Pękły okowy/Część druga/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

W tym czasie panna Jadwiga Orzelska powracała koleją z Lublińca, gdzie przez dni kilka wraz z panią Liberkową urządzała w okolicy zebrania kobiet wiejskich. Oświetlała im ten przełomowy, historyczny moment w dziejach tej ziemi i wskazywała na szczytną misją, jaką miała do spełnienia kobieta śląska. Bo od niej, od tej cichej piastunki tradycji piastowskich zawisł w znacznym stopniu wynik plebiscytu, ona dzierżyła w ręku losy ogółu i przyszłych pokoleń.
Znając zbliska ten lud i jego sposób rozumowania, panna Jadwiga inteligentnie uderzała we właściwą strunę i kładła przycisk na materjalne sprawy. A że mówiła po prostu, z przekonaniem i przejęciem trafiała do umysłów i serc.
Daleko było jeszcze do głosowania ludowego; nie oznaczono jeszcze terminu i nie zanosiło się na to, aby, jak się zdawało dotąd, powołano ludność do urny w styczniu. Mimo to należało zawczasu przewidywać i w zarodku unicestwiać intrygi podstępnego i bezwzględnego wroga. Więc po pogadankach wywiązywały się narady nad sprawami lokalnemi, n. p. jak obrócić w niwecz wpływy prusofilskiego „farorza“ lub ubezpieczyć lud przed przygotowującemi się aktami teroru i przekupstwa.
Wkładając w swą zbożną pracę całą duszę, młoda patrjotka odchodziła od troski, ciążącej na niej niby zmora, zapominała o sobie, zanurzała się w społeczności. Lecz, pozostawiona sobie, tem głębiej zapadała w nurt smutnych myśli, zwłaszcza, że dzień za dniem mijał bez wieści o Wiktorze, a na swe telefoniczne zapytania, zakochana agitatorka odbierała z Mysłowic odpowiedzi niemal rozpaczliwe. Sama zaś nie mogła zrobić najmniejszego kroku w celu rozwiązania strasznej zagadki. Poczucie niemocy potęgowało troskę, szukającą ujścia w strumieniach łez.
Znękana i blada przybyła do Opola i udała się zaraz do konsulatu polskiego, by dowiedzieć się, czy tajna policja Komisji Międzysojuszniczej nie wpadła na trop złoczyńców, co uprowadzili a może zamordowali Wiktora Kunę. Lecz posłyszała tam pełne bezsilności „nic“...
Wyszła na ulicę niemieckiego miasta ze zwieszoną głową. A że błąkało się tam zawsze mnóstwo buńczucznych, gotowych do wszelakich wybryków przybłędów z Niemiec, trzymała się trwożliwie murów, o nikogo nie zawadzając spojrzeniem. Zadrżała, gdy ktoś się do niej zbliżył.
— Ah, c’est vous, mademoiselle?! (To pani?!)
Był to porucznik de Saint Laurent bez swego wilczego psa.
Przybył do Katowic służbowo, z papierami dla komendanta sił koalicyjnych, gen. Gratier i zatrzymał się w mieście, by odwiedzić przyjaciół. Zagadnął pannę Orzelską zaraz o „narzeczonego“ i, strapiony bezowocnością poszukiwań, oświadczył:
— Jestem na pani usługi. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł uczynić cośkolwiek dla dobra porucznika, którego uważam za drogiego towarzysza broni.
Wymieniwszy swój adres miejscowy, pożegnał ją u drzwi kamienicy.
Panna Jadwiga nie przypuszczała, że wnet wypadnie jej wziąć serjo te słowa szarmanckiego oficera.
Gdy weszła do państwa Koraszewskich, gospodyni domu powitała ją wiadomością:
— Pytał o panią wczoraj ten... tajemniczy komunista. Przyjdzie dziś wieczorem.
Jakieś cudowne przeczucie wstąpiło w ściśnione serce dziewczyny i poprostu nie mogła się doczekać Nawoja.
A tymczasem Wiktor chodził po mrocznej celi niby zwierz zrozpaczony w żelaznej klatce. Bo uświadomił sobie grozę swego położenia.
Postać Waltera zanikła w oddali, ale na pierwszy plan wysunęło się dwóch innych wrogów: Artur Gronosky i — Emma, ta nadzwyczajna intrygantka, którą, odtrącając od siebie, zranił okropnie. Jeśli ona wyzna Gronosky‘emu wszystko, co wie i przypuszcza o śmierci jego kuzyna — był zgubiony. A czyż mógł spodziewać się czego innego ze strony kobiety, tak strasznie obrażonej w swej spóźnionej a szalonej miłości i w swej bezgranicznej dumie i próżności?
Tak, był stracony... Ta wyrafinowana kobieta dała mu sama do zrozumienia, co go czeka, jeśli nie przyjmie od niej wybawienia. A wybawienie to uzależniła od zaprzedania się jej ciałem, od wyrzeczenia się tej ukochanej polskiej dziewczyny. Z szatańską przebiegłością jakiegoś średniowiecznego, renesansowego dyplomaty omotała go, zakuła w kajdany i zawiesiła nad nim sztylet skrytobójczy, a potem w paroksyzmie miłosnym zawołała: kochaj mnie!...
A on odepchnął ją z wielkim gestem. Za to zapłaci życiem...
Cóż oni z nim zrobią? Może już w najbliższą noc skują go w kajdanki, wywiozą w lasy, zamordują lub utopią w Odrze.
Wiktor padł na łóżko i miał wrażenie, że dostał się w położenie takie samo, w jakiem był wówczas, gdy ze skrępowanemi ramionami spozierał w oczy szydercze porucznika Gronosky‘ego — w straszne oblicze śmierci.
A nie miał przy boku siłacza Lisa, nie miał nikogo...
Postanowił bronić się na śmierć. Broni nie miał a stare zbroje i żelastwa wyniesiono z jego celi, nim go tam zamknięto. Widział przed sobą tylko żelazny dzbanek i miednicę. Obejrzał łóżko i rozluźnił w niem pod siennikiem silny, żelazny pręt, by w danej chwili dobyć go niespodzianie i posłużyć się nim, niby maczugą. Nie da wziąć się i uprowadzić żywcem! Śmierć swoją każe okupić drogo!
Nadchodziła noc — może ostatnia jego noc.
Długo, długo wsłuchiwał się w grobowe milczenie sędziwych murów, potem ukląkł przy łóżku i odmawiał pacierze, z tem uczuciem, że ma lat sześć czy siedem a przy boku jego klęczy matka. W czarnej tej chwili życia wydała mu się ona niezmiernie bliską, niemal obecną. We wszechświecie całym wyczuwał jej serce jako źródło swego istnienia na ziemi i jako źródło bezdennej, zawsze dlań bijącej miłości.
Oparł skołataną głowę o krawędź łóżka, a skołataną myśl złożył na błogiej świadomości, że serce matki oplata go niby chore, biedne dziecię i czuwa nad nim z nieprzebraną dobrocią. A gdy ocknęła się myśl i otworzył oczy, ujrzał promień księżycowego blasku, przecinający czarną przestrzeń pieczary, i zdawało mu się, że na srebrnej tej taśmie wstąpił w głębokie mroki jego duszy djamentowy odblask uczuć tej złotej dziewczyny polskiej, co podnosiła go na wyżyny magicznem swem działaniem. Może myślała o nim i myśli te za pośrednictwem miesiąca spływały na głowę straceńca srebrzystą, błogosławioną smugą ukojenia i nadziei.
Świtało. Ptak jakiś przysiadł na gzymsie otworu okiennego, zakwilił i odfrunął. Więzień, skostniały od wilgotnego chłodu, wspiął się na krzesło i zapatrzył w złociste morze zórz rozlanych na wschodzie — w wieczyście powtarzający się i olśniewający cud.
W zachwycie ślepca, co nagle przejrzał, brał w siebie te cudowne blaski, aż sam zamienił się w wysoko nad światem zawieszony blask.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.