Pamiątka po pradziadku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Pamiątka po pradziadku
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAMIĄTKA PO PRADZIADKU.
PAMIĄTKA PO PRADZIADKU.


Zebrało się ludu dużo na naradę do księdza proboszcza aby, po rozpatrzeniu sprawy całej i mądrym namyśle, nie już jako tako do ładu dojść z panią Komnacką, ale całą sprawę raz z nią zakończyć. Była to baba, jak organista mówił: z piekła rodem. Niech gdziebądź plotka się jaka urodzi, to ona ją wykołysze, wyniańczy i taką niestworę z niej zrobi, że mąż żonę kijem obije, syn przeciw rodzicielowi stanie, córka z matką się pokłóci, rodzeni poswarzą się bracia, a przyjaciele najlepsi, jak wilki złe, bokiem spojrzą na siebie; w najspokojniejszej wsi zakotłuje się zaraz, jak war w garnku, byleby pani Komnacka wrota jej przestąpiła, nawet ksiądz proboszcz rozfukał się raz był okrutnie na dławidudę swojego, gdy pani Komnacka drogę mu przeszła, a on nie miał wody święconej pod ręką. Ni perswazye gospodarzy statecznych, ni mądre księdza kazania nie wpływały na babę-jędzę, która wszędzie nos swój musiała wsadzić, najzgodniejsze małżeństwo pokłócić, najbardziej kochającą się rodzinę poróżnić. Aby dzień zaświtał, już jedną i drugą sąsiadkę łapie ta baba utrapiona i szuszu, to tej, to tej na ucho, miele ozorem, niczem młyn amerykański.
— Wiesz, kumciu?
— Nie wiem.
— To słuchaj...
Albo:
— Kumciu, wiesz?
— Wiem!
— To posłuchaj...
A że człek ciekaw jest zawsze, więc ucha nastawia, a baba trzepie i trzepie, dopóki nie postawi na swojem i nie podniesie na nogi wsi całej. Wszczyna się rwetes, klątwy, bójki, połajanki: ty taki, ty owaki! ty taka, ty owaka! a baba dolewa oliwy do ognia i szasta się, jak miotła, po kątach wszystkich, tylko że śmiecia nie wyrzuca, lecz coraz więcej go przysparza. Wiedźma nie wiedźma, bies nie bies! ale tak ludziom dokuczyła, że postanowili ład nakoniec z nią zrobić i rzecz całą w wielkiej tajemnicy przeprowadzić.
Tajemnica przed panią Komnacką?... to ci gadanie!
Zebrali się w lesie, a każdy ciupasem na umówioną polankę przydybał, lecz wnet i pani Komnacka się zjawiła; zgromadzili się przed północką w pustej oborze dziedzica, a już w progu przywitała ich wiedźma; do starej pod lasem rudery się wsunęli, drzwi zaparli, okna wszystkie zatkali — nic to nie pomogło: pani Komnacka przez komin się wsunęła i niby wiecownica zaraz na ławie siadła.
Rozpacz ogarnęła wszystkich.
Organista zaproponował spławić babę i jeżeliby na dno rzeki nie poszła, na stosie spalić, ale ksiądz proboszcz dwukrotnie: nie wypada! powiedział, i raz jeszcze do sumienia pani Komnackiej przemówił. Wiedział, że nic z tego nie będzie, lecz może ją się uprosi, ubłaga, wszyscy zaś byli gotowi do ofiary największej, aby raz wreszcie pozbyć się obrazy boskiej i spokój mieć.
Zerwali ze schadzkami. Narada, to narada!... Niech na niej i pani Komnacka się znajdzie i raz się już dowie, jako ludziom wszystkim obrzydła, co zamierzają uczynić i jakie może nieszczęście ją spotkać, albo: jeżeli groźby i prośby na nic, to jakiej zapłaty zażąda, by raz wreszcie ustatkować się zechciała.
Zebrali się tedy u księdza proboszcza i panią Komnacka poprosili. Przyszła, a jakże! w biały czepiec ubrana, w spódnicy szeleszczącej, z zawieszonymi koralami na szyi pomarszczonej a żółtej, jak wosk. Nikt przy niej siedzieć nie chciał, bo stara wiedźma tabaki zażywała i pchała ją w nos garściami całemi, a było w co pchać, bo nos był, niczem puzdro dziedzica, gdzie grosze po dobrym urodzaju sypał. Przy proboszczu zajął miejsce organista, który także miał nos duży i czerwony, jeno od gorzałki. Po drugiej stronie księdza gospodarze zasiedli, dalej gospodynie, dziewuchy i parobczaki, między którymi Jontek przewodził, chłop na schwał, do tańca i do różańca, że uśmiechały się do niego dziewoje, a gospodarze, mające córki na wydaniu, mówili: »Gdyby to Jontek chciał a wziął ciebie, Basiu czy Kasiu!« — Ale Jontek upornie się trzymał, wiedząc, że straty żadnej nie poniesie i najpiękniejszą dziewuchę weźmie, gdy zechce. Usiadł tedy za stołem, wąsiki kręci i patrzy i widzi, jako się do niego wszystkie usta uśmiechają, bo ni urody takiej, ni siły, ni gruntu tyla, co on, żaden z młodzieńców nie miał. Naprzeciw Jontka pani Komnacka usiadła i świdruje go oczyskami, a raz wraz w lipowe pudełeczko stuknie i tabaki zażyje.
Gdy już zebrali się wszyscy, a naradę rozpocząć potrzeba było, ksiądz proboszcz, jako że nie był leciwy, starszym od siebie gospodarzom pierwsze słowo zostawił; ale, że to z panią Komnacką do czynienia się miało, ten i ów w głowę się podrapał i, choć zawsze wymowny był, dziś chrypy dostał. Baby może i odważyłyby się coś nie coś powiedzieć, bo już im się ckniło tak bez gadania siedzieć, ale, że nikt do nich się nie zwracał, milczeć musiały, tembardziej dziewuchy i parobczaki, bojący się, jak ognia, wiedźmy starej, z wyjątkiem Jontka, który już chrząknął był i na pozwolenie zabrania głosu czekał. Lecz na to ani ksiądz ani organista pozwolić nie mogli. Jeżeli nie gospodarze stateczni, to osoba duchowna albo ten, co przy organach siadywa, pierwszeństwo mieć muszą. Tedy podniósł się ksiądz proboszcz i tak zaczął:
— Zebraliśmy się tutaj, zacni gospodarze, aby z panią Komnacką taki libo owaki ład zrobić...
— Niedoczekanie wasze! — wtrąciła jędza.
— Stanęła już nam kolką w boku...
— Jeszcze wam lepiej stanę — przerwała proboszczowi baba.
— Ni groźby, ni prośby nie pomagają — ciągnął proboszcz — nie skutkuje i woda święcona, której złe dyabły boją się nawet, a we wsi niezgoda, wszystkich przykazań boskich poniewieranie, smutek w niebie, radość w piekle!... Byli już tacy, którzy, rady nie widząc innej, chcieli ciebie, wszystkich nieszczęść naszych przyczyno! — (tu zwrócił się do pani Komnackiej) — spławić i na stosie spalić, alem się oparł temu, nieśmiertelnej duszy twojej gubić nie chcąc. Dziś ostatni raz zwracamy się do ciebie, dyable w spódnicy, i pytamy, czego chcesz, ażebyśmy spokój mieli?
A pani Komnacka na to:
— Dajcie mi Jontka, inaczej — pławcie!
Gdyby piorun z jasnego nieba trzasnął, nie zrobiłby wrażenia większego. Ksiądz oczy wytrzeszczył, organista gębę rozdziawił, baby się zatchnęły, zmartwiały dziewuchy, a Jontek pobladł, jak ściana. Jeno gospodarze poważnemi oczyma spojrzeli na niego, jakby mówili:
— Idź na ochfiarę!
Cisza. Słyszysz, jak mucha bzyka w objęciach pająka, jak pod podłogą mysz chroboce. Pani Komnacka świdruje oczyma Jontka zbolałego, a w nos coraz więcej tabaki pcha, on zaś, co spojrzy na nią, to się odwróci; takie uczucie ma, jakby mu aptekarskiego oleju dali.
Cisza. Ksiądz milczy, organista gęby nie przymknął, baby nie odetchnęły, dziewuchy z martwoty nie wyszły, a gospodarze poważni patrzą i patrzą na Jontka, a on coraz wyraźniej w ich oczach czyta:
— Idź na ochfiarę!
Podniósł się tedy i rzekł:
— Dla dobra gromady — bierz mnie, babo!
Poruszyli się wszyscy. Ksiądz: »amen!« powiedział, organista gębę stulił, dziewuchy się rozpłakały, a pani Komnacka nagliła, by iść do kościoła.
— Ochfiara wymaga ochfiary — odezwał się Jontek, do oblubienicy się swojej zwracając. — Przykładnym ci ja mężem będę, zatabaczony nos twój nawet polubię, jeno ty, przyszła małżonko moja, ciekawością nie zgrzesz, bo koniec twój przyjdzie.
Pani Komnacka przyrzekła, mówiąc, że co a co, ale nigdy ciekawą nie była, jako to w każdej niewieściej naturze jest.
Po trzech niedzielach ślub się odbył, organista fałszywie »Veni creator!« zagrał, ksiądz pięknego nie mógł dokończyć kazania. Nocy tej wszystkie psy wyły we wsi, a wilki z lasu powychodziły.
Od tego dnia zaślubin wszędzie święty zapanował spokój. Zło wszystko weszło do chaty Jontkowej, a trzeba było tak ludzi swoich miłować, jak on miłował, by to srogie utrapienie znosić tak cierpliwie. A baba, jakby się wściekła, że już żadnych komeraży nie może czynić, złość całą na nieszczęśliwego Jontka przeniosła. Gderała od świtu do nocy, głodem morzyła, pantoflami ciskała; gdy spał, tabakę tarła, a Jontek z jednem złem słowem do niej się nie odezwał, jeszcze z jarmarku korale i chusty piękne przywoził. — »Jakim-ci byłby on dla mnie!« — wzdychały Basie i Kasie.
Razu pewnego zobaczyła stara sekutnica pudło jakieś żelazne pod łóżkiem Jontkowem. Zaciekawiona, obie ręce wyciągnęła do niewidzianego dotąd przedmiotu.
— Nie tykaj! — krzyknął Jontek.
Baba odskoczyła, przestraszona.
— A co to takiego, Jontku? — spytała.
— Stary godzinnik po pradziadku.
— Gra?
— I śpiewa — dodał Jontek.
— A bije?
— Ojej!
— Nakręć go!
— Klucz gdzieś zadziałem.
Baba znów ręce wyciągnęła.
— Nie tykaj!! — wrzasnął Jontek.
Pogroził palcem pod nosem zatabaczonym i dodał:
— Ani mi się waż poruszyć, spojrzeć nawet na tę pamiątkę po pradziadku!
Ani się waż!... Łatwo powiedzieć, a tu ciekawość żarem piecze.
Dotąd na krok nie odstępowała Jontka, teraz wyprawiła go z domu, by dla zdrowia przeszedł się sobie po polu. Jontek wyszedł, ale za drzwi się skrył, bo domyślił się, że baba nie strzyma i do pradziadowskiej pamiątki zajrzy.
Tak się i stało.
Wyciągnęła pudło, klucz znalazła, a biorąc go do ręki, rzekła:
— Głupi chłop! dyć przy pudle wisiał.
Zaczęła nakręcać godzinnik, chcąc posłyszeć, jak śpiewa, gra i bije.
Kręci — i słucha.
— Cyk-cyk, cyk-cyk!...
Iść zaczyna, ale muzyki i bicia nie słyszy.
Kręci dalej.
Aha!... Już coś zaskrzeczało we środku... Nagle wierzch pudełka odskoczy, muzyka się odezwała, furknęło kijów dwa i nuż babę okładać, jak się należy — a tu i śpiew słychać, wychodzący z tego godzinnika pradziadowskiego:

Bijcie, kije
Samobije,
Walcie głucho
W plecy, w ucho,
Łupcie żebra,
Niechaj febra
Nią zatrzęsie.
Baba w mięsie!...
Nie wytrzyma?...
Strachu niéma!
W tan jej chce się,
Graj-że, biesie!...

— Jontek! Jontek! — zakrzyczała pani Komnacka.
A kije łupią, kości chrupią, a baba aż od ziemi się odbija, tak walą rzetelnie.
— Jontek, ratuj! — wrzeszczy w niebogłosy. — Zakazany to jakiś ten twój godzinnik pradziadowski!
— A gra? — pyta Jontek, śmiejąc się z wiedźmy.
— Gra! gra!
— A śpiewa?
— Oj, śpiewa, żeby go tknęła chrypka!
— A bije?
— Jontek, ratuj! a roztłucz tę przeklętą maszynę!
— Nie głupim psować tak pożytecznej pamiątki po pradziadku... »Bijcie, kije — samobije!« — zawołał i dodał jeszcze ochoty kijom rozhulanym.
Nie wytrzymała takiej muzyki pani Komnacka. Skoczy na dach, kije za nią; na komin, kije za nią! Tedy dała susa w powietrze, uczepiła się za róg księżyca i znikła.
Po kilku dniach przyszedł do Jontka list z piekła, donoszący, że baba już w niem jest i trze tabakę Belzebubowi, i że wszyscy są z niej tam zadowoleni. Jontek, uwolniony od jędzy, za żonę pojął najładniejszą dziewczynę we wsi, godzinnik zaś pradziadowski, jako bardzo pożyteczne narzędzie, nadal przechował.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.