Pękły okowy/Część druga/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Do dowództwa Organizacji Wychowania Fizycznego w Bańgowie zjechało się dnia tego mnóstwo osób i Wiktor miał wrażenie, że stawił się na apel i przegląd korpusu oficerskiego. Bulowski, Ludyga Laskowski, Grzesik, Grażyński, Przedpełski, Chmielewski, Wyględa, Kulik mieszali się z licznymi przybyszami. Byli tam wypróbowani w powstaniu wielkopolskiem oficerowie z Poznania i przybysze z Warszawy.
Zebraniu temu wytknął odrazu cel Korfanty. Bo wezwał Organizację do pogotowia bojowego. Chwiało się jeszcze wszystko na szali losów, lecz świeciła w oczy straszna ewentualność i komisarz mówił:
— Gdybyśmy mieli zadowolić się tem, co oni zamierzają nam przyznać, plebiscyt byłby dla Polski kapitalną klęską.
Klęska ta wisiała nad Polską niby miecz Damoklesa i w tym nastroju nikt nie wątpił już, że jeszcze przed trzecim maja zagrzmią strzały.
Że ważkie zebrały się chmury, pani Jadwinia wyczytała z oblicza milczącego, skupionego w sobie męża. A nie śmiała pytać go o nic; lęk ściskał jej gardło.
Nazajutrz Wiktor pożegnał rodziców, wyjeżdżających do Piszczan, i gdy samochód ich znikł, bąknął:
— Dobrze, że wyjechali.
A w myśli dodał: „na ten czas“. Wkrótce potem puścił się gdzieś swym małym samochodem, jak domyślała się pani Jadwinia, dla przekonania się o pogotowiu drużyn w tym okręgu wojskowym.
W drodze powrotnej wstąpił wkońcu do zadymionej, zgiełkliwej karczmy Lisa.
Ujrzał tam Nawoja w kompanji jakichś robotników z pod ciemnej gwiazdy i nie mógł zrozumieć, jak człowiek ten, zdradzający zgodne ze swą kulturą wyższe aspiracje, mógł przestawać i kumać się z szumowinami społecznemi, zwłaszcza w czasach, gdy pobrzękiwał kiesą. Ale anarchista ten przedstawiał dlań zawsze zagadkę.
Spostrzegłszy porucznika, przebiegły i wnikliwy Nawoj mógł był domyślić się co go sprowadziło do Lisa. Zresztą karczmarz nie miał przed nim sekretów. Wobec tego porucznik zabrał go do pomieszkania Lisa i na wstępie rzekł do niego:
— To, co pan tu posłyszy, zostanie między nami. Słowo?
— Słowo! — odparł Nawoj i podał mu rękę.
Zasiedli przy piwie.
— Czy trzymasz swą lotną bojówkę w ręku? — zwrócił się porucznik do Lisa.
O nic nie pytając, służbisty marynarz począł skrupulatny przegląd swych ludzi. Okazało się, że jeden i drugi z nich, byli to „klipy“, dobre jeno do „pokocendrowania“, do bójki i rabunku. Należało ich przeto zastąpić lepszym materjałem wojskowym.
Lis wymienił znanego porucznikowi z Tychów Gniwkę, który dla miłego grosza służył swego czasu w Zycherce, brał 70 marek żołdu, strzelał w powietrze i pierwszy uciekał, chociaż nie brakło mu wcale animuszu. Najwięcej bał się pracy i skrupulatnie jej się wystrzegał. Wychodziło mu to na zdrowie; policzki jego przypominały zarumienione jabłka. W braku innego zarobku przyłączył się do Hajmatstrojów, pił z buksami niemieckimi i celował w nieróbstwie, gotów każdej chwili do zdradzenia chlebodawców. Przedstawiał jeden z tych chwastów, jakie bujnie wyrastały na gruncie plebiscytu.
Przez czas rozmowy porucznika z karczmarzem Nawoj, nieco podchmielony, spoczywał rozwalony na stole, niby „basok“ obżarty i w obłoku tajemniczych myśli topił wzrok w twarzy Kuny.
— Maksie! — zawołał z fantazją. — Ruszaj-no po butelkę najlepszego wina, jakie posiadasz w swej śmierdzącej budzie.
Zaczem zwrócił się do porucznika zgoła innym tonem:
— Dzisiaj ja pozwolę sobie podać panu porucznikowi kieliszek wina.
— Owszem, ale śpieszy mi się do domu.
— Pani czeka na p. porucznika... — wycedził anarchista. patrząc w niego uporczywie, a gdy Lis wyszedł z pokoju, zagadnął:
— Będzie wojenka?
— Zapewne! Rzetelna!
— Pan porucznik pójdzie?
— Nie miałbym pójść?!
— Od młodej żony...?
— Od młodej tak jakby od starej. A pan pójdzie?
— Nie wiem....
— Kto pana trzyma: młoda czy stara?
— Wszystkie i żadna.
— To znaczy, kocha pan kobietę, zmieniając przedmiot.
— Lubię ją o tyle, o ile nią pogardzam!
— A nie kochał pan nigdy?
— Nie!... Gdybym kobietę kochał, nienawidziłbym ją szalenie! — wycedził, zaciskając zęby, i na chwilę dziki wyraz sfałdował jego maskę.
Wyłonił się z pieczary jego duszy blask, niby z szatanicznej otchłani, zamigotał przeraźliwie i ukrył się w tajemniczych posadach.
Wiktor nie zauważył tego.
— Znajdzie się taka, co weźmie pana za łeb! — rzucił swobodnie.
— To byłby upadek! Mężczyzna nie jest stworzony do monogamji. Kobieta także nie, o ile nie jest pospolitą wytwórnią niepotrzebnych światu płazów ludzkich.
— W istocie, pan ma o wszystkiem swoje własne zdanie. W tym razie, co prawda, nie tyle własne, ile raczej bolszewickie.
— Tak jest, bolszewickie! — przyzmał Nawoj z rozbrajającą szczerością i dodał: — Wynika to z poszanowania dla praw przyrodzonych człowieka.
Wiktor o mało nie parsknął śmiechem.
— W teorji nadajecie człowiekowi trochę zawiele praw, w praktyce zaś o wiele zamało.
Nic oczywiście z tej rozmowy nie rozumiejąc, Lis oddawał się lubemu swemu zajęciu: otwierał z namaszczeniem butelkę Tokaju. Chciał przynieść dla porucznika wieczerzę, lecz on spoglądał na zegarek i po dwóch kieliszkach odjechał.
Późno już było i Wiktor nie spodziewał się zastać żony w jadalni. Czuł się wobec niej skrępowany, mając na ustach słowo, które bał się wymówić, — słowo: powstanie.
A Jadwinia oczekiwała wyjaśnienia. Gdy zajadając coś przy stole, mówił szeroko o błahych rzeczach codziennych, patrzała w niego pytająco i wreszcie ozwała się:
— Wy przygotowujecie zbrojną demonstrację?
— Tak jest, zbrojną demonstrację! — pochwycił skwapliwie, rad, że ona wpadła na tak niewinnie brzmiący pomysł. — Ale jeszcze nie wiadomo, co nastąpi. Najpewniej nic.
Wkradło się między nich milczenie.
— Nie patrzysz mi w oczy! — wycedziła smutna kobieta. — Chodź i siadaj tu przy mnie!
Przytulił się do jej boku. Ona zajrzała mu głęboko w źrenice i westchnęła. Zamknął oczy, usłał twarz na jej piersi. Dojmujący ból rozdarł mu duszę; uświadomił sobie, że czeka ich rozłąka i wypadnie mu pozostawić ją samą, tak okropnie samą.
— Moja Jadwiniu, musisz nareszcie pojechać do Wilczej. Matylda zanudza nas, upominając się o twoją wizytę. A kiedy przybędzie twoja matka?
— Dopiero przed Świątkami.
— Napisz, aby koniecznie przyśpieszyła swój przyjazd. Boję się, abyś mi się nie szastała zbytecznie. Ty potrzebujesz spokoju. W twoim stanie... Chlubisz się swym rozsądkiem. Zobaczymy, czy to nie blaga.
Doznał wielkiej ulgi, więc gadał dalej w ten deseń, niby niefrasobliwie, i wplatał żartobliwe, humorem wisielca zaprawiane zwroty.
Ona słuchała cicho, wyczuwając to bolesne drżenie serca, jakie wibrowało spodem jego upomnień i żartów. Nie miała słowa. Muskając jego głowę dłonią, piła radość bieżącej chwili, zasklepiała się przed ogarniającemi ją smugami smutku w świadomości, że go ma.
Pocałowała go w usta i przywarli do siebie serdecznie, w skurczu bolesnej a dynamicznie tem silniejszej miłości, szukając zapomnienia o jutrze.
Żegnali się bezwiednie.
— Nie mówiłam ci jeszcze — poczęła po chwili Jadwinia — że przybiegł do mnie dzisiaj Froncek. Opowiadał, że przybył do willi ów Baum czy Bauch, niby to, aby coś sprzedać czy kupić, i wdał się w gawędę z pokojówką. O wyjeździe dyrektora wiedział, ale pytał dokąd i na jak długo wyjechał on z Mysłowic. Froncek przysięga, że ów Baum, to szpieg. Podobno ty sam przestrzegałeś go przed nim, więc Froncek łowił uchem jego słowa. Nie mógł wszakże wywąchać, o co chodzi temu człowiekowi. Lecz my to wiemy. O ciebie...
— Krecia robota Waltera.
— On chce ojca zapędzić do grobu w swem nienawistnem zaślepieniu.
Jadwinia powstała i rzekła z bladym uśmiechem:
— Musisz mi poprawić moje ćwiczenie niemieckie... Mój list do Waltera.
— Koniecznie chcesz z nim pomówić?
— Mój złoty, czyliż nie mamy innych spraw na głowie, by Walterem zaprzątać sobie umysł? Gdyby on ciebie gdzie przyłapał i uwiózł teraz...
Wiktor spojrzał w spokojną twarz żony badawczo, bo to jej „teraz“ brzmiało mu w uszach.
„Teraz“, zwłaszcza teraz, gdy on miał pójść w boje, w których nie mogło zabraknąć Wiktora Kuny... Czy ona to chciała powiedzieć?
Zastanowił się i za to jej cudowne „teraz“ pocałował ją w rękę z najwyższem uwielbieniem.
— No, pokaż ten list, kochanie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.