Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/LIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

LIX.

Wszystko przygotowane już było do dalekiéj podróży, jaką odbyć miałam, a Binia, mająca mi towarzyszyć, krzątała się jeszcze około ostatnich pakunków, gdy pewnego ranku przyniesiono mi z poczty list. Na kopercie poznałam pismo Franusia.
Otworzyłam list kuzyna. Poczciwy Franuś obszernie opisywał mi zimę, jaką przepędził w Rodowie. „Szuflady — pisał — ciemniejszemi wydają się jeszcze niż wprzódy; tętna zegarów rozlegają się śród nich jeszcze przyjemniejszém echem; a ilość frywolitków, wyrobionych przez babkę Hortensyą w ciągu długich zimowych wieczorów, jest tak wielką, że w sporządzone z nich kołnierze i mankiety można-by ustroić samę prababkę gór, Ararat, gdyby ta posiadała szyję i ręce, a jeszcze-by się coś z nich dostało pięknéj połowie potomstwa Noego. Zato kwadratów babki Ludgardy coraz mniéj do koszyczka przybywa, bo coraz dłuższe przesiaduje godziny w swoim ustronnym pokoju, a nieraz, przechodząc koło drzwi półotwartych, widzę, jak siedzi naprzeciw okna, za którém wisi białe zimowe niebo, i patrzy na ptaszki, smutnie drzemiące w klatce, a z rękoma nieruchomo splecionemi na leżącéj na kolanach wielkiéj czarnéj księdze, blademi usty szepce niedosłyszalne wyrazy.
Daléj opisywał mi kuzyn o pewnych zmianach, zaszłych w Rodowie. „Zimno, mroźno i cicho w starym wielkim domu, ocienionym odwiecznemi jodłami. Gość rzadki, z wyjątkiem pani Rudolfowéj, która przesiaduje tu całemi tygodniami i coraz większe zdobywa łaski u babki Hortensyi. Powiadają, że całe gospodarstwo domowe i starania około młodszych dzieci zdała na najstarszą córkę, a sama nieledwie już stale zamieszkała dom bogatéj krewnéj. Uniżoność jéj, uległość i pochlebstwa względem téj ostatniéj, nie mają granic. Klęcząc na oba kolana, trzyma przed babką Hortensyą moteczki bawełny, w czasie, gdy ta owija je zwolna i obojętnie; siaduje u jéj nóg na stołeczku i w téj postawie czyta ulubione jéj książki. Często sypia przy jéj łóżku, na kobiercu, położonym na posadzce, i dowodzi, że, w ten sposób sypiając, sny miewa najmilsze. Kilka razy byłem nawet zmuszony do poczucia pewnéj dla pani Rudolfowéj wdzięczności, bo wyręczyła mię w przynoszeniu kłębuszków bawełny, do frywolitków potrzebnéj, i jeździła po nie sama do miastecka, w zamieć straszliwą i mróz trzaskający. Pan Rudolf rzadko i na krótko tylko tu przyjeżdża; Rozalia raz tylko była w Rodowie w ciągu całéj zimy, a i to cały prawie czas swoich odwiedzin spędziła w pokoju babki Ludgardy.
Mimo jednak tę obojętność ojca rodziny i najstarszéj córki, zdaje się, że Rodów z przyległościami i kapitałami zostanie własnością familii Rudolfów, bo dziś już pani Rudolfowa coraz szersze zabiera miejsce, nietylko we względach babki Hortensyi, ale i w jéj domu. W jesieni wzięła już do rąk swych klucz od skarbca, gdzie, jak wiadomo, przechowują się wszystkie kosztowności i klejnoty rodzinne, pod pozorem uporządkowania go. Ale porządkowanie trwa długo, bo kilka miesięcy minęło już od téj pory, a wielkie zardzewiałe klucze od skarbca dziś jeszcze spoczywają w zamkniętéj starannie szufladzie jéj biurka. Zresztą babka Hortensya zaczęła od pewnego czasu coraz częściéj uskarżać się na bóle głowy, a wtedy, gdy najwięcéj ją napastują, pani Rudolfowa dysponuje śniadania i obiady, urządza herbatę, robi honory domu przy gościach i krząta się po wszystkich kątach, przymilając się do babki Hortensyi, całując jéj ręce i kolana, a wszystkich domowych strasząc swemi białemi ząbkami, które teraz co moment już pokazują się w ustawicznym uśmiechu. Wobec niéj i w skutek jéj o to starań, powaga w domu babki Ludgardy, która, lubo zawsze pozorną, ale dla względów przyzwoitości ściśle dawniéj okazywaną była, teraz znikła zupełnie. Biedna, łagodna siostra babki Hortensyi, przesuwa się po domu, więcéj do cienia ludzkiego, niż do człowieka podobna, a pani Rudolfowa nieraz tak na nią spogląda, jakby żałowała dla niéj téj jedwabnéj szeleszczącéj sukni, jaką ją dla światowych pozorów okrywa jéj siostra, tego koronkowego czepca, osłaniającego jéj popielatą głowę, tych pokarmów, które drżącemi rękoma do ust niesie. Żal mi wielki biednéj babki Ludgardy, i patrząc na nią, nieraz myślę sobie: co to znaczy, mój Boże, przebyć całe życie pod cudzym dachem! jakaż to smutna potém starość!”
„Możesz domyślić się, kochana kuzynko — pisał daléj Franuś — że przy takiém położeniu rzeczy, przy ciągłéj prawie obecności pani Rudolfowéj i jéj wzrastającym wpływie, interesa twoje i twojéj matki u babki Hortensyi nie mogą się polepszać, ani téż położenie moje w Rodowie łatwiejszém i przyjemniejszém się nie staje. O was nigdy nikt nie czyni wobec mnie żadnéj wzmianki, ale kilka razy, wchodząc do salonu spostrzegłem, że pani Rudolfowa nagle urwała rozmowę swą z babką, i byłem pewny, że mówiła o twojéj matce, albo o tobie; a że czyniła to w niekorzystny dla was sposób, poznałem ztąd, że na policzkach babki Hortensyi leżały czerwone plamki, jakie ma zawsze, gdy jest nieprzyjemnie wzruszoną, a zęby pani Rudolfowéj błyszczały bielą śród jéj śniadéj twarzy, w szerszym niż kiedykolwiek ukazywane uśmiechu. Niedawno także babka Ludgarda, układając w koszyczek swoje włóczkowe kwadraty, wspomniała głośno, że jeden z nich pomagałaś jéj robić. Głos babki Ludgardy, gdy wymawiała twe imię, był cichy i smutny, i nie wiem dlaczego spojrzała przy tém na mnie, czując może, że ja jeden z obecnych imię to wspominam zawsze z tęsknotą i przywiązaniem. Ale babka Hortensya spojrzała na siostrę, jak to ona umié, surowo i twardo. „Prosiłam cię, Ludgardo — rzekła sucho i ozięble — abyś nigdy nie wspominała przede mną ani o Wacławie, ani o jéj matce.” Babka Ludgarda chciała coś odpowiedziéć, ale pani Rudolfowa przerwała jéj mowę. „Kochana ciociu Ludgardo — zawołała — dlaczego chcesz martwić najdroższą ciotkę Hortensyą wspominaniem tych niewdzięcznych, lekkomyślnych i nierozumnych istot, które nietylko pogardziły jéj łaską i względami, ale jeszcze za tyle doświadczonych dobrodziejstw odpłacają jéj najczarniejszemi obmowami, wyśmiewając ją i ogadując przed światem?” Tak byłem oburzony tą potwarzą rzuconą na was, i tą intrygą, którą tak widocznie pani Rudolfowa urządza na korzyść swoję, a szkodę waszę, iż zwyciężyłem obawę, jaką wzbudza we mnie zawsze obecność babki Hortensyi, i powiedziałem, że ani ty, kuzynko, ani twoja matka, nie obmawiacie z pewnością babki Hortensyi, że jesteście zbyt uczciwe i dumne, abyście to czynić mogły, że są to zapewne fałszywe i na niczém nie uzasadnione wieści, które ktoś złośliwy i niechętny o was rozpuszcza... Nie skończyłem mówić, bo babka Hortensya podniosła zdziwiony wzrok, utopiła we mnie zimne, przenikliwe oczy, i wyciągając ku drzwiom swój długi biały palec, wyrzekła sucho: proszę wyjść. Wyszedłem, ale przez parę tygodni potém, mimo kilkakrotnego wzywania mię do salonów, pozostałem zamknięty w mojéj oficynie, z duszą zbuntowaną przeciw memu nędznemu położeniu, więcéj niż kiedykolwiek”.
Potem opisywał mi smutny stan swego umysłu, bolesne uczucia, jakich doświadcza, gdy myśli o tém, że jak pasożyt żyje na świecie, nic nie robiąc, zjadając kawałek codziennego chleba, rzucany mu, jak pokojowemu pieskowi, z łaski i z pogardą niemal. „Nigdy — pisał — odkąd przestałem być dzieckiem, nie było mi dobrze w tém położeniu, nigdy nie przestawałem rozumiéć, że jestem upokorzony i że przyszłość leży przede mną pusta i zimna! Ale poczucie to wzmogło się o wiele od chwili, w któréj poznałem ciebie, droga kuzynko. Tyś we mnie wzbudziła piérwsze żywsze uczucie serca, ale wraz z niém, los, któremu tak nędznie uległem, przedstawił się mi w całym swym wstydzie i smutku. Jakież bowiem miałem prawo, choćby jedném słowem, lub spojrzeniem, objawić ci to, co dla ciebie czułem, gdym był tak niedołężny, tak słaby, tak głęboko upokorzony i zawstydzony? O! co ucierpiałem tego dnia, gdy, pamiętasz, piérwszy raz przyjechałaś do Rodowa i zobaczyłaś mię w mojéj roli pokojowego wyżła, przynoszącego paniom swym robótki i podnoszącego im kłębuszki, upadłe pod kanapę! O! co ucierpiałem wtedy, widząc twoje przezroczyste i naiwne, ale już takie dumne i myślące oczy, przywiązane do mnie z zadziwieniem i smutkiem! Przenikałem cię... widziałem, jak nikła w tobie ta młoda życzliwość, którąś była dla mnie powzięła na chwilę, jak wzrok twój zatrzymywał się na mnie coraz zimniéj, coraz krócéj, aż odwrócił się całkiem i spoczął na innym człowieku, tak samo, jak ja, niegodnym ciebie, ale pozornie niezależnym, pozornie hardym, dumnym i świetnym, gdym ja musiał być pokornym, cichym, milczącym i zgnębionym. Kuzynko! wtedy jam do reszty wszedł w samego siebie, do reszty zbrzydziłem sobie to próżniacze, bezcelowe, upokarzające istnienie, jakie dotąd wiodłem, i do reszty zbuntowałem się przeciw niemu. Odtąd, każdy kęs chleba, połknięty w Rodowie, ma dla mnie gorycz piołunu; zazdroszczę ubogiemu i ciemnemu włościaninowi, który, w grubéj odziany siermiędze, orze ziemię, lub drzewo rąbie, a po ciężkiéj pracy wraca pod własny dach i zasiada przed strzechą, własnym zarobioną trudem. Wszystkie sny moje przynoszą mi nieustanne marzenia o niezależności, o własnéj, choćby najuboższéj chacie, o własnym, choćby czarnym i twardym chleba bochenku. W snach tych widuję i ciebie, kuzynko Wacławo, ale tylko jak gwiazdę niedościgłą, jak anioła, zawieszonego pod obłokami i litośném okiem spoglądającego na mnie... żebraka, pasożyta! Kuzynko! nie bierz tych wyrazów moich za wyznanie miłośne, bo gdybyś je wzięła za takie, czuję doprawdy, że wydał-bym się w twych oczach jeszcze większéj litości godnym, jeszcze bardziéj śmiesznym, niedorzecznym i niedołężnym. Wiem dobrze, iż żadnéj na ziemi kobiecie nie mam prawa mówić o miłości. Bo i cóż mógł-bym jéj z miłością mą przynieść w darze? Jakie czyny, jaką zasługę, jaką wartość moralną mógł-bym połączyć, aby mi były w tém wyznaniu poparciem? Co mógł-bym wraz z miłością ofiarować wybranéj mojéj? Serce poczciwe może, pragnące wybawienia z toni, w jaką popadło, ale słabe i jak wosk miękkie, bez hartu; ręce białe, lecz niedołężne i rozpróżniaczone; dach cudzy i chleb jałmużny, i młode lata moje w bezczynności i upokorzeniu spędzone! Nie, kuzynko, mimo upokorzenia mego, jestem zbyt hardy, mimo słabości, zbyt uczciwy, aby ze smutnemi darami temi przyjść do ukochanéj kobiety i prosić, by je ode mnie przyjęła. Mam tyle rozsądku, iż wiem, że szczęście nie przychodzi na zawołanie, że, aby je zdobyć, trzeba żyć inaczéj, niż ja dotąd żyłem...
„Nie bierz więc tego, com ci napisał, za wyznanie miłośne, błagam cię o to, bo nie chcę, abyś mną do reszty wzgardziła...
„Tak, była chwila, krótka jak sen, wyśniony w pięknéj gwiaździstéj nocy letniéj, w któréj zamarzyłem o twoich cudownych, niewinnych, a zarazem rozumnych oczach, o twojém sercu, pełném skarbów nietkniętych... tak... zamarzyłem o tobie; ale prędko, bardzo prędko obudziłem się ze snu gwiaździstego, obejrzałem się wkoło siebie, spojrzałem na dach cudzy, co okrywał mą głowę, na stół cudzy, co mi dawał pożywienie, na ręce moje bezwładne, na kark mój zgięty w upokorzeniach, na czoło me, pociemniałe od wstydu, i zrzekłem się mego marzenia.. na wieki! Kuzynko Wacławo, teraz proszę cię tylko o to, abyś mi była zawsze siostrą i przyjaciółką, a pragnę, abym na twe przywiązanie braterskie, które mi teraz dajesz darmo i jak jałmużnę, kiedyś uczciwie mógł zarobić i zasłużyć.
„Nie wiem jeszcze, co uczynię i jak postąpię, ale wiem, że nie długo już zostanę w Rodowie. Każdy dzień przebyty wiekiem mi się wydaje i wszystkiemi władzami méj istoty wyrywam się w świat szeroki, aby na nim zdobyć miejsce pod słońcem. Nie wiem, w jaką obrócę się stronę i kędy skieruję moje kroki i gorące chęci odmiany sposobu życia; rozglądam się wokoło i ufam, że pragnienia moje nie spełzną na niczém, że kiedyś jeszcze zostanę człowiekiem i będę godnym, abyś mnie nazwała bratem swym i przyjacielem.”
Przeczytawszy ten list Franusia, długo siedziałam zamyślona, potém otworzyłam szufladę biurka i dostałam z niéj pugilares. Było w nim kilka asygnat, przedstawiających sporą sumkę, a zaoszczędzonych przeze mnie z pensyi miesięcznéj, którą przez całą zimę otrzymywałam od matki na drobiazgi i różne zachcianki.
Położyłam przed sobą pieniądze, usiadłam przy biurku i natychmiast odpisałam Franusiowi w następny sposób:
„Kochany kuzynie! czy pamiętasz ten dzień, w którym piérwszy raz, po powrocie mym z pensyi, przyjechałeś do nas i znalazłeś mię stojącą nieruchomie na progu, z frendzlą od sukni splątaną z firanką?
„Jestem pewna, że pamiętasz ten drobny, dziecinny wypadek i to, jak prosiłam cię wtedy, abyś wprzódy wybawił mię z niewoli, w jaką popadłam i, że uczyniłeś to bardzo chętnie. Otóż wet za wet, kochany kuzynku! Uwolniłeś mię kiedyś z jedwabnych więzów, które, niby symbol wszelkich innych więzów, skrępowały mię były w piérwszym zaraz dniu mego śród świata pobytu; teraz ja przychodzę do ciebie z prośbą, abyś mi pozwolił wybawić cię z niewoli, któréj cały ciężar i smutek nie od dziś już pojmuję i odczuwam.
„Jutro, kochany kuzynie, wyjeżdżam do mego ojca, aby pozostać przy nim przez czas nieokreślony. Przyjeżdżaj także do K., gdzie się znajdować będę, a jestem pewna, że u ojca mego znajdziesz skuteczną radę w twych o przyszłość troskach. Podróż to daleka i wymaga pewnych kosztów, dlatego razem z tym listem posyłam ci trochę pieniędzy, które mi pozostały od zbytkownych sprawunków zimowych, a teraz są mi już całkiem niepotrzebne. Jestem przekonaną, że gdy pomyślisz o tém, iż przysyła ci je przywiązana twoja siostra i przyjaciółka, chętnie i bez przykrości przyjmiesz tę drobną ode mnie przysługę. Uważaj ją zresztą jako dług, z którego się mi wtedy uiścisz, gdy nauczysz się pracować i zapracujesz sobie wiele, wiele pieniędzy.
„Do prędkiego więc zobaczenia, drogi kuzynie! z niecierpliwością oczekiwać cię będę wraz moim ojcem, któremu cię ślicznie zarekomenduję i którego poproszę, aby był dobrym, bardzo dobrym doradzcą i przewodnikiem dla mego kochanego braciszka”.
Zaledwie zdołałam list ten wysłać na pocztę, gdy w przyległym pokoju dał się słyszéć szelest sukien i ożywiony gwar kilku wesoło rozmawiających głosów. Były to najbliższe mi towarzyszki, które zmówiły się i przyjechały jednocześnie, aby mię pożegnać. W kilka minut potém obsiadłyśmy wszystkie okrągły stół, umieszczony po środku mego blado-różowego pokoju.
Dwa przeciwlegle zawieszone zwierciadła odbijały w sobie wieniec sześciu naszych twarzy i postaci, młodych zaprawdę, bo najstarsza z nas Helena miała 22 lata, najmłodsza Zosia 17.
Tuż nad naszemi głowami unosiły się pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, zdawały się potrząsać swoim wiankiem z róż i uśmiechać się do nas filuternie. Zenia opowiadała o swych wesołych na przyszłość projektach.
— Za miesiąc — mówiła — wyjeżdżamy z Michałem za granicę.
Zatrzymamy się po drodze w Warszawie, Krakowie, Wiedniu, zwiedzimy część Niemiec i Szwajcaryi, na całe kilka miesięcy pojedziemy do Paryża. W Warszawie mam parę domów znajomych, w Dreznie mieszka moja rodzona ciotka z córkami swemi, młodemi pannami, w Paryżu nie zabraknie téż pewnie znajomych, za których pośrednictwem zabierzemy liczniejsze stosunki. Możecie więc wyobrazić sobie, jak zachwycająco będę się bawiła.
— Co do mnie — ozwała się Helenka — w Maju puszczam się także w podróż z mamą i stryjeczną moją siostrą, ale w zupełnie innym celu, niż Zenia. Bo gdy ona goni za zabawą, rozmaitością i wrażeniami, ja pojadę do Włoch po zdrowie. Dwa tygodnie temu, kochani moi rodzice, przestraszeni moim coraz częstszym kaszlem, a może i tém najbardziéj, że coraz więcéj blednę, chudnę, a zatém i szpetnieję, zebrali walne konsylium lekarzy, którzy jednogłośnie osądzili, że powinnam jakiś czas przemieszkać pod szafirowém niebem Italii. Ażeby zaś podróż weselszą mi uczynić, stryj mój wysyła z nami za granicę swoję najstarszą córkę, z którą się bardzo kochamy, a która także od pewnego czasu zaczęła cierpiéć trochę na zdrowiu.
— Taką rzeczą — rzekła Zenia — rozjeżdżamy się wszystkie w różne strony świata. Wacława wyjeżdża do ojca, ty, Helenko, do Włoch, ja do Paryża, Zosia tylko i Emilka zostaną w jednych stronach i blizko siebie.
— Tak, bardzo blizko, bo o dwie mile tylko — ozwała się Emilka.
— A jeżeli ze mnie dobra wróżka, to wkrótce zbliżycie się z sobą jeszcze bardziéj — odezwała się Helenka, filuternie spoglądając na Zosię.
— W jakiż to sposób? — spytała nagle Zosia, podnosząc na Helenkę swoje zamglone oczy.
Helenka pogroziła jéj żartobliwie.
— No, w jaki to już sposób nastąpi, to do mnie nic nie należy, ale gdy patrzę na ciebie, Zosiu, i na twego brata, i jeszcze na kogoś trzeciego, to zdaje mi się, że napewno zbliżysz się do Emilki jeszcze bardziéj, niż teraz...
— Moja Helenko — przerwała Zosia z nagłym rumieńcem na twarzy; jednocześnie martwe jéj źrenice zapaliły się iskrami energii, jakie pokazywały się w nich dawniéj, a od pewnego czasu zupełnie znikły. — Moja Helenko — powtórzyła raz jeszcze i chciała snadź wyrzec energiczne słowo zaprzeczenia; ale nagle pobladła znowu, wzrok jéj zagasł, usta zadrżały i nic nie powiedziała. Pochyliła tylko śliczną swą głowę, ręce skrzyżowała na piersi i znowu cała osoba jéj zdawała się wyrażać: „wszystko mi jedno! teraz wszystko mi już jedno!” Po obiedzie i kilko-godzinnéj jeszcze gawędce, młode przyjaciółki moje powstały i zabierały się do odjazdu.
— Bądź zdrowa, Waciu — mówiła, ściskając mnie, Zenia — będę pisała do ciebie z za granicy. Opiszę ci szczegółowo, jak będę bawiła w Dreznie i w Paryżu...
— Smutno, bardzo smutno będzie mi na wsi bez ciebie — szeptała do mego ucha Emilka — może mi dasz jakie polecenie do swego kuzyna, pana Franciszka? — spytała nagle, przy czém zapłoniła się.
— Wacławo — rzekła Helena, trzymając moję rękę i ze smutkiem patrząc na mnie, — może już nigdy nie zobaczymy się z sobą... może zostanę na zawsze we Włoszech, zasypana ziemią pod cieniem jakiego mirtowego gaju...
— Przebacz mi, Waciu, że od pewnego czasu byłam obojętną dla ciebie — z cicha mówiła Zosia, obejmując mię ramieniem — teraz, gdy się z tobą rozstaję, czuję, iż to źle było z méj strony i że cię zawsze kocham. Ale widzisz, od tego czasu, co wiesz... tak mi źle, pusto i chłodno na świecie i tak mi już wszystko jedno... i tak mię nic nie obchodzi... jeden tylko Lubomir i ty, moja droga.. ale i ty odjeżdżasz...
Ściskałam je wszystkie z kolei i obejmowałam wzrokiem pełnym przyjaźni i rozczulenia. Dobre, ukochane, śliczne towarzyszki moje, jakiż los czeka was wszystkie? Jakąż będzie ta przyszłość, która zaczyna dopiéro odsłaniać przed wami różek swéj tajemniczéj zasłony?
Biedne, kochane towarzyszki moje! Kiedy i jak was zobaczę znowu? i jakiemi staniemy się wszystkie, gdy się spotkamy na téj ziemi po wielu upłynionych miesiącach, lub latach może? Czy wszystkie wreszcie spotkamy się z sobą, czy któréjkolwiek z nas na zawsze nie zabierze śmierć, lub straszniejsze od śmierci burze życia?...
Emilka szlochała na dobre, Zenia całowała mnie wpół śmiejąc się przy wzmiankach o Paryżu, wpół płacząc na myśl, że rozstaje się ze mną. W błyszczących oczach Helenki paliły się dwie łzy, jak wielkie brylanty, i staczały się i wysychały prędko na policzkach z chorobliwym rumieńcem. Zosia, od stóp do głowy owinięta w ciemne fałdziste okrycie, w kapelusiku, którego pióro głęboki cień rzucało na jéj blade czoło, stała u progu, gotowa do wyjścia, ale patrzyła jeszcze na mnie, a w zamglonych jéj źrenicach, to ukazywały się, to znikały drobne iskierki gorącéj i energicznéj duszy, które, obok biernego wyrazu twarzy, wyglądały jak tragicznych przyszłych przeznaczeń zapowiedź. Raz jeszcze rozległo się wkoło mnie kilkorgiem powtórzone ust: „bądź zdrowa! bądź zdrowa!” potém zamknęły się drzwi... w bramie zaturkotały powozy... i zostałam sama.
Otworzyłam okno, bo wieczór był już wiosenny i ciepły, i spojrzałam w dół na ulicę. Pod oknami szybko przejeżdżał koczyk odkryty, w nim siedziała Helenka i Zosia. Podniosły raz jeszcze twarze ku memu oknu i przesłały mi ręką znak pożegnania.
Odwróciłam się i szczerze zapłakałam.
Nazajutrz... nie! tego opisywać nie będę — tego opisać niepodobna... pożegnałam moję matkę.
Dziś jeszcze zdaje mi się, iż czuję ten długi uścisk, jakim przycisnęła mię do swéj piersi, ten pocałunek, jakim do mego czoła przylgnęła.
Dziś jeszcze zdaje mi się, że widzę ją z twarzą bladą, z głębokiemi na czole fałdami, z dwoma strumieniami łez cichych, co się z jéj oczu toczyły, patrzącą na mnie z za szyby okna, gdym z nieodstępną moją Binią wsiadała do pocztowemi końmi zaprzężonéj karety.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.