Pękły okowy/Część druga/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W przeddzień wyjazdu do Warszawy panna Orzelska pojechała pożegnać dobrych państwa Kuhnów i wcale nie dziwnem zdarzeniem losu pojawił się tam krótko po niej Wiktor.
Zastał wszystkich przy kawie.
Aczkolwiek zbliżająca się rozłąka z tak ukochaną dziewczyną przejmowała go takiem uczuciem, jakby miała nastać bardzo długa, nieprzerwana i zimna noc, wszedł do jadalni z czarną teką w ręku rozpromieniony, zelektryzowany. Bo przywoził z sobą coś więcej niż wiadomość — sensacyjne odkrycie, które nazajutrz miało poruszyć silnie zbiorowy umysł Górnego Śląska.
— Gadaj-że już, gadaj! Co takiego? — rzucił mu ojciec, gdy długo witał Jadwinię.
— Jak pocznę gadać, nie skończę tak szybko! — groził dyrektorowi naładowany sensacją porucznik. — Ale doprawdy nie znudzę słuchaczów... Zanim otworzę tę niesamowitą tekę, tę puszkę Pandory, muszę opowiedzieć historję o świetnej imprezie mego komunistycznego przyjaciela (Oh, ja mam wyrobione stosunki we wszystkich sferach!). O uprowadzeniu z Bytomia szefa wywiadu niemieckiego, który obecnie zażywa przymusowych wywczasów w Poznaniu.
Siadłszy naprzeciwko Jadwini, by nie pozbawić się widoku kwitnącej buzi i zakochanych, chabrowych oczu, Wiktor opowiedział to co przed chwilą posłyszał z ust Nawoja, i wywołał żywy podziw dla przebiegłego tego oczajduszy. — A teraz — ciągnął, sięgając po tekę — pokażę dokument, przejęty z korespondencji Buli. Demaskuje on bezlitośnie arkany łajdackiej roboty niemieckiej, ujawnia jej źródła i jej etykę, kompromituje rząd berliński, który patronuje szajkom najciemniejszych osobników i sypie tysiące na bandyckie zakusy antypolskie.
— Oto „ściśle poufny“ skrypt Szczecińskiej „Befehlstelle“ z dnia 11 września. Okazuje się, że owa Befehlstelle szafuje funduszami rządowemi na tajne sprawy plebiscytowe. Panna Jadwinia nie zrozumiałaby tego skryptu, więc go streszczę...
— Z listu tego do majora Kaffanke w Wrocławiu (który przesłał go szefowi wywiadu do Bytomia) wynika po pierwsze, że niejaki Otto Reichel w Wrocławiu, żądając za fatygę 30 tysięcy marek, ofiarował się... wykraść Korfantego. (Wątpię, czy potrafiłby dokonać tego w sposób tak pomysłowy i elegancki, jak Nawoj w Bytomiu). Dawniej wykradano panny. To rozumiem. Teraz wykradają niewygodnych ludzi i wyciągają łapy po pieniądze... Ale Reichel nie zrobił interesu. Propozycję jego odrzucono, tak to motywując: „Nawet gdyby udało się w jakikolwiek sposób pochwycić w ręce komisarza Korfantego, nasuwa się wątpliwość, czy taka procedura wydałaby pożądany skutek“. A zatem, w zasadzie ci panowie, nie potępiają wcale takiej procedury: nie godzą się na uprowadzenie Korfantego tylko z tego względu, że to nie opłaciłoby się należycie...
— Pokaż mi ten papier! — zawołał dyrektor. — To nie do wiary!
— Wpierw zareferuję drugą, niemniej ładną sprawę, poruszoną w tym liście. W Bytomiu przy ulicy Gliwickiej pod nr. 8 znajduje się kamienica niejakiego Badt‘a a w niej kryją się niezwykle rozległe piwnice, sięgające aż do kamienicy nr. 10, t. j. do Hotelu Lomnitz. Dałoby się przeto bardzo łatwo wysadzić z tych piwnic całą siedzibę komisarjatu plebiscytowego wraz ze wszystkimi pracownikami w powietrze.
— Um Gottes willen — szepnęła przejęta pani Agata, a mąż jej ozwał się:
— To byłoby niesłychaną zbrodnią!
— A jednak podjął się tego niejaki Hankowiak, oczywiście nie dla pięknych oczu Germanji. Jego osoba wszakże nie podobała się tej zakulisowej mafji niemieckiej. Zresztą myśl samą uznano za... piękną. Owszem. Zaopiniowano, że należy odczekać momentu, gdy okaże się to „nakazem konieczności“ a wtedy wykonanie powierzyć rękom doświadczonym. No, jak to się ojcu podoba?
Porucznik cisnął list na stół... Dyrektor wyciągnął po niego rękę i syknął:
— A to łajdaki...
— Oto ma ojciec czarne na białem. Berlin gotów iść nawet po trupach, byle cel swój osiągnąć! — podsunął mu pod nos syn.
Stary Ślązak zamyślił się i po chwili zagadnął go:
— Czy przypuszczasz, że Walter macza w tem swe palce i kieruje „doświadczonemi rękami“ opryszków i zbirów?
Wiktor zerknął w oczy Jadwini a ona zrozumiała go, przypomniała sobie obławę Waltera na brata.
— Doprawdy nie wiem... — odrzekł ojcu Wiktor.
— Ten pański komunistyczny przyjaciel to musi być ciekawy osobnik! — ozwała się Jadwinia.
— Ciekawy? — wybuchł Wiktor. — Proszę pani, w czasie wojny, w lazarecie, w obozie widywałem niemało oryginalnych osobników, jednakże Nawoj dzierży prym między nimi. To zbój skończony, upajający się zapachem krwi, to drapieżnik histeryczny, a jednak, skoro pani uderzy w strunę jego człowieczeństwa, objawi się w nim nagle marzyciel-socjolog, co śni o szczęściu ludzkości i miłością obejmuje świat. Zagadkowy to osobnik, obłędny straceniec. Bardzo trudno wytworzyć sobie i dać innym skrystalizowane o nim pojęcie, bo to jednostka ogromnie duchowo bogata, krańcowo z sobą sprzeczna i jakoby rozbita na tysiączne części. Ulega on najprzeróżniejszym nastrojom. Odkrywam w nim zbója i idealistę, anarchistę i arystokratę, degenerata i myśliciela. Łączy on ateizm z umiłowaniem obrazu Matki Boskiej Piekarskiej, pogardliwą nienawiść stworzenia ludzkiego z gotowością do usług i przyjaźnią dla... n. p. dla Lisa, morbidne popędy z łagodnością, kosmopolityzm z dziecięcem przywiązaniem do ziemi rodzimej. To dziwne, ja temu zbójowi zaufałbym bez granic jak... nie ufałbym bratu... — dokończył szeptem.
Słuchając go, Jadwinia więcej była zaciekawiona charakteryzującym Nawoja osobnikiem, aniżeli tym ciekawym awanturnikiem samym i zdawało się jej, że prof. Chalecki nie byłby inteligentniej wywiązał się z zadania, gdyby nawet mówił o takim Nawoju pół godziny.
Matylda wtrąciła uwagę i byłaby rozwinęła się dłuższa o Nawoju rozmowa, lecz Wiktor ozwał się do Jadwini:
— Chce pani poznać tego komunistę? On stawi się u mnie wkrótce, aby pojechać ze mną do Bytomia i wręczyć tą korespondencję Buli naszemu komisarjatowi. Może pani wybierze się z nami? Pozna pani tego komunistę, przy tej sposobności pokażę pani tajniki Hotelu Lomnitz. Gdy w Warszawie pytać panią będą, jak przedstawia się z bliska plebiscyt, wystarczy, jeżeli pani za całą odpowiedź odmaluje to, co pani ujrzy.
— Oh! — zaśmiała się Matylda do Jadwini. — Wiktor — to polityk nielada. Tak cię zachęca do tej wycieczki, bo sam musi pojechać do Bytomia, a nie chce pozbawić się twego towarzystwa. A o nas nie myśli.
Zdemaskowany przez siostrę Wiktor nie próbował się wykłamywać. Oszczędziła mu tego Jadwinia, która gotowa była pojechać z nim i Nawojem do Bytomia.
Podniesiono jednak sprzeciw; obie panie i dyrektor pragnęli zatrzymać ją na wieczór. Domagali się tego i ostatecznie stanęło na tem, że Jadwinia przyrzekła przyjechać nazajutrz z południa i pozostać u państwa Kuhnów do chwili wyjazdu. Matylda i Wiktor mieli odwieźć ją wieczorem na stację kolei do Sosnowca.
— Doprawdy państwo rozpieszczają mnie... — rzekła ujęta serdecznością dziewczyna z całym swym wdziękiem, nie zdając sobie z tego sprawy, jak bardzo przyjęcie, którego doznała w tym domu od pierwszej chwili, przyczyniło się już do zbliżenia jej do tego społeczeństwa i zacieśnienia węzłów między nią a ziemią śląską.
Nawoj zdziwił się, gdy na dworcu Mysłowickim ujrzał obok porucznika elegancką, uroczą blondynę i czuł się zaszczyconym, gdy Wiktor przedstawił go pannie Orzelskiej ceremonjalnie:
— Pan Antoni Nawoj.
— Słyszałam o panu bardzo wiele — rzekła Jadwinia, podając mu rękę.
On ściągnął krzaczaste brwi, jakby w gniewie, i z głębi oczodołów strzeliło na jej twarz spojrzenie, wyiskrzone namiętną ciekawością. Ześlizgnęło się powoli po jej kształtach, zatrzymało na bucikach i schowało pod obwisłe powieki. Gdy Wiktor pospieszył po bilety, komunista stał niemy i nieruchomy, z odwróconą od panny głową. Zapadł się w tajemnicze czeluście swej duszy.
W wagonie nie było można rozmawiać swobodnie. Zerkał na nich i chwytał słowa ich rozmowy jakiś Niemiec z gazetą w ręku. Więc Nawoj i Wiktor zamienili tylko kilka błahych zdań niemieckich, a Jadwinia nieznacznie przyglądała się komuniście, w pierwszej chwili jakby zdumiona, że wyznawca teorji leninoskich i notoryczny zabijak podobny był do człowieka.
Wbrew oczekiwaniu Wiktora Nawoj ubrany jak burżuj, wydał się pannie Jadwidze typowym czarnym charakterem z melodramatu. Chociaż bowiem miał w perspektywie hojne wynagrodzenie za przejętą korespondencję szefa wywiadu niemieckiego, maskę miał ponurą, niesamowitą, czarną. Nie zwracał żadnej uwagi na pannę Orzelską, lecz gdy wysiadłszy z pociągu ruszyli do Komisarjatu, przyglądał się jej z boku bez przerwy i wsłuchiwał się w każde jej słowo.
W komisarjacie posępny komunista pożegnał ich wkrótce i panna Jadwiga mogła tylko tyle powiedzieć, że widziała na oczy herszta bandy, która urządziła taką masakrę w lesie pod Murckami. Ale nie poznała go.
Dostali się w grono znajomych. Dr. Górski, redaktor Tyc i p. Gawrych zaprowadzili ich na dach Hotelu Lomnitz, gdzie dzień i noc czatował na zmianę wartownik, obserwując sąsiednie, płaskie platformy dachów. Nocą, w razie niebezpieczeństwa mógł on oświetlić je zapomocą lampek elektrycznych oraz przywołać dzwonkiem straż zbrojną z głębi gmachu.
Mimo wszelkie środki, zabezpieczające siedzibę przedewszystkiem na archiwum komisarza polskiego, więc wszystkie ważne papiery, głównie zaś korespondencję z rządem polskim, zamknięto w ślepy szyb, utajony w ścianie i idący od góry aż do piwnicy.
W obszernych podziemiach panna Orzelska ujrzała aparaty podsłuchowe, wielkie oddające usługi, tudzież skład broni i aminicji.
— Ależ to istotna warownia! — zawołała panna Orzelska. — Odjadę uspokojona, bo widzę, że nie udało by się Niemcom podminować i wysadzić w powietrze Lomnitzu.
— Niema o to obawy. Niemcy poparzyliby sobie palce bardzo szpetnie, gdyby odważyli się na jakikolwiek atak. Oni to wiedzą, że nauka, jaką nam dali, nie poszła w las! — mówił Tyc, a ona zwróciła się do Wiktora i spytała go z cicha:
— A pan wziął sobie naukę do serca i postarał się o straż przyboczną?
— Mam dwóch ludzi.
— Pewnych?
— Pewnych.
— Czy dwóch nie za mało?
— Sądzę, że nie...
Panna Jadwiga westchnęła, myśląc sobie, że pozostawia go wystawionego na sztych bezwzględności wrogów.
On uspokoił ją.
Wyszli wszyscy do restauracji, w ośrodku miała położonej, przy placu niewielkim, lecz o tej wieczornej porze bardzo ożywionym. Wystawało tam i gawędziło niemało mieszczuchów, wałęsało się wielu gapiów, szpiegów i Orgeszowców, spacerowały z kawalerami swymi młode Niemki, a mundury francuskie nadawały temu zbiorowisku oryginalną, egzotyczną przymieszkę.
Zanim weszli do restauracji, skłonił się Wiktorowi porucznik strzelców francuskich, a dobry jego znajomy de Saint Laurent. Przynęcony ładną buzią Polki Francuz zbliżył się, trzymając tuż przy boku tęgiego psa policyjnego, i Wiktor nie mógł nie wprowadzić oficera w swe kółko.
Zatrzymali się na chodniku i p. de Saint Laurent zwrócił się zaraz do ładnej panny z odcieniem galanterji, przez jaką bezwiednie oddawał hołd jej urodzie. A że ona tym razem umiała po francusku, więc rozmawiali żywo.
Wiktorowi schlebiało to, że jego ukochana tak korzystne wywierała wrażenie. Zdawało mu się, że świat cały winien zazdrościć mu tej dziewczyny.
W toku rozmowy porucznik de Saint Laurent ozwał się do panny Orzelskiej:
— Zaprezentuję pani mego psa. Wabi się, z przeproszeniem: Bismarck, — uśmiechnął się i zwrócił jej uwagę na gawiedź. — Jak podoba się pani tych trzech podchmielonych mieszczników tam przed knajpą?
Nie czekając na odpowiedź, szarpnął za obrożę psa i poszczuł go szeptem:
— Bismarck, les boches, les boches!...
Spuszczony z uwięzi „Bismarck“ prysnął jak z procy i wpadł na trzech boszów z wilczą furją. Powstało straszne zamieszanie i już nietylko pokąsani, lecz wszyscy uciekali wśród panicznych wrzasków i groźnego, basowego hau—hau dzikiego, tresowanego na boszów zwierza. Bo „Bismarck“ w migawkowych rzutach elastycznego cielska ciskał się w prawo i w lewo, jakby w transie wściekłości, i rwał kłami odzienie, łydki i uda, niczem w kniei mieszkający jego protoplasta.
Plac opustoszał. Pies zapędził się daleko.
Gdy wreszcie porucznik przywołał go do nogi, dyszał, sapał gwałtownie z ozorem wywieszonym, jak czerwona płachta, i strasznie okrwawionym pyskiem. Raz wraz zerkał bursztynowem okiem w twarz porucznika, oczekując pochwały.
— Jutro będą znów u pułk. De Vic‘a skargi na Bismarcka — zauważył Wiktor.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.