Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Izrael Meir Zwanzig pokazuje, co umie; pani Hapergeld idzie z pierwszą etykietalną wizytą do pani Lufterman.

Trzeba przyznać, że Izrael Zwanzig nie zasypiał gruszek w popiele; miał on taką naturę, że lubił robić interesa na gorąco.
Nie spał przez cały tydzień, ale nie dał też spać Luftermanowi, panu Hapergeld ojcu i dziadziowi Gancpomader.
Mieli oni codzień pomiędzy sobą bardzo burzliwe konferencye, kłócili się, skakali sobie do oczów; nawet parę razy popędliwy Lufterman chwycił spokojnego z natury Hapergelda i napluł mu w oczy, ale to swoja rzecz. W handlu gniewu nie ma; można się posprzeczać i pokłócić, ale skoro przychodzi do zgody, to obie strony są w przyjaźni i wypijają na koszt wspólny parę kufelków piwa, lub kilka szklanek herbaty.
Kiedy mężczyźni już przyszli do porozumienia, wypadało, żeby damy poznały się nawzajem, to też pani Hapergeld złożyła wizytę pani Lufterman.
Wystroiła się na tę uroczystość bardzo wspaniale w atłasy, aksamity, w kapelusz ze strusiem piórem i zawiesiła na swej pokaźnej osobie wszystko, co tylko miała w domu ze złota i drogich kamieni.
Tak ustrojona i wyzłocona, wtoczyła się do salonu pani Lufterman; obie damy zasiadły na kanapie i zaczęły opowiadać sobie nawzajem bardzo zajmujące szczegóły o dzieciach, o delikatnem zdrowiu, o konieczności wyjazdu do wód, o doktorach, konsyliach, lekarstwach, aptekach. Obie te panie miały mniej więcej jednakowe dolegliwości, obie ledwie się mogły poruszać od nadmiaru tuszy i dokuczał im jakiś feler koło serca.
— Ach! pani kochana — mówiła pani Lufterman — ja będę musiała wyjechać do Emsa.
— Na co pani Emsa?
— Pan doktór X. powiedział, że ja mogę mieć smalec koło serca. Słyszała pani co podobnego?
— Ach, pani, mój doktór mówi, że ja już mam pełne serce smalcu. Zkąd się we mnie może brać smalec? Ja taka jestem delikatna, nie jadam nawet tyle, ile maleńki ptaszek, a gęsiny to nawet wcale nie lubię.
— Ja tak samo, wcale nie mam apetyt do jedzenia, czasem tylko pijam trochę kawy. Zkąd może być w mojem sercu smalec?
Ponieważ panie te na żaden sposób nie mogły rozwiązać tej szczególnej zagadki, nie chcąc więc trudzić głów napróżno, zwróciły na inny przedmiot rozmowę.
Zaczęły mówić o zamierzonem małżeństwie dzieci, a pani Hapergeld nie taiła, że ma wielką chęć obejrzeć złote i srebrne rzeczy, tudzież garderobę, dla panny młodej przeznaczoną.
Przy tej sposobności objawiła się zaraz różnica zdań. Pani Lufterman twierdziła, że precyoza są bardzo kosztowne i ocenione zamało. Pani Hapergeld zaś wyraziła życzenie, żeby oczy wypłynęły temu, kto nie widział kosztowniejszych precyozów — i dodała, że człowiek, który te błyskotki na dwieście rubli ocenił, zna się na kosztownościach, jak blacharz na zegarku. Przepytawszy się między żydkami, można dostać taki sam cymes za bardzo tanie pieniądze, a na licytacyach prawie za pół darmo.
Lekka, delikatna sprzeczka, zabarwiła pulchne oblicza obydwóch dam na kolor czerwony i oczy ich nabrały blasku złowrogiego; ale były to małe chmurki, które dopiero zaczęły się zbierać i grozić wielką burzą podczas oglądania garderoby. Na tym punkcie różnica zdań była tak wielka, że w jednej i drugiej damie zagotował się, zawrzał i zakipiał wszystek smalec w sercu i w wątrobie.
Dawały sobie złośliwe przycinki, podnosiły głos coraz bardziej, nie dobierając wyrażeń, nareszcie zaczęły sobie skakać do oczu i byłaby się niezawodnie stała jaka nadzwyczajna awantura, gdyby nie to, że wpadł do pokoju Zwanzig, damy rozjątrzone rozdzielił i powiedział im, że obie są paskudne żydówki, prawdziwe straganiarki z za Żelaznej Bramy, że nie znają się na honorze, ani na polityce, ani na delikatności, skoro podczas pierwszej takiej uroczystej, takiej wielkiej wizyty, nie potrafią poprowadzić przyzwoitej i zgodnej rozmowy.
Ponieważ Zwanzig miał opinię bardzo dowcipnego człowieka, przeto obie damy przemówienie jego przyjęły śmiechem i zasiadły już w pozornej zgodzie przy stole, aby się posilić herbatą, zbawienną dla osób osłabionych, delikatnych i cierpiących.
Jak rzekliśmy wyżej, przez cały tydzień dziadzio, ojcowie, mamy i swat nie spali; ci tylko, o których głównie chodziło, to jest Lejbuś i panna Regina Lufterman, zwana w domu zdrobniale i pieszczotliwie Ryfcią — nie cierpieli bynajmniej na bezsenność. Wiadomo było tak jemu, jak jej, że rodzice myślą o ich małżeństwie, ale kwestya osób nie obchodziła ich bliżej.
Po długich pertraktacyach, kłótniach i sporach, stanęła nareszcie zgoda, nad czem Izrael Meir Zwanzig napracował się bardzo. Trzeba przyznać, że nie szczędził pracy; tłómaczył stronom, jakie szczęście przyniesie taki związek, jaką świetną przyszłość zapewni młodej parze; nie szczędził argumentów, nie żałował fatygi; ochrypnął, kaszlu dostał, ale postawił na swojem. Dostał honoraryum umówione od Luftermana, dostał od Hapergelda, schował do kieszeni i tego samego jeszcze dnia również gorliwie zajął się stręczeniem innej pary. Fachowy a pracowity człowiek robi tak zawsze: jedno kończy, za raz drugie zaczyna, czasem nawet robi kilka interesów współcześnie.
Panna Regina, narzeczona Lejbusia, była dość przystojną żydóweczką i ku wielkiej uciesze pani Hapergeld, posiadała wysoką edukacyę.
Istotnie, dziewica ta, od biedy, bez zbyt rażących błędów, potrafiła napisać list i umiała kilkadziesiąt wyrazów po francusku.
Zwolenniczka postępu i cywilizacyi europejskiej, wymogła stanowczo na swoim narzeczonym, że nie będzie używał imienia Lejbusia Berka, lecz będzie dla świata Leonem Bernardem Hapergeld, dla narzeczonej, a przyszłej żony swej — Leosiem. Dla swojej rodziny musi pozostać tem, czem był, Lajbele, bo opór takich zacofanych ludzi, jak stary Hapergeld i dziadzio Gancpomader, bywa zwykle nieprzełamany.
Wymogła też narzeczona na Lejbusiu, że o ile możności, stopniowo, żeby starszych nie drażnić, będzie systematycznie skracał kapotę od dołu, a cholewy butów od góry, że zamiast czapki, używać będzie lśniącego cylindra, a na nosie osadzi parę binokli w talmigoldowej oprawie, co nada mu wszelkie pozory poważnego bankiera i finansisty.
Lejbuś przyrzekł te życzenia spełnić.
Umowa przedślubna i zaręczyny odbyły się według dawnego zwyczaju, z zachowaniem wszelkich form i tradycyi.
Państwo Lufterman wysadzili się na bardzo wspaniałe przyjęcie, było dużo gości, a w tej liczbie i Izrael Meir Zwanzig, który miał zastrzeżone w umowie, że niezależnie od honoraryum pieniężnego, dwa razy jeszcze skorzysta ze służebności w naturze, to jest, że na zaręczynach i na weselu będzie mógł jeść i pić bez żadnego ograniczenia, ile tylko przełknąć potrafi, z tym wszakże warunkiem, żeby pchał tylko w usta, nie zaś w kieszeń.
Zwanzig stosował się do umowy, a że czasem wziął w sekrecie do kieszeni parę garści makaroników, to nie dla siebie, lecz dla dzieci.
Na zaręczynach przyjęcie było wspaniałe. Słynny cukiernik z Gęsiej ulicy przysłał za dwa ruble prześliczny tort z kartoflanej mąki, odpowiednią ilość pierników i cukierków, a sama pani Lufterman, przy pomocy kucharki, przyrządziła kolacyę, z rybą mocno opieprzoną i zaprawioną cebulą.
Kosztowało ją to nie mało pieniędzy, a zapach smakowitej potrawy rozchodził się aż na trzecią ulicę.
Goście jedli z apetytem, bo na bezpłatne jedzenie każdy ma apetyt, a bawili się wesoło, bo kto cudzym kosztem porządnie sobie podje i wypije, to dlaczego nie ma być wesoły?
Tyle różnych słodyczy, taka wspaniała ryba, a śledzie, a chleb, a bułki, a herbata — same najlepsze rzeczy.
Pan Lufterman nie żałował trunków; miał on znajomość i stosunki z kilkoma oficyalistami większych dystylarni, a ci go tak kochali, tak mu byli za jego usłużność i dobre serce wdzięczni, że każdy z przyjemnością ułatwiał mu nabywanie wszelkich spirytualij po cenie kosztu... szkła.
Z ludźmi trzeba żyć, gdyż ręka rękę wspiera.
Dalej, niż do północy, trwała wielka zabawa, poczem goście rozeszli się w dobrem usposobieniu, w zgodzie i spokoju, życząc narzeczonym i ich rodzicom zdrowia i powodzenia w interesach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.