Pękły okowy/Część pierwsza/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Szli i szli żwawo cichemi ulicami, uciekając przed koszmarem w popielate objęcia zmroku.
Wreszcie Wiktor zwolnił kroku i odzyskał mowę.
— Czemu tak pędzimy?... Ja doprawdy lękam się o panią jeszcze. Jeśli kto w kwaterze pani lub w jej sąsiedztwie wie, gdzie pani pracuje, albo chociaż tylko podejrzewa w pani Polkę, nie ręczę, czy w dzisiejszym nastroju miasta nie napadną na panią jakie histeryczne jędze lub pijane Niemczaki. Boję się o panią... — powtórzył z naciskiem i ciągnął: — Więc wsiądzie pani na siodełko mego motocyklu i pofrunie ze mną do Mysłowic, na wypoczynek do mej siostry. Dobrze?
O, jak była mu za to wdzięczna. Czuła się bowiem tak skołatana duchowo, że z trwogą myślała o samotności w tem rozszalałem środowisku. Obawy jego nie były wcale bezpodstawne. Potrzebowała oparcia i w tej chwili tuliła się do niego swą istotą niby gołębica po groźnej burzy.
— Do Mysłowic?... Nie jestem ubrana... — wyszeptała, jakby nie wypadało zgodzić się odrazu.
— Obiecała się pani mej siostrze. A w tych okolicznościach nikt nie oczekuje tualety. Zresztą pani we wszystkiem ładnie.
— Jeśli pan uważa, że nie zapóźna godzina...
— Aresztuję panią i zabieram.
— Prawdziwy policjant! — rozśmiała się, bo w tej trawestacji wydawał się śmiesznie.
Wiktor wstąpił do piwnicy gmachu ratuszowego w Zawodziu, przedtem zrzuciwszy z siebie w sieni liberję policjanta, która byłaby strasznie przeraziła panią Kłaputkową. Ofiarował jej ten mundur w prezencie a, gdy opowiedział jej, jak do niego przyszedł, śmiechu i kiwania głowa było co niemiara.
Wyprowadziwszy motocykl na ubocze, gdzie czekała na niego panna Jadwiga, bąknął:
— Szkoda mi tego munduru, bo ładnie mi w nim było...
— Oh!... — zaśmiała się panna i długo śmiała się nerwowo, bo po dramatycznem napięciu nerwów nastąpiła reakcja, eksplozja żywiołowej wesołości.
Pozostawili poza sobą dramat i popędzili w sielską ciszę.
W saloniku willi dyrektora rozgościł się iście błogosławiony pokój. Przy okrągłym stole, na którym sterczała butelka wina, pan Wilhelm grał z Widerą w... sześćdziesiątsześć. A dwie kobiety, pochylone nad żurnalami radziły półgłosem nad wyprawą dla Matyldy, gdy pojawił się i rozbudził to grono nieoczekiwany gość.
Ten warjat Wiktor przywiózł sobie na plecach, na barana... pannę — pomyślał sobie dyrektor i od pierwszej chwili zainteresował się tem zjawiskiem niesłychanie.
— Siedzicie tu jak tabaka w rogu! — począł podniecony przejściami i obecnością panny Jadwigi Wiktor po polsku i jął opowiadać, co zaszło w Katowicach. A stary pan dziwił się, że Wiktor włada językiem polskim tak biegle i, że język ten wtargnął do jego domu, rozbrzmiewał w jego salonie.
— Ty zawsze włazisz akurat tam, gdzie cię nie potrzeba! — rzekł do niego po niemiecku. — Pocoś ty tam poleciał do komisarjatu?!
Brał się nad tym „chłopakiem“ za głowę, nazywał go wartogłowem, szaleńcem, warjatem a może właśnie dlatego miał do niego szczególną słabość.
— Okazało się, że byłem tam potrzebny — odparł po polsku Wiktor. — Czasem akurat warjat jest najpotrzebniejszym. Pan Bóg dobrze wiedział, dlaczego go stworzył.
Dyrektor śmiał się, słuchał, nie każdy wyraz rozumiejąc, a raz po raz spozierał z podełba na pannę Jadwigę, siedzącą w fotelu naprzeciwko niego. Bo nigdy w życiu nie zbliżył się do Polki z inteligencji, a powtóre panna Jadwiga poczynała oddziaływać na starego pana niemal fascynująco.
Wkrótce zasiedli do stołu jadalnego, bo Wiktor upomniał się o kolację dla panny Orzelskiej i siebie, a ukojona, ukołysana w tem środowisku, jakiego było jej potrzeba, panna Jadwiga wzięła udział w ożywionej rozmowie o wypadkach katowickich. Ozwał się jej śpiewny, przemiły głos. Pani Agata i wszyscy słuchali jej skutkiem tego z pewnem nabożeństwem niby autorytetu a pan Wilhelm nie odrywał od niej wzroku. Miał wrażenie, że po raz pierwszy słyszy język polski, o którego piękności nie miał wyobrażenia, a nadto, że ma przed sobą nieznany dotąd tulipan i to tulipan pachnący.
Chciał wyjść z roli obserwatora, zagadnąć ją o coś. Ale jak? Po niemiecku? Ona by go może nie zrozumiała, a po polsku on sam nie zrozumiałby siebie. Mimo to, pogładziwszy dłonią łysinę trzykrotnie, pan Wilhelm wystękał z chłopska:
— Jak się pani tu podobo?
— O, bardzo. Ja przeżyłam tu już tyle w tym krótkim czasie. że przez to wcieliłam się w Śląsk. Ten kraj przestał być mi obcym, stał się nawet bliskim.
— To mnie cieszy — rzekła pani Agata, a Wiktor ozwał się z cicha:
— Panna Orzelska zbiera, kolekcjonuje interesujące wspomnienia... Ale dotąd była dopiero dwa i pół razy przedmiotem napaści...
Ona zarumieniła się, zmieszała, posłała mu śliczne spojrzenie i zawołała:
— Jak pan będzie ze mnie żartować tak niemiłosiernie, to...
Utknęła, a on spytał ciekawie:
— To co?
— To... nic! — odparła, pochyliwszy głowę.
— Gdzie i kiedy była pani wystawiona na napaści? — zagadnął ją Widera.
— Raz w Oleśnie w dzień 3-go maja, gdy niosłam chorągiew polską przez miasto w pochodzie, drugi raz w Murckach a te pół raza to pan porucznik jeden wie.
— Dzisiaj! — wtrącił Wiktor. — Ponieważ atak nie był wręcz, bezpośrednio na panią wymierzony, liczę to za pół.
— A teraz ty policz swoje sprawki! — ozwał się po niemiecku dyrektor do syna.
— Nie! Bo wydałoby się, żem hultaj.
— To i tak już wiadomo.
Jeszcze przez chwilę ojciec i syn toczyli taką szermierkę, zaczem troskliwa pani Agata poczęła zapędzać pannę Jadwigę do łóżka. przez wzgląd na jej przejścia.
Gdy panie wyszły z pokoju, Wiktor wysunął się za niemi do przedsionka i zbliżył do panny Orzelskiej pokornie.
— Bardzo się pani gniewa na mnie, że pozwoliłem sobie z niej pożartować?...
— Nie, wcale nie, bo panu jednemu to wolno. Gdyby nie rycerskość pana, to moje „wspomnienia“ miałyby z pewnością epilog bardzo przykry, może w szpitalu... Dzisiaj... — zastanowiła się i ciągnęła z wylaniem, cały swój wdzięk wkładając w te ciepłe słowa: — Ja pragnę panu podziękować bardzo, bardzo, ale... poprostu nie mam słów.
— Niech mi pani nie dziękuje wcale. Zresztą niema za co.
— Oh, jest za co! Pan mnie wyprowadził z tej gehenny, ocalił. Ale obiecuję, że już więcej nie będzie pan mnie ratować...
— Czemu?
— Bo przekonałam się, że to nie „byle co“. To było straszne. Ten człowiek spadający z dachu...
— Życzę pani, aby dalsze jej wspomnienia ze ziemi śląskiej były... tak barwne, jak tulipany mego ojca, które pani zobaczy.
— Dziękuję. Nie zapomnę tego nigdy... Dziękuję panu za wszystko! — wyrzekła z serdecznemi akcentami w głosie, całą duszą wychodząc do niego, i biło od niej ciepło czarowne.
Wyciągnęła doń obie rączki. A on w upojeniu przywarł do nich ustami gorąco, niby giermek do rąk łaskawej królewny. Utworzyli ładną grupę.
Spostrzegły to z głębi otwartego pokoju pani Agata i Matylda i popatrzały sobie w oczy z uśmiechem.
Przed odejściem do siebie Wiktor przydybał siostrę i zapowiedział jej dobitnie:
— Żebyś ją tu zatrzymała przez kilka dni i pielęgnowała!
— O, z pewnością. Zauważyłeś, jak ojciec jest nią zachwycony?
— Wzięła go z miejsca — uśmiechnął się Wiktor, widocznie rad z tego, lecz nagle spoważniał.
— Jak wygląda w twym Czerwonym Krzyżu?
— Zebrałyśmy niemało szarpi, płótna. Czy sądzisz, że...
— Lada chwila wszystko to może być potrzebne. Bojówki szaleją; grożą, że rzucą się na ludność polską i wycinać ją będą w pień... Dookoła Katowic niepokoją się ludziska, od tych djabelskich lancknechtów wszystkiego złego się spodziewając. W istocie nie wiadomo, co przyniesie jutro...
— A wasza Organizacja gotowa do obrony?
— Nietylko do obrony. Niemiec się niczego nie domyśla.
— A w Mysłowicach?
— Do boju chętnego chłopa co niemiara, ale z amunicją i bronią źle. W tem sęk. Wykradzioną Zycherce broń musiałem odstawić do Dowództwa, a załoga mysłowicka zbrojna doskonale, choć nieliczna. Łącznie z bojówką, około 160 chłopa, trzech oficerów i kapitan Reichswehry nazwiskiem Schulte-Tigges.
Umilkli oboje, jakby zawisły nad nimi krwawe łuny. Zanim Wiktor rozstał się z nią, skłopotana panna Matylda upomniała go:
— Nie mów o tem nic matce i nie pozwól Augustynowi iść w bój! Może jednak wiadomości o zwycięstwach polskich pod Warszawą obleją te hordy zimną wodą?...
Tu Matylda poczęła mówić z naiwyższem oburzeniem o iście męczeńskiej śmierci dra Mielęckiego. Było to na ustach wszystkich i niejeden Niemiec, co znał tą postać, wstydził się za swych rodaków. Bo kto go znał, cenił, a barbarzyństwo niemieckiego motłochu ścinało krew w żyłach.
W ślad za tym mordem historycznym rozbiegła się po Śląsku wieść o doszczętnem zburzeniu Komisarjatu Katowickiego i wstrząsnęła i tak już szarpanemi umysłami.
A tymczasem noc sierpniowa lała na świat potoki nieprzebranego pokoju i, gdy Wiktor wyszedł z willi, w pierwszej chwili uległ błogiemu zdumieniu. Zamagazynował w nerwach jeszcze echa bitewnego rozhoworu tak nielicujące z kojącym obrazem tej nocy. Rozejrzał się po ciemnogranatowej kopule niebios, pocentkowanej bezlikiem gwiazd brylantowych i przeciętej smugą gazy mlecznej, jakby kobiercem dla króla nocy, księżyca, który żeglował swobodnie po bezdennej toni z dziwacznym uśmiechem satyra. Obojętny w istocie na nikłe sprawy mrowia ludzkiego zimne roztaczał blaski, lecz tajemnicze i piękne jak on sam.
Porucznik miał wrażenie, że nigdy jeszcze dom ten nie usypiał w tak cudnej otoczy miridów gwiazd a zawisły one nad nim dlatego, że spoczęła w nim królewna. Bo w osobowości tej dziewczyny, lubo tak szczerej i prostej, wyczuwał każdy, on zarówno jak jego ojciec, ton dostojeństwa z podwalin istoty pochodzącego, który kazał ją szanować jakby kwiat ze szlachetnego ogrodu.
Jakże inną była od panny Emmy! To, co w tej jasnej dziewczynie płynęło z natury i wrodzoną było jej właściwością, w tej uwodnej lwicy było wyuczonem, sztucznie wdrożonem i maskującem pospolitość pozorem. Wiktor podświadomie rozumiał, że obie te kobiety różniły się od siebie niby djament od dobrze oszlifowanej jego imitacji... Jakoż od pierwszej chwili ustosunkował się do niej inaczej i przy niej grało w nim to, co było w nim najlepszego.
Chociaż myśli jego poszły zgoła innym szlakiem, wracał do domu z pogodą na dnie duszy, bo niewysłowioną przejmowało go radością, że mógł dla niej zrobić i zrobił tyle, a w tym momencie, gdy zajrzeli sobie w oczy tak zbliska i zapomnieli o świecie, osnuła ich jakaś nić złota. Dostał się w czarowne pęty.
Nazajutrz pojechał rano do Sosnowca a Augustyn zjawił się w willi dyrektora. Chciał wybrać się do katowickiego piekiełka a, będąc już pod pantoflem swej przyszłej żony i pod jej skrzydłami opiekuńczemi, nie śmiał odważyć się na to bez jej pozwolenia.
Zastał narzeczoną w saloniku z panną Orzelską.
— Jesteśmy wprawdzie dzisiaj na urlopie, bo nasz Komisarjat przestał na razie istnieć, jednakże trzeba zobaczyć jego gruzy i zaraz pomyśleć o nowem siedlisku — tłumaczył.
— Ale czy ustały tam walki? — spytała go narzeczona.
— Ustały. Tak nam telefonowano z Bogucic.
— Więc pojedziemy razem. I pani z nami? — zwróciła się Matylda do panny Orzelskiej.
Ona zgodziła się na to pochopnie, i oświadczyła, że „musi“ powrócić już do Katowic. Trzeba było wspólnych nalegań Matyldy i Augustyna, by nakłonić ją do spędzenia kilku dni w tem zaciszu.
Dnia tego panna Jadwiga wydawała się bez życia, co tłumaczono sobie poprostu zrozumiałem znużeniem. Tymczasem na ten stan wpłynęło głównie odkrycie, jakie zrobiła tego rana.
Wszedłszy przed śniadaniem do tego saloniku, spostrzegła na biureczku pani Agaty dużą, w bogate ramki oprawioną fotografję ładnej, wytwornej brunetki w balowym stroju, z wachlarzem w ręku. Któż to mógł być? Może siostra Wiktora, o której istnieniu nie słyszała?
Weszła na to do pokoju pokojówka i panna Jadwiga zagadnęła ją o to. Żywy uśmiech okrasił twarz dziewczyny i odrzekła z całem swem uznaniem:
— To „libsta“ pana Wiktora. Fajno frelka!...
Panna Jadwiga długo przyglądała się fotografji. Zapadła się w siebie, zagasła.
Od tej chwili pragnęła wyjechać z tego domu i jedynie inercja, jaka opanowywała zwykle dość stanowczą dziewczynę, sprawiła, że podporządkowała się życzeniu serdecznej panny Matyldy.
W Katowicach istotnie panował spokój — jakby po zdobyciu miasta. Już w Zawodziu samochód panny Matyldy napotkał silne patrole francuskie. Wszystkie ulice były obsadzone a na rynku roiło się od piechoty i jazdy. Samochody pancerne i czołgi trzymały Niemców w szachu tak, iż wyrzekli się karkołomnych zamiarów. A majaczyło się im o rozbrojeniu i wypędzeniu Francuzów z miasta, a potem ze Śląska, o zgładzeniu polskich placówek i utopieniu plebiscytu w morzu krwi.
Trzeba było żelaznej stopy, by zgnieść i przycisnąć do ziemi wraże gady krzyżackie. Sprawił to przysłany z Opola przez gen. Le Rond‘a generał hrabia Gratier, który naciągnął inne struny niż Blanchard i uderzył w ton spiżowy, jedynie w stosunku do tego żywiołu odpowiedni i skuteczny.
Widera i panna Orzelska dowiedzieli się o wszystkiem w mieszkaniu dra Jarczyka, którego ujrzeli w stanie opłakanym w łóżku, w bandaże spowitego.
Wysunąwszy się z bramy podpalonego domu, dostał się on w tunelu nasypu kolejowego w mrowisko gawiedzi i tam nagle spadły nań pięście i kastery łotrowskich najmitów. Ta sama tłuszcza, która dnia poprzedniego lynczowała dra Mielęckiego, pastwiła się nad bezbronnym aż wtrącono go do więzienia, gdzie w nocy torturowali go jeszcze dozorcy, zapowiadając mu rozstrzelanie czy samosąd.
Aliści nazajutrz otworzyły się przed nim wrota więzienia i żona przewiozła go do nowego komendanta placu. Jednocześnie gen. Gratier przywołał do siebie odpowiedzialnych notablów niemieckich i w domu ogrodowym szpitala rozegrała się scena, która srodze zmaltretowanemu kierownikowi Komisarjatu przyniosła niemałą satysfakcję moralną.
Stanęli tam i stali w szeregu pod ścianą w postawie pachołków, czekających na pana, generał Policji Bezpieczeństwa Hoffmann, prezes policji von Schwendy, radca Ruolf, oraz zastęp przedstawicieli miasta, cechów bractw niemieckich. Gdy generał wkroczył do pokoju ze swym sztabem, dr. Jarczyk, Spoczywający w fotelu, próbował dźwignąć się na nogi, lecz Francuz zbliżył się do niego i usadził go uprzejmie, zaczem zwrócił się do Niemców i zakipiała w nim krew:
— Jak to śmieliście rzucać się orężnie na wojsko koalicyjne?! Chwytać się bandytów metody? Wy jesteście wszystkiemu winni!... Niemcy podpisały Traktat Pokojowy, lecz nie potrafią uszanować swego podpisu! Nie potrafią zachowywać się jak naród cywilizowany! Stosownie do tego trzeba ich traktować jak barbarzyńców!... Zapowiadam, że nawet najmniejszy odruch bojowy stłumię natychmiast w kałuży krwi...
Jeden z notablów chciał wystąpić z repliką, lecz generał zamknął mu usta, huknąwszy siarczyście:
— Milczeć!!... Nie macie prawa przemawiać! Aresztować was każę!
Spokornieli do cna, zwiesili głowy. A on ciskał im w twarz:
— Ukartowaliście spisek na nas! Za to należałoby was powystrzelać!... Daję wam jednak czas do wytrzeźwienia. Gdyby w ciągu nocy padł strzał z waszej strony, gdyby motłoch przybrał wojowniczą postawę, przytrzymam was jako zakładników. Tego nie będę wam powtarzać dwa razy...
Tu generał zwrócił się do przedstawiciela rzemieślników i zagadnął go, czego życzy sobie ludność niemiecka. A przygotowany na tą kwestję Niemiec odparł, że Niemcy pragną zastąpienia załogi francuskiej przez włoską...
Generał Gratier uśmiechnął się cierpko i odrzucił lakonicznie:
— Życzenia te odrzucam.
I giestem ręki wskazał Niemcom drzwi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.