Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XL.

Siedziałam przy krosienkach, stojących pod oknem, i wyszywałam zielony listek. Naprzeciw mnie siedzący pan Henryk machinalnie trzymał pasmo włóczki w palcach, które roztwierały się i ściskały szybszym jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziéj, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jéj taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznéj mówiłem.
— A o jakiéjże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniéj żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobném. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potém wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo téż zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży. Nie było w nich ani iskierki ognia, ani źdźbła tkliwości, ani promyka prawdy; wydały mi się podobnemi do skrzeczenia żaby, na wybrzeżu błotnistéj wody siedzącéj.
Spojrzałam na Henryka. Dwie ceglaste plamy zafarbowały żółtawe jego policzki, w oczach, które ciągle z nad okularów patrzyły na mnie, wiły się wężowe, przykre płomyki.
Nigdy Henryk nie wydał mi się tak brzydkim, a wyraz, jaki wypowiedział, i to wzruszenie, co się odbiło w jego fizyognomii, zamiast przyozdobić go, rzuciło nań mocniejsze jeszcze podobieństwo do ślimaka, wyłażącego ze swéj martwéj skorupy.
Spuściłam znowu wzrok na robotę, i zajmując się daléj nią, wyrzekłam obojętnie:
— Sądziłam, że pan nie możesz czynić lub czuć cokolwiek bez celu.
— Jakto bez celu? — zapytał, rozwierając i sciskając palce z wielką szybkością, jakby ruchem tym usymbolizować chciał przede mną cel, do którego dążył.
— Tak, — rzekłam, — bo jakimże dla pana byłby cel tego uczucia, o którém mi pan wspomniałeś?
— Celem tym jest prosić o rękę pani, — zwolna odpowiedział Henryk.
— W takim razie cel to niedościgniony, — odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który już teraz nie chciał wystąpić mi na usta, — ja panu ręki mojéj nie oddam.
Henryk uczynił tak nagłe poruszenie, że aż spojrzałam na niego zdziwiona, bo nie przypuszczałam, aby był zdolnym do podobnie żywych ewolucyi. Obrócił się do mnie z krzesłem tak, aby módz mi prosto w twarz patrzéć, i zapytał nagle:
— A to dlaczego?
Wykrzyknik ten wypadł mu z ust akcentem głębokiego zdziwienia, a zarazem takież zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Ja zdziwiona zostałam tém wielkiém zdziwieniem Henryka i parę sekund pytałam siebie w myśli, czemu-by się téż on tak dziwił? Nakoniec, widząc, że oczy młodego sąsiada coraz głębiéj grzęzną w méj twarzy, a ceglaste plamy rozszerzają się na jego policzkach, zdobyłam się na odpowiedź.
— Dlatego, że nie mogła-bym nigdy powiedziéć do pana te słowa, któreś pan przed chwilą do mnie wymówił. — Dobrą minutę trwało milczenie, w czasie którego ja wyszywałam na kanwie krzyżyki w lewo i prawo, Aniołom Stróżom zdając pieczę nad ich należytym kształtem i kierunkiem, a Henryk nie wiem już co robił, bo na niego nie patrzyłam, tylko słyszałam moje nieszczęsne pasemko włóczki rwące się w jego palcach, które rozwierały się i zaciskały z szybkością haków w misternie urządzonéj maszynie.
Gdy nareszcie podniosłam oczy, zobaczyłam przed sobą Henryka, zupełnie już spokojnego, ze zwykłą sobie żółtawą cerą twarzy, z któréj zniknęły uprzednie plamy ceglaste, i z oczyma patrzącemi na mnie z nad okularów bez odrobiny wzruszenia, a z trochą tylko niby obrazy, albo czegoś bardzo do niéj podobnego.
Po chwili zaczął mówić swoim przewlekłym głosem, w którym często odzywały się tony, przypominające skrzeczenie żab nad stawem.
— Powiedziałaś więc pani, że nie możesz mi oddać swéj ręki, dlatego, iż mię nie kochasz... tak przynajmniéj zrozumiałem jéj słowa... Jabym jednak sądził, że jedno drugiemu wcale nie przeszkadza... Uważałem i uważam panią zawsze, jako kobietę, mającą dość umysłowych zdolności, aby zrozumiéć prawdziwą i gruntowną stronę życia, i dlatego nie tracę nadziei, że, po namyśle, raczysz pani odwołać swój nieszczęśliwy dla mnie wyrok...
Nie pojęłam od razu słów tych w całéj rozciągłości ich znaczenia, niemniéj poczułam, że boląco uderzyły one o jednę ze strun mego ducha. Struna ta była dumą kobiecą... uczułam się obrażoną, a ochota do śmiechu bardzo daleką już była ode mnie. Mimowolnym prawie ruchem wstałam od krosienek i rzekłam:
— Daremnie przedłużalibyśmy tę rozmowę, która ani mnie, ani panu nie może być przyjemną. Wyroku mego nie cofnę i oprócz życzliwości sąsiedzkiéj i mego towarzystwa, ilekroć pan go zażądać zechcesz, nic więcéj ofiarować mu nie mogę, i nigdy nie będę mogła.
To rzekłszy, wyszłam z salonu.
Przykre uczucie legło mi na sercu, mglisto było w myślach, spokojność moja, odzyskana na chwilę, zachwiała się znowu, a w uchu skrzeczał mi ciągle wyraz: kocham! wymawiany głosem Henryka. Doświadczałam takiego uczucia, jak gdyby przede mną odbywał się świętokradzki akt profanacyi nad rzeczą najświętszą, jak gdyby ktoś w moich oczach rzucał kwiat, przeze mnie wypieszczony, w mętną wodę.
Niegdyś, w pierwszych dzieciństwa mego latach, stara piastunka, lub piękna matka moja, pochylały się nad wpółuśpioną moją głową, i na dobranoc wyraz ten wymawiały, a słodkie brzmienie jego przez noc już całą akordami pieśni anielskiéj kołysało się w cieniach nade mną i sny moje niewinne unosiło w rajskie krainy... Potém, kiedy jak motyl, z gąsiennicy wychodzący, otrząsałam z siebie zwolna miękką powłokę dzieciństwa, a duch mój porastał w piórka różnobarwne, któremi naiwna, czysta dusza dziewicy w krainy marzeń ulata, wyraz ten nieśmiałém echem zabrzmiał w mém sercu, jak przeczucie czegoś, co będzie w dalekiéj przyszłości, albo przypomnienie dźwięku, w zaziemskim kędyś zasłyszanego świecie... I wymarzyłam sobie wyraz ten, sama nie wiedząc i nie rozumiejąc dobrze, o czém marzę, uwydatniłam sobie brzmienie jego, i nieraz, dotykając palcami kilku razem klawiszów fortepianu, myślałam, że wyraz ten tak dźwięczéć powinien, jak pełny, zgodny, przeciągły akord muzyczny, w którego początku leżała moc tajemnicza, co gorącemi prądy do piersi mi wpływała, a którego koniec rozpływał się w powietrzu zwolna, tęskno, tkliwie, tak, że ustawały prądy gorące, a przychodziło po nich omdlenie słodkie, podobne do tego, jakiego kwiaty doświadczać muszą wtedy, gdy po dziennym skwarze marzące swe głowy pochylają wieczorem na aksamitną, zwilżoną kroplami rosy, murawę. Tak ja ten wielki wyraz: kocham! wyśniłam, takim unosił się on nade mną śród snów dzieciństwa, takim rozbrzmiał mi w sercu, gdym się z dzieciństwa budzić zaczynała. Myślałam, że to było przeczucie i że kiedyś spotkam na świecie człowieka, z którego ust wypłynie ten wyraz wielki, jak pełny akord muzyczny, a ja mu takim samym odpowiem i tą melodyą dwa nasze serca prowadzić będą rozmowę cudowną, długą, jak nieskończoność.
I oto dwaj już ludzie na świecie wyraz ten wymówili do mnie, a żaden z nich nie wymówił go tak, jak brzmiał on w mojéj duszy... Piérwszy w akordzie fałszywych tonów, drugi zamiast akordu, dał mi posłyszéć płaski i zimny skrzek żaby... Czyliż-by myliło mię przeczucie? Czy wielki ten wyraz żył kiedyś na świecie, a potém uleciał na zawsze do nieba, a po nim została ziemi ta tylko pamiątka, iż ludzie w młodości słyszą echo jego w swych własnych sercach, gonią za dźwiękiem podobnym, a niespotkawszy go, zniechęceni, sami gubią to echo na drodze życia?
Takiemi zajęta myślami, patrząc przed siebie, usiadłam w przytykającym do bawialnego salonu gabinecie, na sofce, która naprzeciw drzwi stała. Z zamyślenia zbudził mię głos Henryka; zwróciłam wzrok na drzwi wpół przysłonięte firanką i zobaczyłam go, zabierającego miejsce naprzeciw mojéj matki. Oboje siedzieli zwróceni do mnie profilem i nie patrzyli w stronę, w któréj byłam, ja zaś widziałam ich fizyognomie wybornie, a słowa rozmowy bardzo wyraźnie mnie dochodziły. Henryk mówił do mojéj matki:
— Przed chwilą miałem honor prosić pannę Wacławę o jéj rękę, i otrzymałem odmowę.
Wyrzekł te słowa zwykłym sobie zimnym i przeciągłym tonem, w którym daremnie chciał-by kto dosłyszéć żywsze jakie wzruszenie gniewu, czy żalu. Moja matka podniosła na niego spojrzenie i nie wiem, czy się nie myliłam, ale wydało mi się, że trochę pobladła. Henryk mówił daléj:
— Mam nadzieję, że pani nie weźmiesz mi za złe, iż nie poprzestając na téj odmownéj odpowiedzi jéj córki, ośmielam się prosić ją o kilka chwil rozmowy w téj materyi... Panna Wacława, tak młoda... tak niedoświadczona, spogląda zapewne na tę kwestyą z innego stanowiska, niż ludzie, którzy mają nieco doświadczenia i wiedzą, co to praktyczna strona życia.... Czy pozwolisz mi pani mówić o tym przedmiocie?
Matka moja w milczeniu skłoniła głową na znak przyzwolenia. Na czole jéj zagłębiły się fałdy, a wyraz jéj twarzy był nieco smutny i surowy zarazem. Henryk ciągnął swoję rzecz, zawsze właściwym sobie wstrętnym tonem.
— Nie tajném pani było zapewne, bom wcale taić się z tém nie myślał, iż panna Wacława podobała mi się od piérwszego zaraz wejrzenia. Ponieważ jednak nie jestem poetą ani marzycielem, ale prostym sobie gospodarzem, a z natury posiadam usposobienie racyonalne i spokojne, byłbym może nie uległ téj, jak się ludzie wyrażają, skłonności serca, gdyby ona nie zgadzała się najzupełniéj z moim rozumem i trzeźwym na rzeczy poglądem. Mam nadzieję, że gdy poglądem tym podzielę się z panią, zechcesz wpłynąć na córkę swą tak, iżby nie odrzucała przedstawienia, które dla obu stron daje korzyści nie do pogardzenia.
Po ustach mojéj matki przebiegł zaledwie dostrzegalny uśmiech ironii. Właściwym sobie, dumném poruszeniem, podniosła głowę i rzekła:
— Nie wiem, o jakich korzyściach zamierzasz pan mówić, w każdym razie czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że córce mojéj zostawiłam zupełną swobodę wyboru i nie mogę w niczém krępować jéj woli.
Henryk opuścił szafirowe szkła swych okularów na sam środek nosa, co było u niego zawsze oznaką, że wydobywał się ze swéj wiecznéj zimnoty, jak się wydobywa ślimak z martwéj skorupy, i z nad tych szkieł patrząc na moją matkę, zaczął znowu:
— Nie tajne mi były familijne układy, jakie istniały co do maryażu panny Wacławy i pana Agenora W. Nie tajno mi téż, (jak zresztą i cała okolica wié o tém) że układy te zostały zerwane, w skutek czego pani Hortensya wydziedzicza pannę Wacławę i pozbawia ją hojnie przyobiecanych swych darów.
Matka moja uczyniła żywe poruszenie, ale Henryk, nie zważając na to, mówił daléj:
— Chciéj pani przebaczyć, że przypomniałem to przykre zajście, jakie miało miejsce w familii państwa i o jakiém etykieta niepozwalała-by mnie, człowiekowi obcemu, wspominać przed panią. Ale, dla bardzo racyonalnych powodów, odłożyłem na ten raz etykietę na stronę. Chcę pani bowiem oświadczyć, że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy mnie wcale nie zraża do oświadczenia się o jéj rękę....
Jasny płomyk przemknął się po twarzy mojéj matki, czoło jéj rozmarszczyło się.
— Co pan chcesz przez to powiedziéć? — zapytała głosem mniéj suchym, niż ten, jakim przemawiała dotąd do Henryka.
— Nie powiem pani, — ciągnął Henryk, — że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy nie zraża mnie do oświadczenia się o jéj rękę dlatego, że panna Wacława, bardzo mi się podoba, bo chociaż to ostatnie jest szczerą prawdą, widzę w tém tylko z sentymentu wypływającą pobudkę i, jako takiéj, nie chcę jéj brać za podstawę rozmowy z panią. Odłożywszy więc na stronę sentyment, albo dawszy mu miejsce takie, jakie na obrazach należy się figurom z drugiego planu, chcę zwrócić uwagę pani na to, że panna Wacława, nawet pozbawiona darów swéj bogatéj babki, dla mnie jednego, dla mnie wyłącznie, nie przestaje być partyą pożądaną....
— Zapewne dla tego, że pan jeden tylko, wyłącznie, potrafiłeś ocenić piękne przymioty umysłu i serca mojéj córki? — przerwała moja matka, z któréj twarzy znikł już bez śladu jasny promyczek, ustąpiwszy miejsca wracającemu uśmiechowi ironii.
Henryk uczynił ruch podobny do ukłonu.
— To, coś pani raczyła powiedziéć, jest zupełną prawdą, ale wraz z sentymentem moim dla panny Wacławy odstawiam i tę prawdę na drugi plan obrazu. Wyłączność zaś moja w tym razie leży w tém, że jestem najbliższym pani sąsiadem, i że grunta moje graniczą z jéj gruntami.
— Racz się pan jaśniéj tłómaczyć, — wyrzekła moja matka z bardzo już głębokiemi na czole fałdami.
— Otóż, jako tak blizki sąsiad, wysoką przywiązuję wagę do połączenia majątków moich z majątkami pani....
— Panie.... — przerwała moja matka.
— Pani, — kończył Henryk, — racz mię wysłuchać do końca i nie brać mi za złe, jeśli będę zupełnie otwartym.... Majątki pani są obdłużone, moje zaś zupełnie czyste i znaczną dają intratę, przytém mam jeszcze gotówkę.... Gdybym więc był dość szczęśliwy, aby otrzymać rękę panny Wacławy, oczyściłbym z długów dobra pani, a złączywszy je ze swemi, utworzyłbym jednę z najobszerniejszych i najintratniejszych majętności w całéj prowincyi....
Z ust mojéj matki wyszedł odgłos, podobny do śmiechu, połączonego ze łzami i łkania, z którém splatał się śmiech. Twarz jéj zrumieniła się i znowu nagle pobladła.
— Winszuję panu tak szeroko i gruntownie rozwiniętego praktycznego zmysłu, — wyrzekła z widoczną ironią. Ale Henryk nie widział, czy nie chciał widziéć gry fizyonomii mojéj matki, albo może sądził, że dalszemi argumentami pokona jéj widoczną niechęć, bo mówił daléj:
— Majątki pani położone są w dobréj glebie, ale mają za mało łąk i pastwisk; u mnie zaś przeciwnie, znajduje się wiele siana, ale nie dostaje pszennych gruntów. Pani dobra posiadają znaczne lasy, a przez moje przepływa spławna rzeka; gdyby więc lasy i woda były w jedném władaniu, można-by założyć parę fabryk, potrzebujących hydraulicznych środków, i prowadzić handel drzewem na własną rękę. Do tego masz pani parę folwarków, w których gospodarstwo zostaje w opłakanym stanie. Ja, z memi pieniężnemi zasobami, mógłbym urządzić w nich płodozmian i trawy pastewne zasiewać, co dało-by możność znacznego powiększenia liczby inwentarza w obu majętnościach. Zdaje mi się nawet, że nasza okolica była-by wybornym punktem dla fabryki cukru; ja, miałbym środki do jéj założenia, ale nie mam gruntów na których-by się rodziły buraki, a właśnie pani takie grunta posiadasz. Słowem, majątki pani i moje, połączone, dałyby dochody kolosalnéj wielkości....
Pan Henryk mówił z coraz większém ożywieniem, dwie ceglaste plamy wystąpiły mu znowu na policzki, a palce jego rozwierały się i ściskały z taką szybkością, jakby miały w przelocie chwytać owe pastwiska, łąki, fabryki i kolosalne dochody, o których mówił. Matka moja nie przerywała mu ani jedném słowem, i nieruchomie siedziała ze spuszczonemi w dół powiekami. Tylko na ustach jéj uśmiech ironiczny zamienił się na bolesny, a fałdy na czole coraz były głębsze. Henryk, milcząc, popatrzył kilka sekund na moję matkę; zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł wyraz tryumfu. Zsunął niżéj jeszcze na nos swe okulary i kończył:
— Tak więc chciéj pani przyznać, że panna Wacława, mimo niełaski swéj babki, w jaką popadła, dla mnie wyłącznie jest pożądaną partyą. Kto inny w majątkach pani nie zobaczył-by nic, oprócz długów, które ją obciążają; ja, jako sąsiad i posiadacz środków pieniężnych, widzę w nich ogromne pole do wielce korzystnéj produkcyi. Tak więc obie strony odnoszą korzyści. Panna Wacława, zostając moją żoną, zapewni sobie pozycyą majątkową i społeczną, odpowiednią urodzeniu swemu i przyzwyczajeniom; ja wejdę w posiadanie dóbr, na których oczyszczenie z długów i podniesienie gospodarskie znaczny wprawdzie wyłożę kapitał, ale które mi go z czasem z wysokim zwrócą procentem. Przytém panna Wacława znajdzie we mnie męża przywiązanego do niéj, z całą solidarnością człowieka praktycznego i nieuganiającego się za żadnemi mrzonkami, w jakichbykolwiek one przedstawiały się postaciach; a ja będę miał szczęście posiąść rękę osoby, któréj wdzięki i zalety zajęły moje serce.
Przy ostatnim frazesie zająknął się Henryk, a wyraz serce znowu płaskim i zimnym tonem wydobył się z ust jego.
Parę minut matka moja milczała. Wzrok jéj zdawał się przykuty do posadzki, po twarzy migotały różne uczucia; dumy, żalu, gniewu, niepokoju i jakiéjś tajemnéj, z samego dna jéj istoty płynącéj, myśli, która ze wszystkiemi uczuciami toczyła walkę. Podniosła w końcu powieki, a gdy spojrzenie jéj upadło na twarz Henryka, w źrenicach zabłysnął blask gorączkowy, głowa podniosła się dumnie, wargi zadrżały i zdawało mi się, że wnet, wnet wymówią ostre jak sztylet słowo ironii i wzgardy. Ale nagle opadły znów w dół powieki, rumieniec zniknął pod bladością, usta zwarły się, jak w dolegliwém cierpieniu, a na całą twarz straszna wybiła się walka.
Henryk milczał i z nad okularów patrzył na nią ciągle swemi zimnemi blado-żółtemi oczyma.
Wreszcie podniosła się moja matka, stanęła, rękę o stół oparła i że spuszczonemi powiekami wymówiła cichszym, niż zwykle, głosem.
— Jesteś pan szczery, panie S., zanadto szczery... widać zaraz, że nie odbyłeś pan kursów dyplomacyi, i że poezya nie jest pana specyalnością... Przedstawienie jednak pana, jakkolwiek dziwnie sformułowane, przełożę mojéj córce, a o wypadku rozmowy naszéj zawiadomię pana....
Henryk powstał, skłonił się, a wymówiwszy kilka bardzo grzecznych słów pożegnania, opuścił salon. Po chwili koczyk jego, z którego koni nie wyprzęgano, wytoczył się za bramę dziedzińca.
Spojrzałam przez drzwi na moję matkę. Stała ciągle nieruchomie, w téj saméj postawie, w jakiéj opuścił ją Henryk, tylko głowa jéj opadła na piersi, a splecione ręce zwisły pomiędzy fałdy sukni. Podniosłam się i cichemi kroki zbliżyłam się do niéj.
— Mamo — rzekłam, stojąc przed nią, — ja wszystko słyszałam.
Podniosła głowę, jak ze snu zbudzona, i mglistym wzrokiem spojrzała na mnie.
— Słyszałaś? — powtórzyła — i cóż więc powiesz na to?
— Poproszę cię, mamo droga, abyś natychmiast napisała do pana Henryka, że stanowczo odmawiam mu mojéj ręki.
Oczy mojéj matki spoczęły na mnie długiém spojrzeniem.
— Odmawiasz? — wyrzekła zwolna i w zamyśleniu, — tak i ja myślę, że inaczéj uczynić nie należy, a jednak....
Zawahała się, a ja z przyśpieszoném biciem serca czekałam końca jéj mowy.
— A jednak — dodała po chwili z wysileniem, — to dobra, świetna dla ciebie partya....
Żal mię zdjął wielki.
— Matko moja! — zawołałam, — i tyż-to tak mówisz? ty, tak szlachetna sama, tak kochająca mię!
Osunęła się na kanapę i z za łez na mnie patrzyła.
— Tak, — zawołała, — mówię to, bo znam świat, bo wiem, co znaczy w świecie pozycya majątkowa i towarzyska, bo nie mogę zarzucić fałszu słowom pana Henryka, że każdy, oprócz niego, w majątku moim zobaczy same długi, w tobie pannę ubogą, któréj matka ostatkami goni, a ojciec nie posiada także żadnego funduszu. A któż dziś żeni się z panną ubogą? Ach! dziecko moje, ten świat jest okrutny! Zmusza on nieraz serce macierzyńskie do strasznéj walki między godnością osobistą i własnemi pojęciami, a straszném widmem wiecznego osamotnienia i ubóztwa dla istoty, któréj-by niebo przychylić, chciała....
Milczała chwilę, dwa strumienie łez popłynęły po jéj twarzy.
— Nieraz — mówiła daléj, — oskarżają nas, matki o wyrachowane poszukiwanie maryażów dla córek naszych. Lecz, mój Boże, i cóż czynić mamy? Czyliż możemy od razu pogodzić się z myślą, że ukochana przez nas istota pozostanie niepoznaną na zawsze, a gdy nas zabraknie, stanie się pastwą ubóztwa i gorszéj jeszcze nad nie śmieszności, jaką świat przywiązuje do miana staréj panny. Dziewczęta, w innéj żyjące sferze, mają prawo nic nie posiadać, a zawsze znajdzie się ktoś, kto, także nie posiadając nic, prócz pracy swéj i odwagi, poda im rękę miłości i wsparcia. Ale panna, urodzona w naszym świecie, a jakimikolwiek okolicznościami odarta z majątku, niech nie spodziewa się, aby ktokolwiek jéj równy pojął ją za żonę.... Pan Henryk chce się z tobą ożenić dlatego, że grunta jego przytykają do naszych, i że z połączenia jednych i drugich obiecuje sobie wielkie korzyści.... kto inny korzyści tych widziéć nie będzie i minie cię, jak się mija przedmiot piękny, ale nieużyteczny.
I nie znajdziesz w świecie naszym męża dla siebie, a zatém i odpowiedniéj sobie pozycyi....
— A więc — zawołałam z boleścią — mamże dla téj pozycyi wyrzec się wszystkich marzeń moich, zadać fałsz wszystkim moim przeczuciom, zostać żoną człowieka, który mię bierze na to tylko, abym pomiędzy dwiema majętnościami rozkopała kopce graniczne? Nie, moja matko! nie wiem jeszcze dobrze, jakie znaczenie w świecie posiada owa pozycya, o któréj tyle słyszę, ale wiem, że jakiekolwiek-by ono było, nie zrzeknę się dlań tego ideału, który w mojéj duszy zamieszkał. Wolę już, moja matko, do innego należéć świata, niż ten, w którym takie się rzeczy dzieją. Pozwól mi, matko, w inny świat spojrzéć!
Patrzyła na mnie jasnemi oczyma, na których łzy oschły.
— Tak — wyrzekła z wolna — masz ojca, Wacławo! może on przed tobą inny świat otworzy. Może on będzie szczęśliwszy ode mnie! — To rzekłszy, uścisnęła mię z czułością, złączoną z gorączkowym niepokojem.
W godzinę potém z dziedzińca wyjeżdżał konny posłaniec, wiozący Henrykowi stanowczo odmowną odpowiedź.
W przeciągu miesiąca odmówiłam ręki mojéj dwom młodym ludziom, z których jeden posiadał najpiękniejsze imię, drugi najznaczniejszy w okolicy majątek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.