Pękły okowy/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

— Obiecywali sobie Niemcy wielkie korzyści z naszej wojny bolszewickiej, wybijali z tego kapitał na Górnym Śląsku, a tymczasem karta się odwróciła. Pokój już prawie zawarty, wschodnie granice Państwa ustalone. Wieść o pokoju w Rydze musiała zaboleć Niemców a wśród żywiołu polskiego na Śląsku zrobić jaknajlepsze wrażenie.
— Niewątpliwie. Nadto, przyznając dla Śląska autonomję, zjednamy sobie może umysły chwiejnego żywiołu, któremu nie będzie uśmiechała się przynależność do państwa, mającego zapłacić coś około 250 miljardów długów wojennych. Jednakże obawiam się Rady Ambasadorów, gdzie rej wodzą Anglja i Włochy. Już to na Włochach nikt polegać nie może. W średnich wiekach mieli metodę sztyletowania ludzi z tyłu, dziś w polityce postępują nie inaczej. Zdradzieckie plemię! A ci wyspiarze brytyjscy? Popierali Prusy Fryderyka drugiego przeciwko Polsce, ich Carlyle sławił tego Fryca piórem i dzisiaj podają rękę wczorajszym wrogom, bo tak wynika z ich rachunku.
— Pan sądzi, że punkt ciężkości sprawy górnośląskiej spoczywa nie na G. Śląsku, lecz w łonie Rady Ambasadorów?
— Tak mi się wydaje. Rada Ambasadorów zaś więcej kierować się będzie instrukcjami od swych rządów czyli ich interesami dyplomatycznemi, aniżeli względami na wynik plebiscytu.
Tej rozmowie, jaką toczyło dwóch podróżnych w pociągu, idącym z Warszawy do Katowic, przysłuchiwała się gazetą przysłonięta panna Orzelska. Wszystko bowiem, co dotyczyło Śląska, budziło w niej zainteresowanie i, wracając teraz na teren plebiscytowy, miała takie wrażenie, jakby powracała do ściślejszej swej ojczyzny. Zauważywszy, z jakiem przejęciem opowiadała w domu o sprawach górnośląskich, mówiła jej matka: „ześlązaczałaś“.
Tak było. Gdy pociąg minął Częstochowę, Zawiercie i zbliżał do kamieni granicznych, zdało się jej, że wyrastają jej skrzydła, i za chwilę frunie, byle prędzej stanąć tam, gdzie wołało ją serce.
A czuła się wolna, jak ptak. Wyzwoliła się z pętów narzeczeństwa, zerwała z prof. Chaleckim. Nie łatwo przyszło jej pogodzić rodziców z tem postanowieniem, jak to przewidywała, i nie mniej trudno zjednać ich dla Wiktora Kuny.
Wprawdzie „syn dyrektora kopalni węgla“ brzmiało wcale ładnie a „właściciel tartaku parowego“ także zalecało go trochę, jednakże trzeba było nielada swady i argumentacji, by rozwiać rozliczne obawy o jej przyszłość z człowiekiem z „innego świata“. Jadwinia zaś nie śmiała kłaść wielkiego nacisku na to, że odegrał on przy niej rolę rycerskiego opiekuna, gdyż obawiała się, by rodzice nie przerazili się panujących na G. Śląsku stosunków i nie sprzeciwiali się jej powrotowi w groźne fermenty życia plebiscytowego.
— Nikt nie ma pojęcia, jak on jest mi oddany, jak mnie kocha! — mówiła ogólnikowo i zapewniała: — Miałam tego nadzwyczajne dowody.
Ze skuteczną pomocą przyszła Jadwini pani Pochwalska. Bo pani Orzelska wpadła na myśl, by dowiedzieć się o owego Kunę u osoby, w której domu bawił on dwukrotnie. Napisała do niej, a pani Pochwalska wystawiła przyjacielowi swego syna świadectwo nadzwyczajnie dobre.
Wiktor, zrazu w polskim dworze wiejskim, „sztywny jak Niemiec“ rozkrochmalił się wkrótce i, ośmielony przez panie, okazał się „strasznie miły“. Spodobał się ogólnie, nie wiadomo komu więcej, paniom czy mężczyznom. A syn pani Pochwalskiej nie miał dość słów uznania dla świetnego oficera, gorącego, patrjoty i kochanego towarzysza.
Jadwinia nie posiadała się z radości z tego listu. Tryumfowała. Rodzice jej dali za wygraną, pozwolili się nawet zasuggestjonować przez panią Pochwalską, która, przed wyjazdem Jadwini, będąc w Warszawie, odmalowała szczegółowy portret porucznika Kuny.
Jakoż dziewczyna spieszyła na G. Śląsk z rozwianemi skrzydłami. Ślub jej siostry i połączone z tem przyjęcia dały jej miły przedsmak tego, co ją czeka, aczkolwiek, ciążąc ku żołnierskiej prostocie, nie pragnęła oprawiać swego aktu ślubu w bogate ramy. Utożsamiając się zaś z siostrą, mówiła sobie, że jej Wiktor był o niebo ponętniejszy od jej szwagra, adwokata warszawskiego.
W tym nastroju zamknęła oczy na swe sztuczne wątpliwości w stałość uczuć Wiktora i ogromnie za nim stęskniona, sprzeniewierzyła się przemądrzałemu rozsądkowi o tyle, że napisała Wiktorowi którego dnia i o której godzinie zawita do Katowic. Bo poprostu nie umiała odmówić sobie radości ujrzenia ukochanego na wstępie w nowy okres pracy i miłości.
Sosnowiec... Boże, ten niezapomniany wieczór przed wybuchem powstania! Na wspomnienie to podnosiła się w niej fala uczuć patrjotycznych i przesunęły się przed oczyma duszy obrazy, jakie przeżyła z dzielnymi „pieronami“, z Wiktorem. Dobrze było przy jego boku zawsze i wszędzie... Jeszcze pół godziny a ujrzy swego rycerza. Z jaką niecierpliwością on jej oczekuje, z jaką bezmierną radością powita ją nareszcie! Przymknęła oczy i zdało się jej, że szybuje w morze blasków, jakie padną z jego śniadej twarzy, z jego zdobywczych źrenic na nią za chwilę. Czemu dokuczała mu swemi wątpliwościami, krępowała swego junaka? Czyż nie była jego płomiennem ukochaniem, uosobieniem Polski?
Katowice... Pociąg leciał ku stacji. Jadwinia przejrzała się w podręcznem lusterku, poprawiła kapelusz i uśmiechnęła się do siebie. Czuła się ładną, uroczą. Serce biło jej młotem, bo nie parowóz, lecz to serce młode przywiozło ją z daleka.
Stacja. Już! Stuk i łomot wagonów. Galerja świateł. Iluminowano tej nocy....
Gdzie Wiktor?
Nie było go.
Nigdy jeszcze Katowice nie wydały się jej tak bezbarwnem, szablonowem, niemieckiem mieściskiem.
Zawód doznany rozpływał się powoli w lesie przypuszczeń, co stanęło Wiktorowi na przeszkodzie i nie pozwoliło stawić się na zew bogdanki.
Nazajutrz i tak już zaniepokojona dziewczyna posłyszała w Komisarjacie katowickim coś przerażającego. Wiktor przepadł od tygodnia bez śladu i rodzice jego poszukiwali go gorączkowo, jak dotąd bez najmniejszego skutku. Mówiąc o tem pannie Orzelskiej, wszyscy w komisarjacie żywili widocznie jaknajwiększe o życie Wiktora obawy. A Pająk, nie zdając sobie sprawy z tego, czem porucznik Kuna był dla niej, rzekł bez osłony:
— Pewnie go zakatrupiły jakie gizdy.
Ze ściśnionem sercem Jadwinia pojechała natychmiast do Mysłowic. Zastała panią Agatę w stanie obłędnego rozstrojenia nerwowego. To tonęła we łzach, zapadała w mroki przygnębienia i prostracji, to zrywała się do akcji śledczej, dyktowanej zgoła fantastycznemi przypuszczeniami.
Na podstawie niezmordowanych wywiadów udało się stwierdzić poczynania Wiktora do momentu, gdy ślad jego zaginął.
W ostatnich czasach wszedł on w bliskie stosunki towarzyskie z członkami polskiego konsulatu generalnego w Opolu. Zaproszono go przeto na kolację, jaką konsul generalny p. Daniel Kęszycki wydał na cześć gościa z Warszawy, Adama hrabiego Zamoyskiego, prezesa „Wielkiego Tygodnia G.-Śląskiego“ pracującego w stolicy bardzo wydajnie dla sprawy zjednoczenia G. Śląska z Rzecząpospolitą.
Dyrektorowi Kuhnie schlebiało to ogromnie, że Wiktor znajdzie się tam wśród arystokracji i w duszy pochwalał teraz żonę za to, że swego czasu wpajała w synka przepisy dobrego wychowania, chociaż w mieście zaopinjowano z przekąsem, iż pragnie ona zrobić z syna panicza.
Istotnie Wiktor zastał w konsulacie grono jaknajwyżej postawionych osobistości, a więc generała Le Ronda z szefem jego sztabu, pułkownikiem de Montmarin i z generałem hr. Gratier, dalej księcia Olgierda Czartoryskiego z małżonką Mechtyldą, arcyksiężniczkę austrjacką, hrabiego Oppersdorffa z Głogówka, wypróbowanego w dniach czarnej niewoli przyjaciela Polaków, z małżonką z gniazda Radziwiłłów, nadto Korfantego, kilku członków komisarjatu i konsulatu polskiego tudzież trzech czy czterech oficerów francuskich.
Wiktor wybrał się do Opola w towarzystwie porucznika de Saint Laurent. Zatrzymał się w hotelu, przebrał się na wieczór, wyszedł i nie zjawił się w murach hotelowych więcej.
Następnego dnia przybył do hotelu o wczesnej godzinie jakiś młody, porządnie ubrany człowiek, rzekomo z polecenia porucznika Kuny, zapłacił za niego rachunek i zabrał jego walizkę. Poczytywano go za służącego z konsulatu polskiego czy też kamerdynera księcia Czartoryskiego. Ale tak nie było. Ów młody człowiek był figurą całkiem w Opolu nieznaną.
Porucznik de Saint-Laurent opowiadał państwu Kuhnom, że opuścił konsulat jednocześnie z Wiktorem o późnej godzinie, aby przenocować u pewnego towarzysza broni. Wiktor odprowadził go o staję i udał się sam cichą, w głębokim śnie pogrążoną ulicą do pobliskiego hotelu, w którego progi wszakże nie wszedł.
Gdzie podział się, było straszną zagadką.
Usiłowały ją rozwiązać wszystkie powołane do tego czynniki: tajna policja Komisji Międzysojuszniczej, wydział wywiadowczy Głównego Komisarjatu plebiscytowego w Bytomiu a nawet kilku dobrze zapłaconych ludzi z modrej policji w Opolu.
Ogromnie stroskany ojciec siał pieniędzmi i obiecywał złote góry temu, co zdoła wprowadzić go na ślad zaginionego syna. A ponieważ podejrzenia skierowały się odrazu na Orgeszowców Opolskich, więc ojciec sam udał się do nich i pieniędzmi zarówno jak powoływaniem się na swą niemieckość próbował usilnie wyrwać im, jeśli nie syna, to przynajmniej wyznanie, wiodące do tego celu.
Przeszukano całe miasto — napróżno. Jakoż dyrektor przyszedł do uzasadnianego przekonania, że bojówka niemiecka nie maczała rąk w tej sprawie i nic o tem nie wiedziała.
Gdy Jadwinia wysłuchała tej historji, zawołała do pani Agaty:
Przysięgam pani, że jest to dziełem pana sędziego Waltera Kuhny.
— Moja droga, — odparła załzawiona matka — ja i Matylda jesteśmy tego samego zdania. Nakłoniłam przeto dyrektora, by pojechał do Wrocławia i przyparł Waltera da muru.
Weszła do pokoju Matylda, która od czterech dni była przy boku drugiej swej matki. Zapatrzona już całkiem w męża, mówiła do Jadwini:
— Jutro przybędzie Augustyn. Może on coś poradzi. Został mianowany beirat‘em landrata w Gliwicach i obarczony jest ciężką pracą.
— Co to znaczy beirat?
— Doradca czy zastępca naczelnika powiatu. Nie wiesz jeszcze, że dzięki powstaniu zrobiliśmy wielki krok ku równouprawnieniu i przy landratach postawiono Polaków, kontrolujących czynności landrata a więc czuwających nad tem, by żywiołowi naszemu nie działa się krzywda. Augustyn nie mógł się wymówić; musiał przyjąć to stanowisko wicelandrata — dodała dumna z męża Matylda — bo tak niewielu mamy ludzi z akademickiem wykształceniem.
Gdyby panna Orzelska była znała Matyldę dawniej, nie byłaby domyśliła się w niej teraz owej Niemki, bałwochwalczo wielbiącej Kaisera. Polskość wkradała się do domów i w szczeliny umysłów i robiła szybkie podboje.
Znękana pani Agata nie brała udziału w rozmowie. Myślała, jakie wiadomości przywiezie mąż. Tymczasem wieczorem wręczono jej depeszę tej treści:
„Wszystkie wywiady bez skutku. Przyjadę jutro — Wilhelm“.
Gdy powrócił nazajutrz z wieczora, Jadwinia zauważyła, że podstarzał się i oblicze jego, dotąd czerstwe, pobladło i gąbkowaty przybrało wygląd. Znużony podróżą, chmurny, nie powitał panny Orzelskiej tak uprzejmie, jak mogła była tego oczekiwać.
— Niesłuszne miałyście podejrzenia! — ozwał się do żony i córki, sapiąc. — Walter o niczem nie wiedział. Dowiedział się dopiero odemnie, co zaszło i pomagał mi w poszukiwaniu Wiktora. Odwiedziliśmy razem wszystkie więzienia i dopytywali się o niego. Dzisiaj Walter odwiózł mnie do Brzegu, gdzie jak wieść głosi, internują niewygodnych a wykradzonych z G. Śląska ludzi. I tam inspektor więzienia zapewniał mi, że nie więzi w swych murach Wiktora. Nadto dowiadywałem się o niego przez telefon w byłym obozie internowanych w Neuhammer i przed wyjazdem z Wrocławia rozmawiałem o tem z majorem v. Roeder. Jeśli on Walterowi i mnie nie umie o tem nic powiedzieć, to bojówki na G. Śląsku mają czyste ręce. Cóż teraz począć? Jestem bezradny.
Troska wplotła cień w atmosferę willi. Dyrektor grzązł w posępnem zamyśleniu, nie zdradzając się z tem, że gryzło go spostrzeżenie, rzucające cień na Waltera. Powitał on ojca tak, jak byłby spodziewał się jego przybycia do Wrocławia, a wiadomość o zaprzepaszczeniu brata przyjął bez szczególnego zdziwienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.