Pękły okowy/Część druga/XXIIa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

— Po jakiego djabła nagromadziliśmy tyle broni i ludzi? Nie trzeba było dopuścić do owego plebiscytu! — począł wybuchowo kapitan Herstenberg, sztabowiec, kontrolujący bojówki, wśród towarzystwa męskiego w jednej z restauracji katowickich.
Niby knujący zbrodnię spiskowcy zgromadzili się oni i tłoczyli w jednej przepierzeniem poodłączanych, ciemnych, dusznych i posępnych klatek, które przypominają cele więzienne a służą Niemcom, jakby lękającym się ludzkiego oblicza, do konsumowania w tajemnicy darów Bożych. Figurował tam sztywny generał Hoffmann, kapitan Moser, inspektor szkolny szkolny Szczeponik, szef tajnej policji dr. Spieckert, sędzia Kuhna i dr. Wilhelm Schuster.
— Pozwoliliśmy na to, że Polacy odnieśli na prawym brzegu Odry sukcesy, nawet miejscami znaczne, i teraz marzyć o tem nie można, abyśmy zatrzymali cały G. Śląsk i cały okrąg przemysłowy. Radziłem, aby wszcząć wielką ruchawkę, wysadzić w powietrze Lomnitz i uniemożliwić plebiscyt. Bylibyśmy zyskali na czasie, a czas pracuje na naszą korzyść, bylibyśmy wprowadzili zamęt w tą sprawę i zniechęcili koalicję do plebiscytu. Taki odruch rewolucyjny przeciwko gwałtom polskim wywarłby na zachodzie wielkie wrażenie i pokrzyżował plany francuskie.
— Nie łatwą byłoby rzeczą stworzyć listę gwałtów polskich i umotywować ruchawkę! — bąknął Moser.
— Ah, to bagatela, ale... — ozwał się inspektor Szczeponik, lecz przerwał mu kapitan Herstenberg, z ferworem ciągnąc:
— Jeżeli dwa lata temu manifestacje przeciwko wcieleniu G. Sląska do Polski posłużyły tak doskonale Lloyd George‘owi i sprzyjającym nam w Paryżu masonom do przeforsowania w łonie koalicji idei plebiscytu, teraz taki zbrojny protest (pominąwszy już, że rzuciłby straszny postrach na ludność polską) pozwoliłby Lloyd George‘owi przekonać koalicję o konieczności zaniechania plebiscytu. Wkroczenie Reichswehry zaś i cicha pomoc wojska angielskiego i włoskiego rozstrzygnęłaby sprawę na naszą korzyść. Pozostawionoby cały G. Śląsk w rękach tych, którzyby go w rękach swych mocno dzierżyli.
— Na ja! — stęknął generał Hoffmann. — Teraz bieda, bo Korfanty wskazuje na większość gmin za Polską a w Polsce podobno niemal tryumfują.
— Ach, was! — oburzył się srodze dr. Schuster i począł rozwijać swój wręcz odmienny pogląd.
Głosił, że Niemcy wygrały sprawę nawet świetnie, że Polacy osiągnęli swe sukcesy terorem, że listy ich były sfałszowane, że nikt o pięciu zdrowych klepkach w głowie nie może przyznać Polsce ani piędzi praniemieckiej ziemi górnośląskiej. Nietylko oczekiwał on, ale wręcz wymagał od Rady Ambasadorów, aby podpisała jego pogląd i zastosowała się do nakazu Niemiec.
Wszyscy słuchacze należeli do ludzi wychowanych w kulcie kłamstwa, okłamujących siebie i innych, którzy na komendę berlińską poczynali wmawiać w świat, że Niemcy, niewinne jak baranek, nie wywołały wojny, że ich, prawdziwych pionierów jedynie prawdziwej kultury świat nikczemny pokrzywdził, oszukał i. t. d. Jakoż wywody dra Schustera przyjmowali z lubością, połykali niby smakowite ostrygi. Mimo to sędziemu Kuhna było trochę za wiele koloratury w tej elukubracji, trochę zawiele wykręcania cyfr i faktów. Powtóre nie poczytywał Rady Ambasadorów za stek jednostronnych, po niemiecku myślących półgłówków. Więc ozwał się:
— Ja, ja, ale kwestja, czy Rada Ambasadorów podzieli ten pogląd na wynik plebiscytu...
Na to dr. Schuster wpadł w furję. Jakto? Rada ta nie miałaby podpisać tego jedynie rozsądnego i sprawiedliwego poglądu? Poprostu musiała go przyjąć, musiała słuchać Niemców. Wszystko zło na świecie wynikało li tylko z tego, że ów głupi świat nie słuchał Niemca.
Temu zdaniu p. sędzia Kuhna nie przeczył wcale. Przyznał także, iż dobrze się stało, że Berlin nie dopuścił do wybuchu ruchawki niemieckiej przed plebiscytem. A, gdy podniósł się przeciw temu sprzeciw ze strony dwóch wojskowych, odparł:
— Bądźmy spokojni! Jeśli kazano nam powstrzymać się od rozruchów, uniemożliwiających plebiscyt, to w Berlinie dobrze wiedzą, co się święci w Radzie Ambasadorów i za jej kulisami i liczą na to, że znajdziemy tam potężnych orędowników sprawy naszej.
Powstał i zabierał się do wyjścia. Powstrzymał go na moment p. inspektor Szczeponik mówiąc:
— Słyszałem, że Korfanty wykreślił linję podziału G. Sląska, aby zasugestjonować koalicję i stworzyć korzystną dla Polski podstawę do dyskusji. Trzeba zaraz posłać po najświeższe gazety polskie. Może znajdziemy w nich już coś o tem.
Nie czekając na gazety, p. Kuhna opuścił zebranie, bo dnia tego nie był skłonny do rozpraw politycznych. Odebrał bowiem od macochy list, który go gryzł i gnębił. Prosiła go owa, aby nie pojawiał się przed ojcem ani do niego nie pisał, słowem w grzeczny sposób powtarzała nakaz Wiktora, nadmieniając przytem, że skoro się tylko da, dyrektor wyjedzie na kurację do Piszczan.
Przez to czuł się niejako oficjalnie odsunięty od ojca, dla którego odnalazł teraz pewien afekt, i poprostu wyrzucony z obrębu rodziny, zalanej przez polskość. Zżymał się na to pan sędzia, wściekał na Wiktora. „Odszczepieniec“ ten potrafił wsączyć we wszystkich jad zarazy polskiej i tak oprzągł ich, iż dla pierworodnego syna nie było w tym domu miejsca.
Aby dyrektor sam miał przerobić się na Polaka, Walter nie wierzył. Nie mogło mu się to pomieścić w głowie. Miał przeto ochotę współzawodniczyć z Wiktorem o wpływ na ojca, tem więcej, że sądził, iż łatwo uda mu się wykłamać i usunąć podejrzenia, jakoby był sprawcą uwięzienia brata. Bo nie przypuszczał, aby Wiktor lub ktobądź inny mógł był wyjść po za przypuszczenia. A brutalności swego listu do ojca nie odczuwał.
Na Wiktorze skupił się jego gniew. Nie mógł pogodzić się z tem, że ten „bezczelny awanturnik“ co wypędził go z domu ojcowskiego, wymknął mu się z murów turmy, zadrwił sobie z niego. Czyliż za to wszystko nie dałoby się pokarać tego gagatka ojca, tego Polaka?
O przedłużającym się pobycie sędziego na G. Śląsku dowiedział się Wiktor wkrótce. Doszło to także do uszu dyrektora i obadwaj poczęli posądzać Waltera o jakieś knowania.
Po napięciu nerwów w ostatnich dniach plebiscytowych nastąpiło w kraju odprężenie i znużenie. Zapanował pokój, więc nasuwała się myśl, czy p. sędzia nie nosił się z planem nowego, szatańskiego figla przeciwko znienawidzonemu bratu. Jakoż dyrektor zapragnął zobaczyć Waltera, by zażegnać wybryki animozji między braćmi, lecz Jadwinia poparta przez panią Agatę sprzeciwiła się temu kategorycznie i stary pan odłożył to na później.
Tymczasem Wiktor pragnął się zabezpieczyć. Nie wyzbył się swej dwugłowej gwardji i pewnego dnia ozwał się do Jadwini:
— Na poskromienie Waltera mam doskonały środek zaradczy.
— Jaki?
— Zgadnij!
— Ożenić go z rozsądną kobietą!
On parsknął i zarżał ze śmiechu. Potem przygarnął ją do siebie i, z rozmiłowaniem wielkiem patrząc w jej twarz, śmiał się:
— O ty, rozsądna ślicznoto! Ty poskromicielko!... Na szczęście nie zanadto.
— „Na szczęście“?
— Jakbyś mnie całkiem poskromiła i utemperowała, niby ołówek, przestałabyś mnie kochać.
— Nie, nie.
— Z pewnością. Kochasz we mnie to, co nie ma nic wspólnego z zimnym rozsądkiem. Jak prawdziwa kobieta. I słusznie. Bo czyż można wystawić sobie coś nudniejszego nad skończenie rozsądnego człowieka? I coś głupszego?
— To ci nie grozi.
— Przy tobie.
— Przy mnie? — zaśmiała się w głos.
— Przy tobie nie można być rozsądnym. Trzeba cię kochać.
— Spróbuj!
— Być rozsądnym? Ani mi się śni! — rzucił i nie pominął okazji, by nie wycałować jej gorąco. Aż przytem zapomniał, od czego począł. Lecz ona spytała:
— I cóż z Walterem?
— Aby się przed nim zabezpieczyć, trzeba posługiwać się jego metodą, t. j. unieszkodliwić go, zamknąć. On więził mnie, teraz ja jego.
— Nie, kochany, nie! — zaprotestowała żarliwie Jadwinia. — Do czegoż by to prowadziło? Do walki bez końca. Walki między braćmi. Dotąd nie ścigałeś go, nie dybałeś nań jak na zwierzynę i przez to stanąłeś o wiele wyżej od niego.
— Dlatego właśnie wtrącił mnie do turmy! — odrzucił Wiktor. — Moja droga, jeśli pragniesz ująć, ugłaskać Prusaka dobrocią, wspaniałomyślnością, etyczną wyższością, wyjdziesz na tem fatalnie. Jemu imponuje tylko jedno: siła, a zjednać można go tylko pięścią. Aby móc gadać z nim po ludzku, musisz wpierw sprawić mu baty.
— Ładne masz o Prusakach pojęcie! — zaśmiała się.
— Ładne i racjonalne!
— Ale tobie nie wolno chwytać się takiej metody!
— Czemu nie? Moja złota, chcesz, czy nie chcesz, abym był z jego strony bezpieczny?
— Przecież tą metodą nie wykorzeniłbyś z niego nienawiści, lecz przeciwnie...
— Mylisz się w tym wypadku. Bo tu chodzi o Prusaka, odznaczającego się odrębną psychiką. Do jego przychylności, życzliwości, uznania wiedzie tylko jedna droga: przez baty. Gdy go powalę na ziemię i przycisnę kolanem, on nie znienawidzi mnie, lecz powie sobie: Das ist ein tüchtiger Kerl! To jednak dzielny chłop!“ Ukorzy się przedemną w duchu i pocznie mnie szanować, wielbić, miłować.
Ona słuchała go zafrasowana.
— Jeśli nie wezmę Waltera za łeb, pewnego dnia znów mnie przyłapie. Bo czyż można ustrzedz się przed zasadzką? — ciągnął Wiktor.
— Przecież wzgląd na ojca powstrzyma go od tego.
— Może chwilowo, ale nie ręczę za to wcale. Dlaczego błąka się on jeszcze po G. Śląsku?..
Zamyślili się. Nagle Jadwinia zawołała:
— A gdybym ja z nim pomówiła? Po niemiecku mówię już płynnie.
Wiktor pokiwał głową.
— Co za myśl!
— Jutro po wyjeździe twych rodziców mogłabym listownie zaprosić go do willi.
— Niczegobyś nie dokazała, póki nie położę go na obie łopatki.
— Ja jednak sprobuję! — zawołała z pewnością siebie, a on przeszedł przez pokój, potem siadł w fotelu i zamroczył się.
— Ale ja wcale nie pragnę pojednania. Przestaliśmy być braćmi raz na zawsze. Ja niecierpię go, nie daruję mu tej intrygi. Dla ciebie Walter to człowiek, dla mnie to nie człowiek, to Prusak.
— Boże drogi! — westchnęła Jadwinia. — Ojciec tak boleje nad tem, tak lęka się o ciebie. A matka? A ja?... Co będzie? Ugoda jest konieczna... Namyślisz się, kochanie, i zrobisz to dla mnie, dla mego spokoju! — mówiła, czując jednak, że nie dopnie celu na krótkiem toporzysku.
Uzbroiła się w cierpliwość, z ufnością w swoją dyplomację niewieścią. A on żachnął się:
— Za wiele zaprzątamy sobie głowę tym Prusakiem. Są ważniejsze rzeczy. Za godzinę muszę pojechać do komendy...
— A co takiego? — zawołała zaalarmowana.
— W dniu trzeciego maja zapadnie w Londynie decyzja... — odparł wymijająco.
— Obawiacie się tego?... Ale cóż moglibyście przedsięwziąć przeciwko temu?
Wiktor zapalał papierosa, nie podnosząc na nią oczu.
— Sytuacja jest... bardzo głupia — począł, nie odpowiadając na jej pytanie. — Już z tego, że trzej królowie nasi w Opolu nie zdobyli się dotąd na jeden, spólny raport i na jedną zgodną propozycję, jakiej żąda od nich Rada Najwyższa, wnosić można o zupełnej rozbieżności poglądów w jej łonie na rozwiązanie problematu górnośląskiego.
— Przecież nie mogą tam zamykać oczu na wynik plebiscytu, na wolę ludu? — wpadła Jadwinia.
— Niestety, mogą!
— Więc w jakim celu zarządzili plebiscyt?
— No, nic mądrzejszego albo raczej głupszego wykombinować nie potrafili.
— Teraz powinni zgodzić się na podział G. Sląska, z uwzględnieniem linji Korfantego, w której obrębie 77 procent gmin oświadczyło się za Polską.
— Powinni... Ale czy to ludzie poczuwają się zawsze do swej powinności?
— Kazali nam brnąć przez martyrologję, przez krew, przez Grenzschutz, Zycherkę, bojówki Hajmatstrojów ku słońcu wolności na to, aby zakpić sobie z plebiscytu, z G. Śląska, z tego ludu?
— Moja złota, gadaj Lloyd George‘owi o martyrologji ludu górnośląskiego, kiedy Niemcy straszą koalicję, że pozbawione G. Śląska nie potrafią płacić odszkodowań. Ot, to jest argument dla takiego aeropagu europejskiego!
— To smutne!
— W łapach takich oprawców jesteśmy teraz, jak pisklęta.
— Przeciwko temu trzeba zademonstrować! — zauważyła w zamyśleniu Jadwinia i spytała: — Ale jak?
Na to Wiktor nie chciał dać jej odpowiedzi. Bąknął coś wymijająco, począł kręcić się po pokoju i szukać czegoś. Ale, nim wyszedł z pokoju, wykrztusił znacząco:
— Cobyś powiedziała na to, gdyby nas, nasz tartak i wszystko to dookoła, ten cały kraj pozostawiono nadal w szponach rozwścieczonych sępów pruskich?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.