl moja buntowała się przeciw słowom modlitwy, jakie wymawiały me usta. Dusza moja rwała się ku niebu, ale podnieść się z nad ziemi nie mogła. Czyliż tak silnie ujęły już ją w uścisk te połyski świata, przed któremi ostrzegał mię głos tajemniczy, z pod nocnego płynący sklepienia? Zmęczona, rozmarzona, z bolącą głową i pulsującemi skrońmi, udałam się na spoczynek, a usypiając, słyszałam, jak budziło się ptastwo w gęstwinach ogrodu, witając dzień radośnym świegotem i trzepotem skrzydeł, swobodnie wznoszących się ku słońcu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.