Pękły okowy/Część pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIlI.

Jeszcze Wiktor nie nagadał się z matką, jeszcze nie obejrzał z ojcem tartaku, w którym miał objąć rządy, a już prysnął na motocyklu do Szopienic, by odnaleźć swego Samsonowego przyjaciela.
Łatwo go było odszukać, gdyż gospoda jego świeciła w oczy przy trakcie tramwajowym rozmiarami i nalepionemi na niej afiszami. Mniej sympatyczna z powierzchowności od gospody pod Tychami, przedstawiała daleko lukratywniejsze przedsiębiorstwo.
Wiktor ucieszył się niezmiernie, gdy ujrzał pucułowatego karczmarza w jego dębowem, poduszką wysłanem krześle przy szynkfasie. Niemałą jego zaletą było, że umiał być rzetelnie wdzięcznym. Dlatego troskał się o jego losy. Nie mógł pojąć jak człowiek, którego o spryt nie posądzał, wyplątał się z barbarzyńskich szponów Grenzschutzu bez szwanku. W mniemaniu jego, kto znał Lisa a obejrzał sobie trzy w izbie jego powalone trupy, musiał odrazu wskazać na niego jako na sprawcę tej masakry.
Skoro przeto przeszli do mieszkania Lisa, Wiktor zagadnął:
— Czy ty z djabłem trzymasz, żeś wyszedł cało?
Lis potrząsł łbem. Uśmiechnął się, bo przystąpiły doń wspomnienia tej nocy, gdy dzięki Wiktorowi danem mu było napaść oczy widokiem zapasów, wypróbować swe herkulesowe moce, nacieszyć się niemi.
— Przez to, żech dużo z Krallem pił.
— Jakże! Gadajże, pieronie!
Wiktor żądał za wiele; Lis nie potrafił przedstawić jasno i ściśle przebiegu swej sprawy. Trzeba było to wyciągać z niego jakby obcęgami i zlepiać w całość.
Gdy zasiedli nad „szopkami“ piwa, porucznik zabrał się do tej operacji i przyszedł do przekonania, że istotnie to picie z sierżantem Krallem przyczyniło się do wyzwolenia go z aresztu i odwrócenia od niego uwagi.
Lis „skamracił się“ z Krallem przy kieliszku. Więc zagrożonemu mężowi przebiegła pani Fryda szepnęła: „ty powiedz, żeś był ajentem Kralla“. Uchwyciwszy się tego, Lis „onaczył“ policji i sędziemu śledczemu w ten deseń, by wzbudzić przekonanie, iż jemu to zawdzięczał Krall informacje, jakie rzekomo posłużyły mu do gremjalnego aresztowania żywiołów powstańczych. Gdzie i co Krall dokazywał, wiedział Lis dokładnie, mógł przeto operować nazwiskami. A Krall, nie żył, więc nie przeczył.
Mimo to trzymano Lisa nadal pod kluczem. Pewnego wieczora dozorcy więzienni chcieli swym zwyczajem zbić polskiego aresztanta. Do celi jego przyszło trzech drabów z kastetami i kablami, jakie nieraz służyły im do okrutnej chłosty. Poczęli nad nim „pieronować“.
Małomówny Lis nie psuł sobie gęby. Dopiero, gdy dozorcy naszczekali się i zabrali do kabli, ozwał się do pierwszego z nich, najnatarczywszego:
— Co to za błozny?... Chcesz być trup?
Nadzwyczajny jego spokój podziałał jeszcze więcej może niż uprzejme to zapytanie. Oprawcy mamrotali przez chwilę, obiecując mu kiedyś później tortury piekielne, lecz poszli w pokorze, niby ofuknięte kundle.
Położenie siłacza było nad wyraz fatalne, tak że djabeł, zwątpiwszy, posłał mu w pomoc babę. Pani Fryda udała się „z wielką gębą“ do policji i sędziego. Zapewniała, że Lis wziął od Kralla trochę pieniędzy i, uradzając z nim nad plebiscytem, postanowił sformować z „matrozów“ Schtosstruppe. A gdy mąż jej wszystkie poszlaki skierował na zbiegłych powstańców: Nawoję i Gniwkę, postarała się o dowody na to, że Nawoj, zabijaka pieroński, od pewnego czasu nosił się z myślą zamachu na sierżanta. Przyszedł jej w tem z pomocą skutecznie policjant, który feralnego tego wieczora rozmawiał z Nawojem. Z jego zeznań wynikało jasno, że Nawoj wciągnął w zasadzkę żandarmów, którzy, podlegając rozkazom por. Gronosky‘ego, sami z kolei wciągnęli porucznika i jego dwóch żołnierzy w to fatalne położenie. Nosząc się z takiemi zamiarami, Nawoj — twierdziła pani Fryda — przez kilka wieczorów przesiadywał w gospodzie i uradzał coś z Gniwką, bardzo silnym i zuchwałym „buksem i demokratą“. co potwierdzili też inni.
, Wreszcie wypuszczono Lisa na wolność oraz zapisano w poczet szpiegów. Z tego Lis chwalił się przed porucznikiem, mrucząc:
— Oni łoboczom...
Upominał szynkarz swego umiłowanego „synka“, by czasu plebiscytu powołał go do roboty, gdy zajdzie potrzeba chłopa, co „umie bić“. A Wiktor przyrzekł mu to, przysięgając sobie wszakże, że „roboty“ Lisa nie będzie świadkiem.
— A co się stało w Nawojem? — spytał.
— Uciek rychtyk.
— Nie widziałeś go odtąd?
— Ni. Ale on se znajdzie. I trafi do mnie... To głowacz i podciepek straszny. Spartakus...
Uspokojony o losy Lisa Wiktor powrócił do Mysłowic, gdzie poczęło się dlań życie wytężonej pracy od rana do nocy. Szybko wcielił się w interesy tartaku, z którym spoufalił się od lat chłopięcych. Objął mieszkanie, opuszczone przez tchórzliwego pana Zimmermanna, i cugle tego przedsiębiorstwa pod najwyższą komendą doświadczonego ojca. Zarazem zapisał się do sekcji oświatowej Komitetu Plebiscytowego i w porozumieniu z kierownikiem tego wydziału, drem Konkiewiczem, jeździł na zebrania, przemawiał na nich, pouczał, dlaczego Górnoślązak nie powinien albo raczej poprostu nie może głosować za Niemcami a musi głosować za Polską. Przytem zakładał koła oświatowe w większych centrach i osadach i łącznie z powstańcami, wysyłanymi z ramienia dowództwa Polskiej Organizacji Wojskowej, werbował w tych ogniskach myśli narodowej najdzielniejszych, mniej lub więcej z bronią obytych, do szeregów formacji powstańczej.
Pochłaniało go to wszystko całkowicie tak, iż obraz panny Emmy zbladł i tonął w mgle oddalenia. Nie miała ona z tem zgoła nic wspólnego, była egzotyczną rośliną z innej planety i innego świata. Na dnie duszy Wiktor rozumiał, jak nieodpowiednią byłaby dlań towarzyszką życia ta lwica salonowa, bez przekonań i ideałów, niesiona przez życie falą zabaw i przyjemności. Nie zatarło się w nim także wrażenie słów Widery, który pragnąc dla siebie na żonę „prawdziwej Polki, jak on czującej“, udzielał mu rozumnej wskazówki życiowej. Mimo to chwilami tęsknił za nią, bo przykuła go ona do siebie zmysłami. Był związanym, niemal narzeczonym.
Przypomniała mu tę sprawę miłosną siostra, gdy pewnego wieczora zjawił się na wieczerzę u rodziców.
— Miałam list od Emmy — oznajmiła mu. — List jakby do ciebie pisany. Pyta się ona, czy wróciłeś i daje wyraźnie do zrozumienia, że zjawi się znów na Śląsku, skoro rozbijesz swój namiot w Mysłowicach. Zajęła się tobą nie na żarty...
Wiktor zamyślił się, a ona patrzała w niego, podejrzewając, że Wiktor i Emma coś między sobą ukartowali.
— Co powiedziałabyś na to... — począł cedzić Wiktor — gdybym ożenił się z Emmą...?
— Ty? Z Emmą?!
— Czy sądzisz, że ona nie spolszczyłaby się, nie przerobiła na naszą modłę?
— Możeby się spolszczyła... — odrzekła słabo panna Matylda i jakieś „ale“ przepadło w milczeniu.
Odczuł te wątpliwości jej brat, lecz nie był skłonny traktować tej sprawy serjo w czasach, gdy poważniejsze rzeczy zaprzątały jego umysł. Machnął ręką.
— No, bądź co bądź, można się z nią zaręczyć.
Panna Matylda nie wiedziała, czy go strofować, czy śmiać się pobłażliwie. Nie miała nic pilniejszego, jak zakomunikować to ojcu i pani Agacie.
Sentymentalną panią Kuhnową podbiła „głęboka, trzyletnia miłość“ panny Emmy i Wiktora, i godziła się na ten związek, tem łatwiej, że mąż jej był tem zachwycony. Wprawdzie panna Emma wydawała mu się zadatkiem na kosztowną synową, jednakże posiadała sama majątek, świetne stosunki i otoczyłaby dom Kuhnów splendorem. Nadto pan Wilhelm podświadomie uwzględniał to, że panna Schlichtling stanowiłaby węzeł łączący Wiktora z niemczyzną. A tego pragnął instynktownie, by syn jego, Górnoślązak, pozostał przynajmniej jedną nogą w wodach germańskich.
Pan Walter Kuhna dowiedział się o tem, gdy w pewną niedzielę marcową zjawił się niespodzianie w willi ojcowskiej, by „wypocząć przez kilka dni“. Był to wyższy i przystojniejszy od ojca mężczyzna, starannie ubrany i upozowany na bardzo wysokiego urzędnika, jakim w istocie miał nadzieję zostać. Dążąc konsekwentnie do karjery, nie zaniedbywał niczego, co mogło by go wyróżnić zaszczytnie, więc w obejściu wzorował się na najlepszych, według swego mniemania modelach.
Do przyrodniego brata nie był w niczem podobny, chyba w rysunku figury, bo wogóle Wiktor fizjognomją zarówno jak osobowością swą stawiał do góry nogami prawa dziedziczności. Aby wytłumaczyć, skąd znalazł się ten jakby kozackiego autoramentu junak, z orlim nosem i pięknemi oczami, w gniaździe biurokraty i ładnej, kobiecej sentymentalistki trzeba by było sięgnąć do zapomnianych protoplastów pani Agaty i wejrzeć bardzo głęboko w szczeliny jej umysłowości.
Zaskoczony projektowanemi zaręczynami brata z panną, do której sam, lubo bez wyraźnych intencji, smalił cholewki, pan sędzia zawołał:
— Gdzież Wiktor widywał się ostatnio z panną Emmą?
— Niewiadomo — odrzekła Matylda. — Przypuszczam, że spotkali się gdzieś z końcem września.
— Czyż ona go zechce? Jego, nieszlachcica?
— Wiktor jest pewny swego.
— Hm... — mruknął pan sędzia i po chwili spytał. — Gdzie on się obraca dzisiaj?
Nikt nie odpowiadał. Pani Agata wyszła z pokoju, dyrektor zapalił cygaro z jakiemś wielkiem skupieniem uwagi a Matylda, poruszywszy się w fotelu niespokojnie, zaniemówiła. Milczenie było tak znamienne, że Walter zerknął przez binokle na siostrę i ojca.
— Dlaczego nic nie mówicie? — zwrócił się do siostry.
— Bo nie wiem. Na niedzielę wyjeżdża zawsze na cały dzień.
— Do panny Schlichtling?
— Nie wiem. Może być. Albo też... jest na jakiem zebraniu...
— Zebraniu? To on zajmuje się agitacią?... Naturalnie w duchu polskim. Na to przysłali go tutaj z wojska polskiego. On przerobił się na patentowanego Polaka, nieprawda?
— Rzeczywiście... — bąknęła bez tchu Matylda.
— Zwarjował do reszty...! — wyszeptał sarkastycznie przez zęby sędzia, a ojciec jego zaalarmowany zawołał ostrym tonem:
— Przypominam ci, że kto wstępuje w moje progi, musi politykę pozostawić wpierw przed drzwiami. Gdybyś z Wiktorem wszczął jakie rozprawy, wyrzucę was obu! Rozumiesz?.
— Ja z tym Polakiem rozprawiać nie będę... — wycedził sędzia tonem, w którym brzmiała groźba.
Matylda podniosła na niego oczy pełne niepokoju, a dyrektor ozwał się jeszcze rozkazująco:
— Musicie sobie schodzić z drogi, dopóki nie przyjdziecie obaj do rozumu. Rozumiesz?... To jest twój brat, a mój drogi chłopak. Może gorąco kąpany, trochę warjat, ale mój drogi chłopak i twój brat. Gdybyś miał... czynić mu jakiekolwiek wstręty, stanę po jego stronie, chociaż jego krewkość, czy jak to nazwać, jest mi równie niesympatyczną, jak twój szowinizm antypolski... Jeżeli uważasz się za mędrszego od tego „warjata“, to pokaż to teraz!
Matylda z zachwytem spozierała na ojca, którego nigdy jeszcze nie słyszała przemawiającego takim tonem. Miała ochotę rzucić się mu na szyję.
Walter sapał przez chwile, wreszcie zainterpelował siostrę.
— A co ty sądzisz o tem?...
— Ja...? — zachłysnęła się Matylda, przygwożdżona jego inkwizytorskiem spojrzeniem. — Ja? Muszę ci wyznać, że i ja bardzo się zmieniłam...
Tem wyznaniem Walter był tak przybity, że nie wyrzekł słowa. Spoczywał w fotelu z głową nisko zwieszoną, aż wreszcie powstał i wyszedł z pokoju.
Zjawił się dopiero przy wieczerzy, do której zasiadł stary znajomy pana Wilhelma, pojęciowo do niego zbliżony. W rozmowie unikano wzmianki o plebiscycie, co nie było rzeczą wcale łatwą w czasach, gdy ów plebiscyt wisiał ciężką chmurą nad G. Śląskiem. przesączał atmosferę zapalnemi miazmatami i przysłaniał wszystkie sprawy. A potem Matylda siadła do fortepianu i zakrólowała muzyka.
Walter czekał chwili, gdy będzie mógł pomówić z siostrą sam na sam. A ona nie unikała już rozmowy, która musiała nastąpić prędzej czy później. Pragnęła nawet wtajemniczyć go w proces duchowy, jakiemu uległa. Gdy przeto rozeszli się wszyscy, pozostała w salonie. Zegar wskazywał jedenastą. Pewni, że nikt im nie przerwie, zbliżyli się do siebie jak brat i siostra.
Walter żywił dla niej serdeczny afekt, uważał ją zawsze za istotę, podlegającą jego wpływom absolutnie, więc, lubo cierpiał z powodu jej niespodzianego „wynaturzenia się“, naciągnął łagodne struny. A siostra spowiadała mu się szczerze, mężnie i uczciwie.
On starał się zbić jej argumenty a wreszcie rzekł:
— A zatem zdradziłaś naszą sprawę, opuściłaś naszą chorągiew...
— Mój drogi... Myślałam o tem i sądzę, że jeśli cesarz opuścił swoją chorągiew niemiecką, to i mnie to wolno, zwłaszcza, że nie przysięgałam na absolutną wierność tej chorągwi, a opuściłam ją nie z małoduszności, nie z tchórzostwa, lecz z pobudek, których szlachetną naturę musisz uznać.
W tej chwili ozwał się za oknami w czeluściach nocy głos syreny i samochód zatętnił, stanął pod bokiem willi.
— Kto to? Wiktor? — rzucił sędzia.
— Nie! Odsyła samochód!
— To ojciec daje mu samochód na jego wyprawy agitacyjne?
— Tobie także bym tego nie odmówił.
Zaskrzypiały z cicha drzwi frontowe, lekkie kroki rozległy się w hall‘u i w progu salonu ukazał się Wiktor.
Zatrzymał się na moment, jakby nagle jaskrawe światło było uderzyło go w oczy, zaczem ruszył żwawo w pośrodek pokoju. Minął brata, nie podał mu ręki.
— Ach, Walter! Nie widziałem cię od bardzo dawna — mruknął jednak i, siadłszy opodal siostry w fotelu, zwrócił się do Waltera: — Drogi nasze rozeszły się... Najlepiej będzie chyba, jeśli przestaniemy się znać, a w domu tym będziemy grzecznie się ignorować, uważać jeden drugiego za... powietrze.
Walter pochylił się torsem naprzód, utkwił weń przenikliwe spojrzenie i ze złowrogim marsem między brwiami szukał słowa. Tymczasem Wiktor, zastosowując już zaleconą przez siebie receptę ignorując go, mówił żywo do siostry:
— Wstąpiłem, widząc światło w salonie. Chciałem ci powiedzieć, jaką to wesołą wieczerzę zgotowano nam w Siemianowicach.
— Co tam zaszło?
— Zamiast zebrania i wieczerzy, mieliśmy wcale ładną bitewkę! — uśmiechnął się cierpko Wiktor. — Oczywiście z bojówką szwabską, która przekonuje ludność pałkami o wyższości kultury germańskiej... Poczęło się od wybijania szyb i strzelaniny jakby wiwatowej. I tak dalej. Jak zwykle. Przyjęliśmy wyzwanie i...
— Może zjesz cośkolwiek? Chodź do jadalni! — wpadła Matylda, chcąc jaknajprędzej rozseparować braci. Lecz Wiktor ciągnął jeszcze:
— Doniosłem o tem telefonicznie do komisarjatu. Korfanty mówił mi, że jutro pojedzie do Le Ronda, by przedłożyć cały szereg takich aktów terrorystycznych i żądać poskromienia zapału tych dobrze tuczonych bohaterów. Jeżeli nic nie wskóra, wywrze pewien nacisk na Komisję Międzysojuszniczą. Związki Zawodowe zarządzą strejk protestacyjny. Bo, u djabła, ten plebiscyt staje się coraz więcej wstrętną i skandaliczną farsą... Swoją drogą... — zaśmiał się Wiktor, ciągnąc — mieliśmy spektakl wart kilku dolarów. Znalazł się wśród nas siłacz, który pięściami swemi...
— Chodź! Jest tam jeszcze coś w kredensie.
Wyszli. Walter został z papierosem w ustach. Gryzł ustnik i rozmyślał nad czemś.
Matylda rada, że udało się jej wyciągnąć Wiktora z salonu, częstowała go resztkami wieczerzy, a on opowiadał w dalszym ciągu o przebiegu dość zwykłej, niemal już nieodłącznej od zebrań agitacyjnych awantury i dowodził, jak konieczną było rzeczą organizowanie lokalnych straży bezpieczeństwa. Lecz tego wieczora Matylda nie zaprzątała sobie głowy temi sprawami.
— Jestem ci bardzo wdzięczna, — rzekła, że odrazu zapobiegłeś swarom i kłótniom, chociaż boli mnie ten przepastny rozłam w rodzinie.
— Trudno. Pękły okowy wiekowej niewoli i my wyzwolimy się z niej, bo dostroiliśmy się do wielkiego momentu dziejowego i wzbili nad poziomy. A Walter w swej filisterskiej przyziemności pozostał, gdzie był.
— Nazywa nas odszczepieńcami, zdrajcami.
— Moja Matyldo, on jest jak kamień, który ma za złe ptakom, że latają. Kto wraz z tkankami swego organizmu nie ulega ewolucji duchowej, nie rozwija się i przeobraża, nie żyje duchem. Kto przez swe życie nie zmienił przekonań, ten żadnych nie miał. A my, Ślązacy, na przełęczy dwóch światów, byliśmy kulturą związani z Niemcami a krwią, wiarą i pierwiastkami duszy z Polakami, więc kto z nas odczuł ten ogromny dreszcz, jaki przeszył kataklizmem wojennym wstrząśniętą ludzkość do posad duszy, ten zbudził się z wiekowego letargu. Wybiła godzina Polski i w koncercie jej synów nie mogło zabraknąć Staropolski...
— Ja czuję i rozumuję jak ty — wyznała Matylda i uścisnęła go serdecznie, zaczem poczęła nalegać, by wyszedł z willi, nie przechodząc przez salon. Lecz Wiktor, nalewając sobie resztę piwa z butelki, zauważył.
— Walter mógłby myśleć, że uciekam przed nim. Przemknę się przez salon, nie zwracając na niego uwagi.
— Może poszedł spać.
Gdy przestąpili próg, ujrzeli sędziego w pozycji w jakiej go zostawili. Palił papierosy jednego po drugim.
— Słuchaj, Wiktorze! — ozwał się do brata podniesionym głosem. — Propozycję twoją przyjmuję. Jednakże uprzedzam cię, że gdybyś kiedykolwiek miał mnie jako Niemcowi wejść w drogę, nie będę cię oszczędzać, lecz potraktuję cię jako najgorszego wroga, jako zdrajcę...
— Doskonale! — odrzucił Wiktor z wyzywającą emfazą. — I ja, wychowaniec Niemców, przejąłem od nich, może raz na zawsze, ich namiętną, chamsko-krzyżacką bezwzględność, więc z całą tą bezwzględnością stawię ci czoło i skrzyżuję z tobą szpadę...
— Ach, um Gotteswillen!... — jęknęła Matylda, a Wiktor wykrztusił po chwili gromko:
— Nie zapomnij, panie Prusaku, że jestem niezłamany przez was, niespodlony... pieron górnośląski...
— Um Gotteswillen! — zawołała w głos przerażona siostra i wystąpiła z żarliwą, pojednawczą apostrofą, w czasie której uchyliły się drzwi z jadalni.
Ukazała się pani Agata w negliżu. Posłyszała zajeżdżający samochód i, uświadomiwszy sobie, że Walter pozostał z siostrą w salonie, przeraziła się spotkaniem braci. Powstała z łóżka. Pochwyciwszy uchem z jadalni tylko głos syna i Matyldy, myślała, że Walter poszedł na spoczynek. Mimo to jednak postanowiła czuwać do chwili wyjścia Wiktora z willi. I teraz zjawiła się niby duch.
Załamała ręce.
— Do czego to przyszło?!... Na Boga zastanówcie się! Jako chłopcy żyliście zwykle w zgodzie i harmonji. Wiktor raz stanął w twej obronie, Walterze, gdy jeden z jego kolegów nazwał cię „ożerakiem“, i chłopaki strasznie go pobiły wtedy. Był ci bratem i ty jemu. A dzisiaj... Ach, Boże, kto ten plebiscyt wymyślił i zarządził, nie wiedział, co czyni. Rozpętało się piekło na naszym biednym Śląsku i wdziera się w naszą rodzinę... Wzywam was do zgody! Macie przecież sumienie. Walterze! Ty jako starszy podaj mu rękę pierwszy i... przez wzgląd na ojca, na siebie samych... rozejdzcie się z bratnią życzliwością w sercach... Zaklinam was!
Pod gradem tych łzawych zaklęć zastygli w bezruchu. Wreszcie Wiktor przybliżył się nieznacznie do brata i z postawy jego odgadnąć było można, że uściśnie dłoń jego, Ale Walter spoczywał w fotelu, zapatrzony tępo przed siebie i nie dawał znaku życia.
Zabrała głos jego siostra:
— Walterze, bądź rozsądny!... Musicie pójść za głosem naszej dobrej matki!...
— Ty!? — warknął na nią Walter. — Ty straciłaś wszelkie prawo odzywania się do mnie. Zawiodłaś mnie w oczekiwaniach, odsunęłaś się odemnie, przeszłaś do obozu wrogów!
— Nie! Nie, stokroć razy nie! Panie Polaku, ja tobie ręki nie podam nigdy!...
Blady, furją miotany wyszedł z pokoju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.