Płanety (Orkan)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

W przestworzu, dalekiem od ludzkich śnień,
Na nicości sięgłej, skalnej grani,
Wieczystą ochłonięty nocą,
Siedzi Smutek — i rzuca cień
Na światy, które w przestwornej otchłani
Jak świętojańskie robaczki migocą...

— Zawiedźmy ciała nasze na spoczynek,
Niech się zapomną snem po dziennym trudzie,
A my chodźmy — nie jako stąpający ludzie,
Ale jako dwie dusze umarłych boginek,

Jako dwie po tej ziemi błądzące płanety
Chodźmy na Pustkę... Niechaj się rozpocznie
Byt nasz, niech gwiazdy mówią nam wyrocznie
Śmierci... Czemu drżysz?... Nie ty umrzesz, nie ty

Tam, na pościeli umrze twoje ciało
I moje, lecz my długo będziem żyli —
Zgaśniem, aż tu na ziemi będzie dniało...

Do świtu jeszcze wiek — daleka droga —
Patrz, szlak gwiaździsty ku ziemi się chyli...
Idąc za nim, możemy zajść do tronu Boga.

Królestwo nasze wnet się nam rozjaśni —
Księżyc wychodzi... Nim się wyżej wzniesie,
Bądźmy cieniami w roztraconym lesie,
Albo ku drzewom chodźmy — słuchać baśni.

Cóż, kiedy cisze opowieści tłumią.
Nieraz przedziwnie gwarzą stare drzewa;
Wiatr im zdaleka powieści przywiewa,
A one zaraz pojmią i odszumią.

Jaki tu spokój... Śpią cicho jałowce,
Jak na szałasach kędzierzawe owce —
Smutek przechodzi po pustych ugorach...

Marzyłaś kiedy o takich wieczorach?
— We śnie...
— Zaiste, sny duszom łaskawsze...
— Myślę: gdyby tak świat usnął na zawsze...

— A gdyby usnął świat na wieczne wieki,
Nie zlękłabyś się, duszo, tej martwoty?...
— Gdybyś ty czuwał przy mnie, duchu złoty...
— Pomyśl... wszystko śpi: góry, lasy, rzeki...

Cały ten bezmiar, zatajony w mroku,
Na wieczność głębną ochłonięty ciszą —
Ni echa żywych drgnień... Lasy nie dyszą —
Śpiąca, nie szemrze woda na potoku...

I ta zorza... na zawsze w niebie zatrzymana —
Jak skrzepły krzyk... przenigdy, nigdy nie gasnąca!...
— Jak się krwawi...
— Pomyśl... taka nieustanna niebios rana...
— Och, przerażająca!...
..................
Coby było, gdyby tak nie było słońca...

— Śniło mi się raz, że słońce zgasło...
— ?
— Naprzód długie oczekiwanie świtu...
Potem strach — zmiertwiałość wszystkiego bytu.
Naraz... milion ludzi w niebo wrzasło —
Aż zadrżały w posadach gór stoki.
Obłęd na ludzi spadł... Zapalili lasy...
Miasta płonęły ogniem jak szałasy,
Rozświecając zgęstniałe ponad ziemią mroki —
Cała ziemia stanęła pożarem!...
— Czy taki koniec będzie?
— Nie wiem... Słońce stare...

— Jakież martwe te cisze...
— Martwe? kto wie...
Wsłuchaj się tylko dobrze... jak się stroszą,
Jak się niewidne z drzewa na drzewo przenoszą.
Cisza ma sowi wzrok i skrzydła sowie...

Jest coś w przelocie jej, co niepokoi —
Choć lata cicho, jak sen, bez szelestu.
Nie czujesz lotu jej, a myślisz: Jest tu...
Jak niespokojna myśl przy tobie stoi.

— Lękam się...
— Czego? duszo...
— Siebie...
— Zapomnij. Spójrz, ile gwiazd na niebie...
Cóż ziemskie zwidy, straszydła —
Chodźmy na mleczną drogę — —
— Podściel mi skrzydła...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.