Pękły okowy/Część pierwsza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

— Jak te pierony porozłażą się i w knajpach utkwią, Zycherka pomiarkuje pismo nosem i puści Sturmtruppe na nasze szeregi, albo też wymknie się i pójdzie w świat z wszelką swą amunicją! — ostrzegał Kuna powstańców, w jego kancelarji przy piwie zebranych.
— U mnie została na miejscu połowa chłopów. Pana porucznika kto zastępuje tam teraz? — mówił Ryszard Mańka.
— Sierżant Kołeczek i Lis.
— Ja jednak pójdę powyganiać wiarę z knajp, żeby się to nie popiło — postanowił zafrasowany Maks Wolf, szarpiąc wąs.
— Dla nas jeszcze nie wieczór — rzucił Kuna, nalał Wolfowi kieliszek wódki i zalecił mu, by wyładował kieszenie tem, co Bóg i pani Agata zesłali powstańcom.
Ale salaterki i talerze były puste, bo głodna wiara w mgnieniu oka uprzątnęła jadło i spozierała na drzwi, azali nie ukaże się w nich jaka zacna szafarka, w międzyczasie pocieszając się piwem i papierosami. Panowały tam dym i gwar jak w rojnej traktjerni.
Nareszcie ukazał się półmisek z piramidą „buttersznytów“ i na twarzy Wiktora rozlał się blask nadzwyczajny, jakby na widok Bóg wie jakich smakołyków. Bo nad półmiskiem świeciła jasna głowa panny Jadwigi i ogromną sprawiało mu pzyjemność, że ta dziewczyna gospodaruje w jego mieszkaniu, jakby u siebie. Nie zdejmował z niej wzroku, a od tego patrzenia tajało mu coś w piersi. Wiedział, że żyje dopiero, gdy miał ją przed oczyma i błogosławioną była ta ziemia, po której ona stąpała. Pragnął wtedy jedynie tego, by na niego spojrzała.
Ona zaś obdzieliła najpierw tych, co w kącie pokoju siedzieli na pudłach od granatów, zamieniła z nimi kilka słów, poczęstowała innych i wreszcie postawiła półmisek na stole. Przytem z pod przymkniętych powiek wydarł się, niby z pod chmury, jeden błyskawiczny błysk źrenic i opromienił jego twarz, przepoił go całego słońcem, bo szepnął mu ukradkiem, w uśmiech spowite, upragnione:... kochany!
Zaparło mu to oddech w piersi, odebrało pamięć wszystkiego. Gdy znikła, przez moment bezprzytomny nie widział nikogo, nie słyszał nic. Wreszcie odetchnął całą piersią, zaśmiał się junacko i zerwał z krzesła.
Weszła do pokoju panna Matylda z tacą, z kawą i dobrym uśmiechem.
Tymczasem w pieczarze nocy Lis i Kołeczek, leżąc na piachach pogłębionej kotliny, szeptali do siebie coś z przejęciem. Spodobały im się sylwetki straży, czerniące się we drzwiach szlafhauzu i brał ich apetyt na maszynówkę tego posterunku. A w mięśniach siłacza prężyła się żądza pochwycenia w szpony kilku zielonych lancknechtów. Lecz jakby tego celu dopiąć, nie miał wyobrażenia. Przyszedł mu jednak z radą Kołeczek. Sądził, że kilka flaszek gorzkiej powinno rozwiązać tę łamigłówkę, i wyprawił zaraz młodego Hallerczyka po gorzałkę do porucznika Kuny.
Od dobrze oświetlonych szyb schlafhauzu szedł w pomrok dość obfity blask a księżyc, żeglujący wśród archipelagu drobnych obłoków, wypływał z pod puchów na granatową taflę i lał na boisko srebrzystą acz płochliwą poświatę.
Jakoż wartownicy niemieccy spostrzegli wyraźnie czarną postać z butelką niby chorągiew wzniesioną ponad głowę. Ów powstaniec legitymował się dobrze. Zamiast pozdrowienia przesłał im rzutem dyskobola butelkę. A, gdy jeden z posterunkowych wysunął się po nią, Kołeczek zagadnął go i wywiązała się gawęda. Zbliżyli się do nich inni żołnierze, a z cichej kotliny wynurzył się Lis, oczywiście z butelką, oraz sprężysty Halerczyk. Usiedli na zczesłej, nikłej murawie i utworzyli grupę kamratów.
Kołeczek nie potrzebował uciekać się do kłamstwa, opowiadając bez wielkiej przesady czterem Bawarczykom i Prusakom, że Zycherka poszła w nogi „wszędzie“ i że powstanie już osiągnęło główny swój cel. Wobec tego kurczowe trzymanie się tego szlafhauzu było bezcelowem.
Na to Niemcy zbaranieli. Kiwali głowami bezmyślnie i wyznawali, że tak chciało im się bić, jak zdechłemu psu szczekać. Nie na to przyjechali na G. Śląsk, by staczać bitwy i nadstawiać karku. Oszukano ich haniebnie, malując czekające ich zadania w innem świetle. W tej chwili jedyną troskę sprawiał im żołądek. W twierdzy ich było wprawdzie amunicji wbród, ale jadła ani krzty.
— To idźcie do knajpy! — poradził im Kołeczek.
— A powstańcy?
— Poszli do miasta albo śpią.
— Tam jest knajpa niemiecka „Zum guten Happen“, do której dostaniecie się swobodnie — rzekł Lis, wskazując w kierunku zabudowań podmiejskich. — W tej stronie powstańców niema wcale. Tą drogą moglibyście wszyscy pouciekać chyłkiem.
Że w łańcuchu powstańców, otaczającym ten blokhauz, istniały znaczne próżnie, Niemcy wiedzieli. Zdjęła ich wszakże obawa, by oficer nie wyśledził ich, iż opuścili posterunek. Zawahali się przeto, lecz jeden z nich, całkiem do służby zniechęcony, mruknął:
— Pal djabi wszystko! Czemu nam źryć nie dadzą?!
— Pójdziemy do knajpy wszyscy! — rzucił Kołeczek, powstając z ziemi.
— Zbierajcie swe kości i wynoście się stąd zawczasu, bo jutro powstańcy was zdziesiątkują i zbiją na miazgę! — przedkładał im drugi Hallerczyk, a Lis zachęcał:
— Wypijemy sobie zdrowo.
— No, Górnoślązak to także Niemiec... — zawyrokował Prusak i na mocy tego uznał tych trzech Górnoślązaków za godnych siebie towarzyszów w knajpie.
Ruszyli cicho, posuwiście, unikając chrzęstu butów, i powoli wtapiali się w czerń i ciszę nocy. Plamy ich zacierały się, majaczyły widmowo, aż znikły.
Za tajemniczym zagonem majaków szły baczne spojrzenia utajonych za osypiskiem powstańców. Gdy nic nie zakłócało ciszy, wypełzły z kotliny na czworakach dwa cienie i niby borsuki posuwały się chyżo do drzwi szlafhauzu. A w kilka minut potem Papoń i Siekacz pieścili w garściach dwa kulomioty zielonej Policji.
Cztery bagnety niemieckie nie obawiały się kilku bezbronnych łap śląskich. Mimo to rano znaleziono na piaskach cztery okrwawione, zimne ciała lancknechtów.
Bo przeszedł po nich Lis.

Przedświt łysnął do mieszkania porucznika Kuny i wydobył tam z mroków rozczulający obrazek.
Na podłodze przez pół pustego pokoju spoczywał, niby skulony pies, na posłaniu z der Augustyn Widera. A w przyległym saloniku na dużej kanapie znieruchomiały dwie panny w siedzącej postawie, jakby w przedziale wagonu kolejowego. Jedna zwisła na drugą i obie we wspólnym, ciężkim bezwładzie pochyliły się na poręcz kanapy. Różowa buzia w otoczy złotawo słomianych włosów usłała się na ciemnem ramieniu towarzyszki. Obok w pokoju zaś, w łóżku Wiktora, spała pani Agata, gdyż z obawy przed mężem nie śmiała wrócić późno do domu. A ptaki, niby kumoszki zaskoczone narodzinami nowego dnia, świergotały i kwiliły, zaglądając w okna.
Raptem drzwi otworzyły się z gwałtownym rozmachem i w progu saloniku wyrósł powstaniec z przewieszonym przez pierś karabinem, w sztylpach w kapturze na lewe ucho wciśniętym — Froncek Psota, blady od niewywczasu i wojennego znoju, a rozbujały jak buks zawadjacko, lotny i promieniejący.
— Poddali sie, te parsywe zielonki! — obwieścił stentorowym głosem.
Gdy zbudzona tą radosną nowiną trójka przetarła oczy, mełł językiem chłopak i opowiadał, że w chwili, gdy poczynał się atak, „szwaby dziepiero zmiarkowali, że to nie szpas i tajwel im nie pomoże, choć som niemiec“.
Wzięto do niewoli około półtora sta chłopa a w szlafhauzie znaleziono dwie ciężkie maszynówki, setkę karabinów, hełmy, plecaki, rowery i moc amunicji. Froncek głosił zdanie, że każdemu sołdatowi tej Zycherki należałoby „zum Andenken“ wygarbować skórę „szarpaczka, której szwob boi sie wiency jak kanony“.
Ale nikt go już nie słuchał. Augustyn wyszedł na dwór powitać wojaków, panna Orzelska skoczyła do lustra i umywalni a Matylda usiadła na łóżku przy pani Agacie i dzieliła się z nią dobrą nowiną.
— Bogu chwała, obyło się bez dalszego przelewu krwi! — westchnęła matka, składając ręce do modlitwy, i spytała o syna.
W tartaku zaroiło się, jak w ulu. Raz jeszcze wśród szycht desek rozgościła się wiara, rozkołysana takim finałem rozprawy. Mysłowice należały do tych niewielu miejscowości, gdzie Zycherka stawiła stanowczy opór. Widera chodził między wojakami i upajał się bijącą od nich jasnością.
— Toście się dzielnie spisali, pierony! — ściskał im ręce. — To, czego od Komisji Opolskiej nie mogliśmy się doczekać, wy przeprowadziliście bronią. Ślązak przeszedł przez ogniową próbę i odebrał chrzest narodowy. Dał świadectwo swej polskości, zbratał się duchowo z cieniem tych powstańców, co o wolność walczyli. I pokazał swą pięść, swą wolę. Teraz świat dowie się, czego G. Śląsk chce. Chce zrzucić z karku Prusaka, chce wolności.
— Już świeci nam wolność jak ta jutrzenka. Byleście z niej korzystać potrafili — zauważył Wiktor.
Widera miał ochotę coś do tego dorzucić, lecz porucznik zawołał do niego:
— Wal Gustlik do telefonu i melduj wszystko Korfantemu!
— A co będzie z oną Zycherką? — zagadnął go Froncek.
— Odprowadzimy ją do szkoły Szopienickiej na pobożne rozmyślanie.
— Do szkoły? — wpadł powstaniec. — Łoni już tu naukę dostali.
Jak z rękawa posypały się żarty i drwiny, przyczem ustawiono broń w kozły. Niejeden wszakże brał znów swój gwer, by poprowadzić jeńców do Szopienic, by zgotować dzieciom i krajanom widok osobliwy: pokazać im, jak to Górnoślązak wiedzie po swej ziemi do więzienia... Prusaka.
Nigdy ranek nie wydał się im tak pięknym, tak przedziwnym, jak dnia tego, 21-go sierpnia 1920 roku.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.