Pamiętnik (Brzozowski)/25.XII.1910

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł 25.XII.1910
Pochodzenie Pamiętnik
Redaktor Ostap Ortwin
Wydawca Anna Brzozowska, E. Wende i S-ka
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


25. XII.
W książce Dawida[1] ważne są dla mnie te stronice, gdzie ukazuje on, że moc, zdolność, siła wykonania, stanowią właściwą podstawę, naturę naszej świadomej woli. Pozostaje to w związku z uwagami poprzedniemi, ale ma także znaczenie dla mojej teoryo-poznawczej analizy pracy. Ma znaczenie i dla innych jeszcze zagadnień i spraw. Np. wciąż jeszcze mnie irytuje błazeńska uwaga Feldmana o mojej analizie teatru Wyspiańskiego. Idzie tu o tego rodzaju związek. Taki W. F. bezwzględnie nie czuje rzeczywistości faktów duchowych, t. j. nie zdaje sobie sprawy, że wypełniają one równie szczelnie pewne granice, jak fakty, zwane materyalne. Są, czem są, czem jedynie mogą być — pewną sumą w pewien sposób, a więc nie w inny, zorganizowanego, zużytego życia. Brak mi tu terminologii, choć tak dawno już myślę o tych przedmiotach.



Heglizm. Jest zasadniczą prawdą heglizmu to, że ujmuje on w sposób abstrakcyjnie-aprioryczny pewne elementarne i głębokie momenty istnienia ludzkiego. Irzykowski, gdyby nie poprzestawał na uprzedzeniach fragmentarycznych, musiałby to zrozumieć. Zarzuca on heglizmowi to, że całe życie ludzkie przedstawione jest w tym układzie myśli, jako pewien samo-realizujący się i samo-stwarzający się właściwie plan. Zwróćmy jednak uwagę na następujące fakty. Każda postać życia, każda postać działalności ludzkiej, staje się warunkiem określającym wszystkie inne fakty życia; będą one odtąd musiały rozwijać się, mieć miejsce nawet, jeżeli nie pod jej wpływem, to w każdym razie w jej obecności. Każda postać działalności, każda forma życia, każdy fakt życia staje się momentem wszystkich innych. Gdy teraz zważymy, że pośród tych wszystkich innych są fakty różnych stałości, ciągłości, zdolności trwania, przekazywania zdobyczy, zaborczości, utrwalania się, — spostrzeżemy, że mamy w nich coś bardzo analogicznego do ustalającej się dynamicznie jedności rozwoju. Wreszcie: każdy fakt życiowy staje się momentem wszystkich innych, nawet gdy istnieje między nimi sprzeczność, jeden i drugi są w tej samej naturze ludzkiej i ta musi od pierwszego przejść do drugiego, ale pierwszy (szematyzujemy tu) — określał ją, był nią, ma teraz ona określać samą siebie w kierunku drugiego. — Ona jest materyałem tego drugiego, sumą jego szans, ale ona była określona przez pierwszy, więc właściwie każdy stosunek negatywny, musi ustąpić pozytywnemu — jest jego postacią: i dlatego pomimo różnice, niema różnicy między rozumnem i rzeczywistem.



Katolicyzm. Jeszcze więcej prawd tego rodzaju. Bóg wszechobecny: każdy fakt życia najbardziej przelotny, określa życie, jest niem raz na zawsze, więc jest utrwalony w tem, co w zestawieniu z jednostką, z chwilą jest trwaniem, pewnym sensem trwania i nietylko czasem, ale źródłem samego czasu: samą potęgą życia ludzkiego. Więc żyjąc, musimy mieć tę prawdę przed oczyma.
Spowiedź. Nie ja sam rozstrzygam, gdyż ja jestem zawsze tylko pewną postacią życia, ale właśnie samo życie — przypadkowość księdza jest tu równoważnikiem nieskończonej wielorakości gatunku. Spowiedź przedśmiertna — ostatnie słowo, jakby z samym gatunkiem ludzkim. Piekło, jako idea: niezniszczalność czynów. Może nawet jeszcze głębiej: bezpowrotność do łączności z ludzkością po pewnych czynach, z bezwzględnej izolacyi zła bezwzględnego. Trójca[2] — wytłómaczyłem w Ideach: zerwanie z antropomorfizmem, dogmatyzmem, jedyna forma czucia życia, jako życia, t. j.: jako czegoś, co w każdej chwili ma być, co nie jest i nie może być w żadnem pojęciu zamknięte.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby można było, — gdyby sam katolicyzm nie sprzeciwiał się takiemu zakreśleniu granic, — traktować katolicyzm jako wyłącznie ludzkie dzieło, trzeba byłoby przyznać, że zawiera on sumę najgłębszych, najszerszych i najbogatszych prawd, że jest niezwalczony.
Nie może być porównania pomiędzy nim, jako filozofią, a jakąkolwiekbądź inną.
Ale katolicyzm występuje nie jako filozofia, nie jako nauka nawet o nadprzyrodzonem, lecz jako nadprzyrodzony, nadludzki fakt.



Plemię papuzie! Do obrzydliwości powtarzane frazesy o nadczłowieku — tu stoi przed wami rzecz żywa i mówi w każdej chwili: jesteście czemś więcej, niż tem, co wy uważacie za człowieka a nawet za nadczłowieka.
Nie każe nam poprzestawać na teoryi, ale tworzy nadludzkie fakty, bo wierzący: Newman, Pascal, Bernard, setki tysięcy innych żyją i żyli w dziedzinie niemożliwości dla nich ziszczonej.
To samo tu twarde prawo. Jest się lub nie jest. Ma się lub nie ma w sobie tego życia i takiego życia.



Francya XVII wieku, nieustannie powraca w moich myślach. Dlaczego? Być może w znacznej mierze dlatego, że jest to napewno świat inny od wszystkiego tego, co dzisiaj naszą inteligencyę zajmuje, że tu a priori jestem już zabezpieczony: mógłbym odpocząć. Nie potrzebowałbym zwalczać pokus polemicznych, nie byłoby ich. Być może, także instynkt trafnie mi mówi, że jest to przedmiot nie przekraczający zasadniczo moich zdolności. Myśl, racyonalizm, logika, analiza, dedukcya, kompozycya myślowa tu przemagają. Namiętność jest opanowana, jest jednak. Może też i vis medicatrix naturae: przedmiot ten stałby się dla mnie leczniczą szkołą myśli. Musiałbym znowu wrócić do dawnych nałogów myśli, gdy byłem jeszcze niewprawnym, naiwnym, ale sumienniejszym, niż kiedykolwiek, pisarzem. W Ideach spłaciłem dług wdzięczności Przybyszewskiemu[3], — może więcej niż to: uległem pokusie sentymentu i patosu stylowego, — może także pewne powiedzenie M. Limanowskiego[4] popchnęło mnie. W każdym razie ta sprawa ma i inne strony. Niewątpliwie Przybyszewski był tem dla mojej filozoficznej walki z sobą, com powiedział. Można przypuszczać, że i bez niego miałoby miejsce zasadniczo to samo. Miałoby, — tu zaś tak właśnie rzeczy miały miejsce. — Nie było bez niego, lecz z nim, ale, powtarzam: było i co innego. Jeżeli na filozofa miał on wpływ ożywiający — to pisarzowi w wielu względach zaszkodził: zanadto przejąłem się myślą, że pisanie, tworzenie, jest to wyrażanie siebie, nie zaś tworzenie jasnych i zdolnych trwać w słowie przedmiotów myślowych. Taine, który przed okresem Przybyszewszczyzny był moim mistrzem w pisarstwie, niewątpliwie utrwalił we mnie pojęcie pisarstwa o tym właśnie charakterze. Prawda, umiałem na razie tworzyć tylko przedmioty à la Taine, ale byłbym się wyzbył tej ograniczoność. Natomiast na cały szereg lat, aż po te dni ostatnie, utraciłem z oczu wogóle te perspektywy, cele wysiłku pisarskiego. Przedmiot przestał być kategoryą w mem pisaniu, tak, jak nie jest on nią dzisiaj a żadnego wybitniejszego pisarza polskiego młodszej generacyi. Tylko Reymont, Sieroszewski, szczególniej ten ostatni, mogą być rozważani z tego punktu widzenia. Biedny i pomimo wszystko szlachetny jako umysł, i silny jako tendencya artystyczna J. A. Kisielewski, miał wyczucie swojej odrębności, ale miał za mało siły moralnej, by dojść do całkowitego rozumienia, zbyt łatwo wierzył, że dość jest powiedzieć: »ja jestem klasykiem«, że dość jest chcieć być klasykiem!
Wydaje mi się niewątpliwem, że dla zrozumienia romantyzmu XIX stulecia, trzeba znać dobrze kulturę XVII stulecia, a następnie już z niesłychaną przenikliwością badać kulturę XVII stulecia fakt po fakcie, pozbywszy się przedtem wiary w uznawane i ustalone, otoczone rozgłosem konstrukcye. Trzeba też — o ile wogóle nie uda się zniweczyć naukowo samego tego terminu romantyzm, — wyodrębnić romantyzm XIX stulecia od form pokrewnych, które są, lub też nie są zazwyczaj oznaczone przez to miano. Taka Zofia Nałkowska, osoba, która gdyby chciała się uczyć, gdyby znała fakty i gdyby naturalnie zdobyła się na odwagę odzyskiwania powolnego sumienności intellektualnej, będzie naprawdę wierzyć, że W. Feldman wie wogóle, o czem mówi, gdy rzuca ona na los szczęścia swoje »ale«, »a przecież« ex re moich usiłowań stworzenia klasyfikacyi romantyzmu. Niewątpliwie, że to odbiera chęć do pracy.
Romantyzm dla W. F. dla Z. N., dla całej poczciwej polskiej publiczności, to sprawa prosta: od Obermana[5] do Micheleta, od Hoffmanna do Stendhala, od Mérimée’go do Leroux lub Novalisa, od Fr. Schlegla do Gautiera, od Mickiewicza do Murgera, od Mazziniego do Heinego, od Baudelaire’a do Carlyle’a, od Słowackiego do Feuerbacha, i od Shelleya do Kl. Brentana — to dla nich wszystko proste i łatwe do ujęcia. Dźwięki raczej niż słowa, rzeczy całkiem nieobecne. Ileż tu odcieni rzuca się w oczy przy pierwszem objęciu wzrokiem niedokładnie znanej, a więc uboższej, mniej różnorodnej wielorakości.



Romantycy — to ludzie, którzy wierzą, że ich ja, ich sposób czucia jest sprawdzianem zasadniczym.
Ale jakiego czucia?
Co znaczy być sprawdzianem?
Byron poprzestaje na swojem czuciu. Novalis z niego wysnuwa świat. Nie zdołam dzisiaj mówić o tem. Z umysłu chcę się powstrzymywać od zapisywania obecnie myśli ogólnych. Gdybym mógł, gdybym mógł kształcić się tylko przez rok, przez jeden tylko rok, nie teoretyzowałbym wcale. Dla każdego pisarza romantycznego tworzyłbym odrębny kwestyonaryusz i potem dopiero szukał punktów zbieżności i przecięcia.



Mój Boże, mój Boże! dlaczego nie mogę pracować jakbym mógł, bo mógłbym. Zmieniłbym charakter polskiej literatury na całe pokolenia i byłbym szczęśliwy, ale muszę żyć w ciągłym braku książek i dręczyć się wyrzutami sumienia, gdy się kształcę zamiast pisać. Teraz, przed 6 tygodniami, był mi potrzebny Moliere. S., z Wiednia mieli go wysłać. To rzekomo kulturalni ludzie, mogliby wiedzieć, co to jest praca pisarza — ale Moliere ciągle jest w »drodze«. Czy przyjdzie? kiedy przyjdzie? Nie będę już miał dla niego moralnie miejsca w mym mikrokosmie, ale nie było przykładu, aby ktokolwiek z moich znajomych, przyjaciół, zwrócił uwagę na moje najusilniejsze prośby, gdy idzie o książki. Komu dziś może być potrzebny Moliere! Oczywiście, to mój kaprys. Czem jest Moliere z punktu widzenia »wagneryanizmu«. Gdybym miał siłę po temu, gdybym miał czas po temu, rozpocząłbym kampanię przeciwko hegemonii niemiecko-modernistycznych punktów widzenia w Polsce. Ta mieszanina rococa i brutalności, bezdziejowości, pedantyzmu, braku smaku. Bo tu nie chodzi o Kanta, Hegla, Goethego, nie chodzi o niemiecką literaturę. Czy istnieje niemiecka kultura już teraz? Nie wiem i nie użyłem (?) tego wyrazu. Ale to, co przelewa się dzisiaj przez łyczakowskie, zwiedeńszczone, zberlinizowane głowy, nie jest ani niemiecką, ani kulturą. Goethe! E... znajduje, że proza Goethego jest źle pisana po niemiecku, i to szczerze. — Więc po co Moliere? Mój drogi Boże! Labruyere i Pascal, Montaigne i Moliere — jest przecież jeszcze ten świat. Możesz żyć z tymi ludźmi, jeszcześ nie zaprzedał duszy dymiącemu się bezładowi sentymentów, zachcianek melodramatycznych, antropomorficznych, jeszcze czujesz i cenisz jasność!
Memento! Umacniaj stosunki z tym światem; wrośnij weń. Narzuć go samemu sobie i Polsce. Ten stan rzeczy trwać nie może. Szkoda Nałkowskiej.



Pamiętam minę Dawida, gdym mu mówił, że chcę pisać o S. T. Coleridge’u. To luksus. Naturalnie. Literatura wogóle jest to luksus, jeśli się wierzy w politykę, ale literatura subtelnie, dokładnie z miłością znana literatura, to jedna z najniezawodniejszych dróg, prowadzących do wyzwolenia od brutalnie głupich i deprawujących zabobonów politycznych.
E... nie zadawałby tak bezwzględnie, zaraz, bez wahania i zwłoki pytania, co myślą koła postępowe, z jakich kół? gdyby literatura nie była dla niego wielkiem »abstractum«, gdzie krzyżują się mgliste możliwości. Wyobrażam sobie jak byłby zgorszony Dawid, gdybym chciał drukować za dawnych czasów w Głosie o Coleridge’u, albo o Lambie, albo o Ben Jonsonie, albo o Burtonie[6] od Melancholii albo o T. Brownie.



Mój Boże, daj mi wytrwać!
Teraz niewątpliwie nawet najzacniejszy, drogi mój Ortwin, jest zły na mnie, że czas trawię i ja sam umiem patrzeć na siebie Jego oczami i jeszcze innymi, surowiej potępiającymi tę »perwersyę«, jak mówi E. A. Poe, a przecież te moje zwłoki, nieprodukcyjne godziny, dnie, tygodnie, to znowu rosnąca przyszłość moja. Musiałem nietylko odświeżyć duszę, ale ją i wyplątać — nietylko wywikłać ją, ale i zaopatrzyć w narzędzia, dodać odwagi. A tak mi ciężko i tak mi smutno.
Z kim jestem i dla kogo pracuję? Moj Boże drogi, daj mi tylko jasne przekonania w tym względzie: umacniam je sobie co wieczór, podmurowuję — rano spłukały je już fale, piasek lotny schłonął i tylko śmiech, śmieszność, niezadowolenie, brak wiary w siebie.



Myślałem, że książka Boswella o Johnsonie[7] przygnębi mię, że ukaże mi niezmordowaność bajeczną, nie znającą słabości — ale drogi Boswell. Johnson żyje i będzie mi odtąd towarzyszył. Pełen słabości, zwątpień, tak bardzo nie po dzisiejszemu blizki. Soczysta to była gleba, ten wiek XVIII, nie wstydziliśmy się jeszcze wtedy, że jesteśmy określonymi ludźmi, nie łączyliśmy zaniedbania, wystygłego cynizmu dla powszedniej rzeczywistości z dumą bezwzględnego nie, zbawcy, nie, »czynnika ekonomicznego« »tendencyi dyalektycznej«, «prawa przyrody«. Cała brutalność powstająca samorodnie i nieuchronnie w duszy żyjącej poza ciepłem zrośnięciem z pewną naiwną obyczajowością, w duszach nie znających ludzkiej strony religii, chociażby nawet boska nie należała do rzędu omijanych i zwalczanych frazesem, — występuje w konsekwencyi politycznej, nieubłaganości radykalizmu. Zaniedbany wewnętrznie, mało wrażliwy, nie znający przywiązań, nie ceniący i nie potrzebujący sztuki, posiada dużo zalet jako polityk. To są wartości w polityce, w dziennikarstwie, dlatego niema przymierza z tymi ludźmi. To klęska i szarańcza intelektualna, nieprzyjaciel prawdy zawsze subtelnej, sztuki zawsze bezinteresownej, filozofii, której obym umiał pozostać teraz już przynajmniej wierny.



Poezya Blake’a jest jednym z wyjątkowych wypadków w dziejach ducha ludzkiego. Trzeba tylko ufać własnemu entuzyazmowi, aby widzieć, że Blake jest nietylko natchnionem narzędziem podmuchów nieskończoności, lecz jasnym i głęboko świadomym własnych celów umysłem. Jest to dziwna struktura, której plan, całość można widzieć jedynie w świetle błyskawicy, ale to jest u nas; u samego Blake’a moment spokoju, jasnej pewności odgrywał o wiele większą rolę. Bezwątpienia nie jest to umysł jasny według rozpowszechnionego typu planów i jasności, ale nie trzeba utożsamiać odczucia obcości, zadziwienia z naszej strony z brakiem stałych i świadomych własnych praw, pierwiastków w umyśle samego twórcy.





  1. Wzmianka o książce J. Wł. Dawida, p. t.: Inteligencya, wola i zdolność do pracy.
  2. O dogmacie Trójcy patrz w „Ideach“ roz. o Loisym, str. 487.
  3. W Ideach spłaciłem dług wdzięczności Przybyszewskiemu — patrz przedmowa do Idei, str. XV—XVIII.
  4. M. Limanowski, geolog, syn Bolesława Limanowskiego, przyjaciel autora i jeden z tej szczupłej garstki obrońców, która miała odwagę go bronić, a nie tchórzliwie umywać ręce.
  5. Oberman, znana powieść francuskiego autora Etienne Rivert de Senancourt’a (1770—1846), wyd. w r. 1804).
  6. Robert Burton, polihistor angielski (1577—1640), autor dzieła The anatomy of melancholy (Oxford, 1621). Patrz Taine Hipolit. Histoire de la Littérature Anglaise. T. I. Str. 374 i n.
  7. Mowa o dziele The life of Samuel Johnson by James Boswell, 2 t. London. Published by J. M. Dent & Co. O książce tej pisze mi Brzozowski w liście z 26 stycznia 1911 r.
    »Leżąc w łóżku, przeczytałem książkę cudowną: życie dr. Samuela Johnsona, napisane przez Boswella, olbrzymie dzieło, które czyni nas raz na zawsze osobistymi znajomymi człowieka niemal sokratycznego. Biografia nigdy nie dała tak żywego poczucia indywidualności; nie wiem, czy to jest tłómaczone, ale w Angli to jedna z najpopularniejszych książek«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Ostap Ortwin, Stanisław Brzozowski.