Pękły okowy/Część pierwsza/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

— Wiktora niema i niema... westchnęła stroskana pani Agata, chodząc zwolna po ogrodzie z Matyldą i panną Jadwigą.
Wprawdzie wiadomości, przywiezione przez nie z Katowic, brzmiały uspokajająco, jednakże w Mysłowicach ujawniło się silne zaniepokojenie. Dyrektor, wróciwszy z kopalni chmurny, mruczał coś o zapowiadającym się strejku, a wszechwiedzący Froncek głosił, że Zycherka poczyna zamykać wyjścia z miasta i poddawać ścisłej rewizji przyjezdnych. To przeraziło matkę, bo Wiktor, powracając z Sosnowca, mógł być wystawiony na nieoczekiwane indagacje sołdatów.
Gdy pani Agata dała wyraz swym obawom, panna Jadwiga ozwała się:
— Czy ten ogrodniczek nie mógłby prysnąć przez pola i błonia do Sosnowca i poinformować pana Wiktora o stanie rzeczy tutaj?
W pierwszej chwili panie przyklasnęły tej myśli. Z willi dyrektora, nieobjętej pierścieniem straży niemieckich, Froncek miał drogę otwartą. Wszelako przywołany do rady chłopak uznał plan ten za bardzo trudny do wykonania przed nocą, gdyż wzdłuż Przemszy patrolowały bojówki, dnia tego liczne. Wobec tego panie a nawet młody i doświadczony hytrak nie widziały sposobu uwiadomienia Wiktora i innych w dowództwie zgromadzonych o tych zarządzeniach Zycherki.
— Mógłby to uskutecznić jedynie ktoś taki, co mieszka za Przemszą i wraca teraz do domu — zauważyła panna Matylda. — A takiej osoby nie mamy.
— A czy ja nie mogłabym ujść za mieszkankę Modrzejowa, Sosnowca lub Dąbrowy? — spytała panna Orzelska.
— Pani by się odważyła? — zawołała pani Kuhnowa.
— Jeżeli potrzeba... — wyrzekła panna Jadwiga i zarumieniła się mocno.
Froncek patrzał w nią wielkiemi oczyma z gębą nieco rozwartą.
— A kai mają Ausweiss? — spytał sprytny karlus.
— Czy przepustka konieczna?
— A dyć nima tak dobrze. One zjelenioki takie głupie nie som, aby tako fajno freliczka zawierzyć.
— Ja posiadam francuską kartę legitymacyjną. To może wystarczy?
Na to Froncek jął drapać się z powagą po płowym łbie, a panie czekały orzeczenia autorytetu. Znał on te „cartes d‘identite“ i ważył w mózgownicy, jak straże graniczne odniosłyby się do takiego dokumentu.
Wreszcie rozjaśniła się jego pyzata twarz i przemówił:
— Probe frei! Możno próbować. Kiej te sapramynckie Heimatstrojery łobocom pikne auto i pikna paniusia chnet łogłupiejom.
Zalecał, by panna Orzelska wyjechała samochodem, jakby wracając z wizyty u państwa Kuhnów, i ofiarował się towarzyszyć jej, chcąc w zetknięciu ze strażami wystąpić z pyskiem. Doświadczenie nauczyło go, że trochę bezczelności, a nawet więcej niż trochę, znakomicie pomaga ludziom w tarapatach.
Wytoczono tę sprawę przed dyrektora. Zrazu mruczał on, perorował pod adresem nieobecnego syna, zakłócającego mu spokój, lecz wnet zmiękł i zagadnął pannę Jadwigę, przyglądając się jej znów bacznie.
— Pani nie boi się narażać na aresztowanie?
— Nie boję się. Wczoraj w większych byłam opałach.
— Chce pani narażać się dla tego hultaja?
Panna Jadwiga zmieszała się, myśląc: „Co on sobie myśli?“ i dopiero po chwili odrzekła:
— To sprawa narodowa.
Na to pan Wilhelm umilkł. Łypnął na nią okiem z podełba, przeszedł przez pokój i wreszcie siadł do biurka. Skreślił krótki list do dyrektora kopalni Renarda pod Sosnowcem i wręczył go pannie Jadwidze, aby w obliczu straży granicznej list ten, z dyrekcji kopalni Dobrej Nadziei pochodzący, mógł jej posłużyć za dowód, że bawiła w jego domu.
Wkrótce sam wsadził ją w samochód, prosząc, by wróciła jaknajprędzej się da, a gdy odjechała, ozwał się do żony pomrukiem:
— Pyszna dziewczyna! Wiedzieli, co tu przysłać z Warszawy. „Sprawa narodowa“ — mówi. Nie lepiej by to pilnowała kuchni?
Kiwał głową i przyszła mu inna myśl:
— A może „sprawa narodowa“ to Wiktor? Oni wymyślili sobie nową grę. Raz on ją ratuje, raz ona jego. Co wyniknie z tego wzajemnego ratowania się, jak myślisz?
Pani Agata uśmiechnęła się na to, a on, nawiedzony jowialnością, wyrzucił:
— Co? Dzieci?
— Czy pragnąłbyś, aby oni się pobrali? — pochwyciła skwapliwie żona.
Pan Wilhelm wzruszył ramieniem. W obliczu tej kwestji wzdrygnął się zrazu przed synową, pod której wpływem dom jego stałby się „przerażająco“ polskim. Tak „rein Polnisch“. Bo nawet on sam nie potrafiłby przeciwdziałać skutecznie temu stworzeniu, w którego promieniowaniu przeinaczał się do niepoznania, młodniał, rozpogadzał się, rozkwitał. Ale dlatego właśnie pragnął mieć ją blisko.
— Znamy ją dopiero od wczoraj — rzekł, gdy weszli do pokoju. — Skąd ona się wzięła?
— Córka notarjusza z Warszawy.
— Z Warszawy? — powtórzył i znów strach go obleciał przed ową nieznaną stolicą, przed nowym światem, od którego odpychała go starość.
— Hm... — sapnął, siadając w fotelu, i po chwili mówił: — Któż z tego łobuza może być mądry? Niedawno bałamucił Emmę Schlichtling, czy raczej bałamucił się z nią, teraz dla odmiany bałamuci się z tą Polką. Raz brunetka, raz blondynka, a jutro nie wiadomo, czy nie pocznie korowodów miłosnych z szatynką. Ale... gust ma dobry, ani słowa — dodał, zapominając o swej powadze, i ciągnął: — Wiktor zawsze robi to, czego się nie spodziewamy. Nie ręczę wcale, czy wkońcu nie ożeni się z... jaką kucharką. Zobaczysz.
Pani Agata podniosła protest, a on dobił ją, mówiąc:
— I na domiar złego wyda się, że ta jego kucharka nie umie gotować! Zobaczysz.
Tymczasem panna Jadwiga pod opieką Froncka przedostała się przez bagnety straży i o zmroku wjechała w wężowisko ulic Sosnowca.
Zmierzała do Głównej Komendy. Zanim samochód stanął u celu, zoczył go porucznik Kuna, idący do kawiarni w gronie spiskowców. Przyskoczył do panny Orzelskie] i niebawem wszyscy dowiedzieli się o zarządzeniach czujnej Zycherki w Mysłowicach.
Przyłączywszy się do tego grona panna Jadwiga zasiadła do stołu w ustronnym pokoju kawiarni, gdzie znalazła się w atmosferze nasyconej zapachem prochu.
Bo przed chwilą wyszły rozkazy do powstania w kilku okręgach pod hasłem: „Samoobrona“.
— Już rozdaliśmy tu dużo naszej broni — szeptał Wiktor na ucho pannie Jadwidze, siadłszy obok niej przy stole. — Już jutro rano będzie pani w domu mych rodziców, bo chyba przetrzepiemy szybko Zycherkę.
— Pan pójdzie w bój?
— O świcie.
— Korfanty zgodził się na to?
— Zgodził się. Naprzeciwko pani siedzi dr. Franciszek Matuszczyk, szef biura Komitetu Plebiscytowego. który przybył do nas z Bytomia. Zaraz pokażę pani skrypt, jaki złożył na ręce Zgrzebnioka.
To rzekłszy, Wiktor sięgnął po tekę, leżącą przed głównym komendantem, i za jego pozwoleniem rozwinął przed nią skrypt dra Matuszczyka, tego brzmienia:
„Wobec groźnej sytuacji na G. Śląsku uważam za koniecznie potrzebne i żądam w tym wypadku w imieniu Komisarza Korfantego, że trzeba wydać broń, przeznaczoną dla Polskiej Organizacji Wojskowej natychmiast na Górny Śląsk członkom P. O. W., ponieważ grozi niebezpieczeństwo, że zielona policja razem z niemieckiemi bojówkami wymorduje bezbronną ludność.“
Przejęta tem do głębi panna Orzelska nie rzekła ani słowa. Wreszcie, daleka od panującego tam rozgwaru, sięgnęła do głębin duszy i szept nabożny spadł z jej warg:
— Niech Opatrzność czuwa nad Wami i prowadzi Was do zwycięstwa!...
Porucznik pochylił głowę, niby przy podniesieniu w kościele, pod rozprzęgającem wrażeniem tego westchnienia, co wyrwało się z polskiego serca dziewczyny i spoczęło na jego głowie, jakby blask z niebios płynący. Zdało mu się, że Pan Bóg błogosławi poczynaniom powstańców...
W tej chwili, gdy oboje głusi na otoczenie wstąpili w siebie, Wiktor poczuł się tak bliskim tej lubej dziewczyny jak nigdy dotąd. Bratnie ich dusze spotkały się przed ołtarzem Ojczyzny.
A dookoła nich toczył się dalszy ciąg długiej narady.
— Jeżeli Lubliniec i Oleśno nie ruszą jednocześnie z Katowicami, wiara nasza będzie tam w groźnem położeniu, gdyż rozpoczną się natychmiast masowe aresztowania — twierdził jeden z wojaków i zawrzała na ten temat namiętna dyskusja.
Postanowiono jednak nie rozciągać zrazu powstania poza najwięcej zagrożone powiaty, ważkie wytaczając argumenty. Aby zaś wypadki w rejonie przemysłowym nie zaskoczyły sprzysiężonych w wyłączonych z powstania okręgach, uchwalono wysłać tam odpowiednie instrukcje.
W toku tej dyskusji jedyna kobieta, jaką panna Orzelska spotkała w tem kole, oglądała swe starannie wypolerowane paznogcie. Była to młoda, elegancka szatynka o stanowczym wyrazie twarzy. Sięgnąwszy po papierosa, jakiego podał jej jeden z członków sztabu, zwróciła się z cicha do siedzącej obok niej panny Jadwigi, której rozmowa z Wiktorem odbiła się o jej ucho:
— Pani z Warszawy?
— Z Warszawy. A pani?
— Także z Warszawy.
— Pani pracuje zapewne wśród ludu śląskiego?
— Nie. To nie dla mnie.
— A co panią sprowadziło do Sosnowca?
— Ja pełnię służbę łącznikową.
— Pomiędzy dowództwem a...
— Oczywiście.
— To pani naraża się na okropne niebezpieczeństwo.
— Z pewnością.
— A teraz pocznie się dla pani gorączkowa i szczególnie niebezpieczna praca.
— Naturalnie. Życie tu mam bardzo urozmaicone — odparła panna Aneta Grolmanówna z przedziwną nonszalancją, puszczając kłęb dymu z papierosa.
Panna Jadwiga zarzuciła ją pytaniami i panna Aneta opowiadała jej, jak przedostaje się przez granicę i spełnia polecenia. Opowiadała to takim tonem, niby sprawozdanie z miłej wycieczki na szczyty Tatr, przyczem przejrzała się w podręcznem lusterku i zapaliła drugiego papierosa. Wszystko i wszystkich traktowała z nadzwyczajną pewnością siebie, jakby nie było dla niej trudności a ludzie stanowili rzeszę, niżej od niej stojącą.
Słuchając jej, panna Orzelska zauważyła, że wyperfumowana ta panna miała włosy ufryzowane, lica i oprawę kasztanowych oczu upiększone i przedkładała sobie, że zapewne osoba, takie pełniąca funkcje, musi tak przykroić się na modłę wielkomiejskiej pannicy. Niemniej jednak dotknęło ją boleśnie, że panna Aneta ciskała na Wiktora powłóczyste spojrzenia i odzywała się doń poufale, nazywając go „panem Wiciem“. Nie nabrała do niej sympatji, tem mniej, że nie odnalazła w niej ani szczypty zapału dla sprawy, jakiego sama żywiła w piersi tak wiele.
Na wargach Wiktora drzał nieznaczny uśmiech. Wobec jej niby to koleżeńskiej a nahalnej sympatji zachowywał się odpornie. Na nią i pracę jej patrzał sceptycznie, z nieufnością. Zdawało mu się, że niby wąż z rąk wyślizguje się ona z pod mikroskopu obserwacji, że istotnie niebezpieczne jej funkcje spełnia za nią ktoś inny, ktoś z szarego tłumu spiskowców — jeden z tych, co nie stroją się w pióra, lecz orzą, by plon zbierali inni.
Pod koniec wieczerzy Wiktor wyszedł do garści wojaków, jakich dnia tego zwerbował sobie w Sosnowcu, by o świcie wtargnąć do Mysłowic. Między nimi sterczał przy bufecie Froncek z kieliszkiem wódki w ręku. Podchmielony karlus wyprężył się służbiście niby żołnierz.
— Ponie poruczniku, melduje sie! Ale nimom ani handgranaty, ani gweru, bo moj łostoł sie w doma.
— Chciałbyś z nami?
— Bez Froncka niejak. Kto z ponem porucznikiem przenosił szperka bez Przemsza? Kto dzisia ta śwarna frelka gibko i galantno przemycnoł?
Froncek byłby jeszcze dłużej wyliczał swe zasługi, gdyby porucznik nie był oblał go zimną wodą.
— A boisz się kuropatwy, ty trombo.
— A dyć, — zachłysnął się pyskaty karlus — anich sie pomiarkowol jak ta bestyja w nos mi furknęła. Alech posłoł za niom sztekbryf.
W tej chwili rozległy się z frontowej, werandowej części kawiarni dźwięki orkiestry. Zabrzmiały pieśni polskie, tego wieczora bijąc o struny sercowe z nadzwyczajną mocą.
Wieść o tem, że tej nocy G. Śląsk podnosi broń, by dać wyraz swej mocarnej woli i rozprawić się z przygniatającą go zmorą, obiegła i zelektryzowała miasto, odczuwające tak żywo wszelkie wibracje życia śląskiego. Więc natłoczyło się do kawiarni mnóstwo ludzi, którzy brali między siebie braci Ślązaków jako bohaterów dnia.
A skrzypki śpiewały, wiolonczele łkały: „Idzie żołnierz borem, lasem, z głodu przymierając czasem...“ i budziły drzemiącą w duszy polskiej miłość do żołnierza. Aż ze strumienia elegji wytrysła nuta iskry zapału niecąca: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani...“
I na to magiczne słowo: „wojenka“ rozprzęgły się trzewia rozdrganych serc i nuże jedni drugich obłapywać i ściskać. Zanucono społem piosenkę, która skojarzyła wszystkich w jeden akord uczucia szczytowego, w jeden brylant myśli zbiorowej i żegnała tych, z których niejeden nie miał wrócić pod swój dach.
Przez ten zbratany tłum, zebrany przed niewidzialnym ołtarzem, przecisnął się porucznik Kuna, panna Orzelska, Froncek i kilku wojaków. Zatrzymali się jeszcze w progu kawiarni, przykuci dzwoniącem o szyby „Jeszcze Polska nie zginęła“... Niby korowód taneczny wylatywały dźwięki mazurka na ulicę, podnosiły zebrany tam tłum na szczeble tego dziejowego momentu i siały wiarę w zwycięstwo polskiej sprawy.
Z odkrytemi głowami stali na jezdni porucznik i jego towarzysze i z wezbranych ich piersi rwała się pieśń legjonów Dąbrowskiego. Podjęło ją gęsto w ulicy rozsypane mrowisko ludzi i zdało się, że domy zamieniły się w potężne instrumenty muzyczne, że Sosnowiec cały grzmi muzyką serc wielu, po nad poziomy wzniesionych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.