Pająki (Junosza, 1894)/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pająki
Podtytuł Obrazek z życia warszawskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Smutek na ulicy Wspólnej. Pan Lufterman wycofuje się z interesów i na swoje miejsce poleca innego ludożercę.

Na ulicy Wspólnej, na trzeciem piętrze, w tych pokoikach, gdzie niedawno rozlegał się srebrzysty śmiech młodej kobiety, gdzie się odbywały takie zajmujące lekcye buchalteryi podwójnej, cicho teraz i smutno....
Pan Karol chodzi na palcach, żeby robić jak najmniej szelestu; pani jest chora; przyjąć trzeba było sługę, żeby gotowała i usłużyła cierpiącej.
Matka przychodzi codzień po południu, ale wiele czasu córce poświęcić nie może, gdyż trzyma stołowników i to jest jej całe utrzymanie. Wyrzec się tego zajęcia nie może, gdyż ciężarem dzieciom być nie chce, a ma jeszcze siostrę starszą, chorowitą i tej dopomaga.
Przyjdzie na kilka godzin, zarządzi, powie służącej, co i jak robić potrzeba, westchnie nad chorą, popłacze w kąciku i wraca do obowiązków; musi bowiem rano bardzo wstawać, na targ chodzić ze sługą, produkta kupować.
Chcąc coś mieć, musi ta kobieta pracować bardzo ciężko, liczyć się z każdym groszem, godzić oszczędność z wymaganiami stołowników, którym trzeba przecież dogadzać, aby nie odeszli.
Łatwo się domyśleć, że stołownikami tymi nie byli magnaci, lecz ludzie niezamożni, żyjący z pracy, za obiady zatem hojnie płacić nie mogli, tylko więc przy bardzo skrupulatnym rachunku, matka pani Karolowej mogła wyjść na swoje.
Choroba córki przygnębiła ją bardzo, tem więcej, że przyszła niespodziewanie. Zaczęło się od zaziębienia, doktór zapewniał, że to bagatelka i że wkrótce przejdzie, ale minęło dwa tygodnie i nie przeszło. Pani Karolowa musiała się położyć i tak nie w porę to nieszczęście przyszło, bo właśnie trafiało się zajęcie do prowadzenia ksiąg handlowych w pewnym sklepie.
Za trzy godziny pracy codziennej w czasie popołudniowym proponowano 15 rubli miesięcznie.
Śliczna posada, wymarzona, i trzebaż zachorować! I oto ten pierwszy owoc tak miłej nauki dostaje się w inne ręce!
Posada, rzecz naturalna, stracona, bo kto ją dostał, będzie trzymał z całej mocy, tembardziej, że to jakiś biedak, dla którego ona całe utrzymanie stanowi. Trudno, trzeba się będzie starać o inny obowiązek. I to byłoby jeszcze pół biedy, ale niespodziewana choroba odrazu zachwiała równowagę tak starannie i pracowicie ułożonego budżetu. Wszystko w nim było wyliczone od a do z: tyle na mieszkanie, tyle na życie, na ubranie, tyle dla Luftermana na ratę; skrupulatnie to było obrachowane i z taką dokładnością, że od pierwszego do pierwszego, nie mogło zabraknąć ani grosza. Któżby mógł przewidzieć, że w rubryce wydatków najniespodziewaniej znajdą się takie pozycye, jak doktór, lekarstwa, wino stare. Cały budżet odrazu się przewrócił i pomimo, że poczciwa matka ze swoich drobnych oszczędności trochę dopomogła, musiał pan Karol prosić w biurze o zaliczenie — i Lufterman raty nie dostał.
Trudno sobie nawet wyobrazić, jak mu ją będzie dać na drugi miesiąc, gdyż pensya, obciążona zaliczeniem, nie wystarczy na to.
Biedny człowiek, rozmyślając nad swojem położeniem, przyszedł do przekonania, że owe pałace przyszłości, które w marzeniach wspólnych budowali z Janiną, to były domki z kart. Dość jednę kartę usunąć, a cały efemeryczny gmach rozpada się i wali odrazu.
Dochód przyszłego miesiąca został naruszony, cały budżet zepsuty na nic, w dodatku jeszcze ten Lufterman.
Gdy kto za klamkę poruszył, Karolem wstrząsały dreszcze, na myśl, że to on upominać się przychodzi.
Trzeba mu się kłaniać, trzeba go prosić, upokarzać się, a jeszcze pytanie, czy uwzględni prośbę, czy zechce wejść w położenie fatalne, czy poprzestanie na kilku rublach procentu; a jeżeli nie przystanie, zapozwie do sądu, narobi kosztów, położy areszt na pensyi w biurze, sprowadzi komornika i zajmie rzeczy, a następnie je sprzeda przez licytacyę; zwoła setki handlarzy i zmarnuje, zepsuje całe gniazdko, w którem każdy mebel, każdy gracik najmniejszy, ma wartość pamiątki. To jest okropne, straszne, Janinka nie przeżyłaby tego!
Biedaku! nie wiesz ty, jak człowiek dużo, dużo przeżyć, przebyć i wytrzymać może!...
Udało się panu Karolowi dostać przepisywanie; może zająć się tą robotą tylko w nocy, gdyż cały dzień ma zajęty, ale to nic. Wszystko jedno przecież, czy tak, czy tak, czuwa przy chorej żonie, więc spać nie będzie, a przepisując od dziesiątej wieczorem, do drugiej lub trzeciej rano, można zarobić prawie rubla, a nawet i całego rubla, jeżeli dobrze pójdzie.
Będzie przynajmniej na lekarstwa, albo na wino dla Janinki, a jeżeli ona wyzdrowieje niedługo, to ten zarobek przeznaczony zostanie wyłącznie dla Luftermana.
Jednak, naprawdę, poczciwy i delikatny to żyd, i widocznie się dowiedział, że w domu zmartwienie, bo wcale się nie pokazuje, ani zajrzy nawet.
Minął pierwszy, dziesiąty, piętnasty i dwudziesty, jego nie ma.
Na szczęście, Janince zrobiło się lepiej. Wstała osłabiona, blada, ale doktór zapewnił, że siły prędko wrócą i lada dzień ukażą się kolory na zmęczonej cierpieniem twarzyczce.
Pan Karol był uszczęśliwiony; wszystko łatwiej znieść, gdy zdrowie służy, gdy przeklęte choróbsko opuści nareszcie progi domu.
Na widok żony, powracającej do zdrowia, Karol zapomniał o całym świecie, o kłopotach, o Luftermanie nawet.
Przyszedł rano, gdy pan Karol do biura się wybierał.
— A, łaskawy pan Lufterman.
— No, ja jestem, dzień dobry panu.
— Przedewszystkiem bardzo panu dziękuję, że pan uwzględnił moje krytyczne położenie.
— Co ja takiego uwzględniłem?
— Żona moja chorowała kilka tygodni, rozumiesz pan, to pociąga za sobą wydatki, nie byłbym w stanie zapłacić panu raty, a pan był tak delikatny, że wcale nie przyszedł, by się upomnieć o nią.
— Rzeczywiście, ja mam bardzo delikatną naturę, ale nie wiedziałem, że pańska żona była chora. Mnie to jest bardzo przykro, trzy razy przykro: raz, że żona pańska była chora, drugi raz, że pan nie jest przygotowany na ratę, a trzeci raz, i to jest właśnie najgorszy raz, że z powodu niezapłacenia raty, ja potrzebuję wymagać od pana całkowitą sumę na jeden raz.
— Bój się pan Boga, ależ to mnie zrujnuje!
— To bardzo może być i dlatego jest mi tak przykro; ja od tej wymagalności zdrowie tracę, ale ustąpić nie mogę.
— Dlaczego? Powiedz pan dlaczego? Czy nie płaciłem rzetelnie, dopóki mogłem?
— Płacił pan.
— Czy nie jestem gotów dać panu teraz kilka rubli za pańską wyrozumiałość?
— Owszem, pan jesteś gotów, ja wiem, pan już trzyma rękę w kieszeni.
— Więc?
— Ja panu powiem prawdziwą prawdę: ja już mam dosyć tego lichwiarstwa, to paskudny fach; państwo powiadacie, że to nie honorowe jest, że każdy lichwiarz, to rozbójnik, złodziej, a ja powiadam, że czy ono honorowe, czy nie honorowe, to też niewiele warto, bo żadnego dochodu nie daje.
— Nie daje?
— Co się pan dziwi? Zkąd ma dać? Czy z tego, że pan naprzykład nie zapłaci raty, albo że drugi pan pojechał sobie na posadę do takiego kraju, w którym wcale komorników nie ma, a wyrok znaczy tyle, co nic. Miałem takie zdarzenie, dalibóg! Pan Franciszek, ten blady, z jasną brodą, pojechał do Persyi sprzedawać perkal i moje trzysta rubli z nim pojechały. A czy pan myśli, że nie trafi się taki, co sam sobie zrobi śmierć? Też miałem takiego gałgana! On sam sobie zastrzelił i moje dwieście rubli też były zastrzelone. No, powiedz pan sam, co z tego lichwiarstwa jest? Tfy! jedno z drugiem nic. Ja potrzebuję wycofać kapitał i wolę handlować z mydłem, z gipsem, ze smołą, wolę szynk utrzymywać, niż tem paskudztwem się trudnić.
— To jest pańskie postanowienie nieodwołalne?
— To jest, panie takie, jak wyrok z ostatniej instancyi. Pan musisz się starać o pieniądze.
— Ale zkąd?
— Pańska głowa w tem.
— Ha, trudno, skoro pan inaczej nie chce, to muszę...
— Wierz mi pan, że mnie to bardzo boli.
— Jak prędko żąda pan tych pieniędzy?
— Gdzie pan widział człowieka, który powoli żąda?
— Więc dziś?
— Choćby w tej chwili...
— Panie, to nie sposób...
— A co jest pański sposób?
— Daj pan chociaż trochę czasu, nie jestem przygotowany, nie spodziewałem się.
— To ja się bardzo dziwię. Przecież pan pisał na wekslu własnoręcznie: „W razie chybienia jednę ratę, cała suma zrobi się wymagalna od jednego razu.“ Pisał pan tak?
— Pisałem.
— A dlaczego pan raty nie zapłacił?
— Boś się pan nie zgłaszał.
— O co idzie? Ja jestem teraz zgłoszony, zapłać pan ratę i wszystko będzie w porządku, ja nie będę mógł wymagać od pana całej sumy.
— Ależ pan wiesz doskonale, że ja nie mam czem zapłacić.
Lufterman wzruszył ramionami.
— Ja na to nie doktór — odrzekł.
Pan Karol był przygnębiony; nie wiedział, co począć i jak sobie poradzić. Lufterman zaczął z innej beczki.
— Pan mnie chciał dać kilka rubli?
— Weźmiesz pan?
— Dlaczego nie?
— Za poczekanie?
— Ja wcale czekać nie mogę.
— A więc?
— Wezmę za dobre poradzenie. Pan sam nie wyjdziesz z kłopotu, trzeba panu uczciwym sposobem rękę podać. Tego nie zrobi pańska ciotka, brat, swat, przyjaciel, żaden katolik tego nie zrobi, ale to zrobi Lufterman, lichwiarz, o którym między państwem powiadają, że ma kamień w sercu i że ściąga ze wszystkich skórę... Lufterman panu pomoże, ja, żebym tak dobre życie miał!
— Cóż mam czynić, panie?
— Naprzód, niech-no pan da te kilka rubli. Nie myśl pan, że ja ich potrzebuję dla siebie; ja od pana, prócz mojej należności, nic nie żądam, chcę tylko swoje odebrać, ale będę miał koszta.
— Koszta?
— Że pan nie rozumie takiej prostej rzeczy! Ja wymagam sumy, pan jej nie masz, ja nie ustąpię, a pan jej nie dostaniesz, więc cóż ztąd? Prosta kombinacja: muszę znaleźć kapitalistę, który tę sumę panu da, a pan ją oddasz mnie. Czy to jasne?
— Bardzo jasne, jak w samo południe.
— Taki kapitalista niechętnie robi interesa, trzeba go namówić; jak i gdzie namówić? Przy kufelku. Człowiek ze swego kapitału żyje, ma grymaśną gębę, wódkę lubi mocną, bardzo mocną, śledzia marynowanego, bardzo marynowanego, piwa on nie pije, tylko czarny porter, bardzo czarny porter! Cygaro on też lubi i to najmniej za sześć groszy. Prócz tego on ma faktora, bez faktora nie zrobi nic. Faktora trzeba też sobie zjednać, a jak pan myśli, czem takiego łapserdaka zjednać? Trzeba mu wsadzić w zęby rubla, dwa i prócz tego zapewnić mu procent od interesu. W takim razie on będzie gadał, a jeżeli nie, to nie; on będzie siedział cicho, jak kamień. Rozumiesz pan teraz, na co ja biorę te kilka rubli?
— Więc sądzisz pan, że ów kapitalista da?
— Ja myślę.
— A cóż to za osobistość?
— Wcale nie jest żadna osobistość, poprostu lichwiarz; nawet muszę pana uprzedzić, że jest z tych ordynaryjnych lichwiarzów, bardzo paskudnego gatunku, przytem ma jeden feler, niedobry dla pana.
— No?
— On jest młody, całkiem jeszcze młody, niedawno sobie ożenił.
— A cóż mi to przeszkadza, czy on stary, czy młody. Interes pieniężny; on pożycza, bierze procent. Co lata mają do tego?
— Dużo mają. My starsi, doświadczeni, cośmy już robili dość różnych interesów, kontentujemy się niewielkim zyskiem i niech będzie mała korzyść, byle pewna. Ja naprzykład, brałem od pana po ludzku, nic nie zarabiałem, całego kramu cztery procent na miesiąc. Ten łapserdak zażąda od pana najmniej ośm; a dlaczego? Bo on jest młody, chciałby się odrazu zbogacić.
— Ależ to niepodobieństwo!
— Nikt pana nie przymusza brać.
— Jakże, a pan?
— Przepraszam; ja panu nie bronię wziąść od kogo innego. Zresztą potarguj się pan; mnie się zdaje, że jeżeli będziesz się pan trzymał twardo, to on opuści na siedm. I jeszcze pana uprzedzam, że jego faktor, między nami mówiąc, wielki cygan, nie bierze mniej, jak pięć rubli od sta z sumy, a żona tego kapitalisty, taka sama drapieżnica, jak on, też potrzebuje dostać porękawiczne. Widzisz pan, jaka to dyferencya starzy ludzie i nowi ludzie! Jak pan robiłeś ze mną interes, toś dał dla mego małego wnuczka na pierniczek rubla; z nim co innego! Przecież wstydziłbyś się pan dać rubla młodej kobiecie, która przy tem jest bardzo ładna i bardzo edukowana.
— Ależ na Boga, ten pański kapitalista, to jest jakiś rozbójnik, bez sumienia.
— I mnie się tak zdaje.
— Lichwiarz-pijawka, w najszkaradniejszym gatunku!
— Mogę za to solidarnie poręczyć. Pan dobrodziej powiedział bardzo wielką prawdę.
— Jakże się nazywa ten ludożerca?
— Taki ludożernik nazywa sobie... on sobie... sobie nazywa... Leon Bernard Hapergeld.
— Pan go dobrze znasz?
— Cokolwieczek znam, ale bardzo mało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.